Wacław Grabkowski: Bóg ukarał Balangowicza
W środę przestał padać deszcz. Z okna wychodzącego na wschód Balangowicz ujrzał tęczę. Obejmowała połać ziemi nazwanej i zasiedlonej. Sięgała jednym końcem Odry, a drugim Brochowa. Była bramą, otwartą na oścież, przez którą rozszalały żywioł miał wedrzeć się do miasta, lecz dopiero za kilka dni. Balangowicz dostrzegł również drugą tęczę, wznoszącą się ponad pierwszą. Zaniepokoił się tym widokiem. Nigdy w swoim hulaszczym życiu nie widział czegoś podobnego. Próbował rozszyfrować zagadkę dublowania się tęcz i narysował na kartce papieru mapkę. Wielki Szaradzista zadał mu zagadkę i on podjął się jej rozwiązania. Szkicowanie terenów objętych tęczą nic mu nie mówiło, więc narysował grubą chmurę, dla której zabrakło kartki. Zastanawiał się długo. „Jeżeli szóstego lipca z Amazonii napłynęły chmury kilkunastokilometrowej wysokości i lało trzy dni, to przecież skutkiem tak wielkich opadów może być powódź” – myślał, ale wielokrotnie zdarzało się, że lało cały tydzień i nic! Odra jedynie weszła na poldery. Ale nie było nigdy podwójnej tęczy! Jeżeli jest podwójna, to i woda będzie podwójna. Dwa plus dwa jest cztery.
Zadzwonił telefon. Balangowicz położył przezornie ołówek poza kartką.
– Cześć, stary – usłyszał w słuchawce. – Jest u ciebie Berenika?
– Cześć, Jurek – poznał kolegę. – Bereniki u mnie nie ma.
– Włącz radio, leci mój program – wyjawił podekscytowany.
– A co się dzieje? – zdziwił się Balangowicz.
– Nie wiesz?
– U mnie trzeci dzień balanga.
– Idzie wielka woda!
– Tak przypuszczałem. Dobra, włączam radio! – krzyknął do słuchawki i włączył pilotem radio.
Zabłysła lampka, odłożył pilota i ponownie przyłożył ucho do słuchawki, ale usłyszał tylko krótki przerywany sygnał.
– Przedstawiamy państwu reportaż Jerzego Kiełżyńskiego, młodego historyka.
Do pokoju weszła dziewczyna w jedwabnej halce. Postawiła na stole filiżankę z parującą kawą i usiadła.
– Nareszcie razem – wymamrotała, złączając nogi.
Balangowicz spojrzał na nią zdziwiony.
– Co ty tu robisz? Przed chwilą dzwonił Jerzy.
– On mnie wczoraj zostawił – syknęła ze złością.
– Z kim spałaś?
W przedpokoju ktoś się zatoczył, otworzył drzwi i gruchnął na korytarz.
– Z nim – trzepnęła głową.
– Z kim?
– No tym, jak mu tam? Nie pamiętam, z tym nieogolonym. Porysował mi zarostem twarz. Patrz, jak wyglądam – pokazała czerwonawy policzek.
Nagle roześmiała się.
– Oczywiście żartowałam, ty stary draniu.
– Szóstego lipca lunęło na czeską i naszą ziemię. W poniedziałek siekło bez przerwy, we wtorek ulewa. W środę ustało, na chwilę wyjrzało słońce, było parno i ciepło, potoki i rzeki wezbrały. Zbiorniki retencyjne budowane przezornie od kilku lat pęczniały od przybierającej wody – głos zamilkł. Po chwili zaczął doniosłym tonem: – Wielka woda ruszyła na wioski i miasta południowo-zachodniej Polski.
– Co on pieprzy, przecież na świecie ciągle coś kogoś zalewa – wymamrotała jakby ze wstydem.
– Jesteś jego dziewczyną i nie wiesz?
– Nie wiem, nie wiem. Jestem jego dziewczyną, ale on naprawdę kocha tylko Polskę – wymruczała, spoglądając przymrużonymi oczami na Balangowicza.
– W dodatku tę starą! – dodała z westchnieniem. Jakby się skuliła, włosy zasypały twarz. Odgarnęła je i przybliżyła filiżankę do ust, siorbnęła.
Balangowicz podgłośnił radio i dał jej znak, aby zamilkła.
– Takiej wody Polska nie widziała od tysiąca lat, takiej obojętności rządu Polska nie przeżyła nigdy.
Berenika oparzyła się, syknęła z bólu. Balangowicz cicho podszedł do niej i zaczął poić. Zanurzał łyżeczkę w filiżance, dmuchał i wkładał do pijanych ust, a ona z wdzięcznością patrzyła na niego.
– Jesteś równy facet – wyszeptała, rozchylając uda.
Odwrócił głowę.
– Fala powodziowa doszła do prastarej polskiej Nysy. Miasto znalazło się pod wodą, przerażeni ludzie koczowali przez trzy dni, pozbawieni prądu i gazu. Waliły się domy i zrywały mosty, ludzie tracili dorobek całego życia. Kędzierzyn-Koźle leżący nad rzeką Kłodnicą, niedaleko Odry był kolejną ofiarą żywiołu. Zapanowała wielka zgroza i rozpacz. Znikąd pomocy, nadziei, dobrego słowa, a premier Cimoszewicz ogłasza, że żadnych pieniędzy dla powodzian nie ma, że jest to wynik nieroztropności nieubezpieczonych. Przecież mogli się ubezpieczyć na wypadek powodzi. Po takich słowach wielka gorycz zalała umysły pokrzywdzonych ludzi. Ich gniew nie dotarł do Warszawy…
– Rodacy! Do broni! – krzyknęła, unosząc prawicę z biustonoszem. Wypięła dumnie piersi. – Ale ja nie jestem Bronia.
Zaśmiała się. Dla Balangowicza to było za cienkie, ale nie chciał robić jej przykrości.
– On zawsze tak nawija? – zapytał zdegustowany.
Spojrzała na niego złym okiem.
– To jest dobry chłopak. Szlachetny, nie to co ty, Balangowicz. Związał się z narodowcami, ale wypłynie, a ty pójdziesz na dno – powiedziała ze złością za to, że nie wybuchnął śmiechem.
– Wszyscy kiedyś spotkamy się na dnie, i to już niebawem. Idzie wielka woda – rzekł spokojnie.
Zasłoniła piersi rękami.
– Powódź dotarła do Brzegu, leżącego wysoko nad Odrą, który w tysiąc pięćset dwudziestym roku otrzymał prawa miejskie od Henryka Trzeciego, księcia wrocławskiego Piastowicza. I to miasto zostało bez pomocy. Wielka woda parła na Oławę, a od Oławy tylko żabi skok do Wrocławia, starego piastowskiego miasta założonego przez Wrocisława.
Filiżanka była pusta. Obok niej leżała głowa blondynki, jej ręce zwisały pod stołem. Balangowicz odetchnął.
– Dziesiątego lipca wrocławianie spodziewają się wielkiej fali przed północą. W mieście trwa akcja pomocy dla powodzian. Ofiarność ludzka nie zna granic. Ciężarówki wypchane wszelkimi dobrami i żywnością wyjeżdżają z Wrocławia do miejscowości doświadczonych przez powódź. Darczyńcy płaczą, współczując powodzianom – rząd milczy! Mieszkańcy wykupują wodę i chleb, rosną kolejki przed sklepami. Przez miasto przejeżdża kawalkada nowych samochodów marki Jelcz, ewakuujących się z Jelcza-Laskowic. Przez cały dzień w mieście słychać sygnały karetek pogotowia. Na placu targowym w sklepie z tekstyliami wisi napis: „Przed powodzią pięć złotych taniej!”. Dwaj chłopcy na ulicy sprzedają „latarki powodziowe”! Knajpy zapełnione, mężczyźni zapijają stres. Najwięcej psioczenia na rząd, długo nie pociągnie!
Berenika spadła z krzesła. Balangowicz podszedł do niej. Ujrzał gołe pośladki. Spojrzała na niego zdziwiona.
– Czego chcesz, chamie? – warknęła, mrużąc nieprzytomne oczy.
– Niczego. Marsz do łazienki! – rozkazał i chwycił ją pod ramiona.
Zawlókł ją do łazienki, przerzucił przez wannę. Wśliznęła się na dno. Puścił zimną wodę. Próbowała się wygramolić, lecz nie miała na to sił. Nagle przestała się ruszać, wpatrzyła się w wodę zalewającą uda. Umoczyła dłonie i przytknęła do policzków.
– Och! – westchnęła.
Balangowicz wrócił do pokoju i położył się na tapczanie.
– Na każdym kroku widać ofiarność darczyńców dla powodzian w Kłodzku i innych miastach. W radiu świetna organizacja i koordynacja. Ciągle ktoś zgłasza się z darami. Był u nas nawet przedsiębiorca z branży spożywczej, który zaofiarował tonę mrożonych knedli! Jak ci nieszczęśni ludzie mają te knedle ugotować, gdy nie mają gazu i prądu?… Ossolineum przenosi zbiory biblioteczne na wyższe piętra. Czy nasz wspaniały kardynał Gulbinowicz ewakuuje się z Ostrowa Tulskiego? Nie, kardynał Gulbinowicz, na szczęście, jest w Rzymie.
W łazience coś się działo i Balangowicz tam pobiegł. Woda przelewała się przez wannę, a uśmiechnięta Berenika tkwiła po szyję w pianie. Na podłodze leżało plastikowe opakowanie po szamponie. Zakręcił kran. Nawet nie podkasywał rękawów, sięgnął po zatyczkę. Przycisnęła jego dłoń stopami. Wyszarpnął ją, zdjął prysznic i puścił na nią szprycę.
– Ty draniu! – krzyknęła i walnęła go kubkiem w głowę.
Z kubka wyleciały maszynka do golenia i szczoteczka do zębów. Zakręcił wodę i plasnął Berenikę wierzchem dłoni w policzek. Następnie wyjął ją z wanny i owinął ręcznikiem. Na głowę zarzucił kolejny, tak zrolowaną zaniósł do pokoju i rzucił na tapczan.
– Fala powodziowa przerywa wały w Brzegu Opolskim i przez to spłaszcza się i rozlewa. To dobrze rokuje podwrocławskim Łanom, Jeszkowicom i Kamieńcowi. Wojsko demontuje materiały wybuchowe w Jeszkowicach i Łanach. Wysadzenie wału w tym miejscu miało uchronić wrocławską starówkę. Ludzie z okolicznych wiosek bronili wałów swoimi ciałami. Ponura, ujarzmiona przez Niemców Odra przepływa przez Wrocław, niosąc na swym grzbiecie zniszczony dobytek zagarnięty po drodze.
Wytarł ją starannie. Śmiejąc się, poddała się jego działaniom. Z trudem założył Berenice stanik i bluzkę. Majtek wciągnąć nie zdołał, rozerwały się, więc odrzucił je w kąt. Sama wciągnęła sukienkę i poszarpane w wielu miejscach rajstopy. Gdy dzwonił po taksówkę, Jerzy mówił w radiu:
– Jelenia Góra, usytuowana w rozległej dolinie, także została zalana wodą. To piękne miasto leżące nad Bobrem podzieliło los podobnych mu miast zapomnianych przez rządzących w Warszawie. Nadal nikt nie ogłasza stanu klęski żywiołowej, a przecież tylko to sprawiłoby, że ludzie odczuliby namacalnie pomoc. W niektórych miastach wojsko i policja są gotowe do działania, ale nie ma kto nimi z sensem dowodzić. Teraz jest dobry czas na zepchnięcie ze stołków stetryczałych włodarzy i generałów, teraz jest czas na rozliczenie.
Berenika w przedpokoju malowała szminką usta.
– Nie jedź do domu, Biskupin będzie zalany – ostrzegł.
– Ty jesteś zalany, jadę do domu – odrzekła stanowczo.
Zamknęła z trzaskiem torebkę i roztarła ustami szminkę.
– Do widzenia – powiedział, otwierając drzwi.
– A buzi?
Pocałował ją w policzek.
– Taksówka stoi na ulicy. Wiej stąd i nigdzie się nie zatrzymuj. Tu będzie woda.
– Chyba wóda! – zaśmiała się.
Schodziła już po schodach.
– Uważaj! Nie wywróć się, bo nie masz majtek i będzie wielki wstyd – rzucił za nią.
– Zamknij się! – skrzywiła się, trzaskając torebką w poręcz.
Odetchnął, zamknął drzwi na dwa zamki.
– W Raciborzu, leżącym w przełomowym odcinku Odry, nadal jest odciętych od świata kilkaset domów.
Balangowicz otworzył piwo i wypił całe duszkiem. Ściszył nieco radio. Podszedł do okna. Berenika uchyliła drzwi taksówki i zanurkowała w jej wnętrze. Wystawały stamtąd jej nogi. Kierowca wysiadł i ułożył ją na tylnym siedzeniu. Odjechali.
– W Warszawie Clinton mówi, że dotrzymał obietnicy złożonej Polakom przed trzema laty – „Nic bez was, o was”. Kwaśniewski zapewniał Amerykę, że jesteśmy gotowi do wypełnienia wszystkich zobowiązań wobec partnerów z NATO. Jakże blednie ta wizyta wobec tragicznych wydarzeń w południowo-zachodniej Polsce.
Zgasił radio, zapalił papierosa. Chwilę chodził po pokoju, spoglądał przez okno, tam, gdzie rzeka Oława toczy swe wody. Ulica była spokojna, normalny ruch, ludzie robili zakupy przed niedzielą. Włączył ponownie radio.
– Dotychczas, do dziesiątego lipca, w Polsce zalanych jest ponad pięćdziesiąt miast i około dwieście osiemdziesiąt wsi. Ewakuowano szesnaście tysięcy osób. W województwie opolskim woda przerwała wały przeciwpowodziowe i rzeka Odra weszła do Opola. W Nysie odciętych od świata jest trzydzieści tysięcy ludzi. Zalewane są szamba i cmentarze, woda dostaje się wszędzie i niesie ze sobą zagrożenia epidemiologiczne. Po opadnięciu wód sytuacja może się pogorszyć.
Poszedł do drugiego pokoju. Na parapecie okna leżała lornetka. Na kliszy leżącej pod nią widać było użebrowania klatki piersiowej. Zdjął lornetkę i przyjrzał się kliszy. Jednak nie było na niej śladu promieniowania. Kupił ją od Rosjanina i przezornie sprawdził, czy nie pochodzi z Czernobyla. Wrócił do dużego pokoju i obserwował przez lornetkę skrzyżowanie i ulicę Na Niskich Łąkach. Nic tam się nie działo.
– Wielka woda zbliża się do Wrocławia, a ja ciągle mam przed oczami konia przywiązanego do płotu, gdzieś w zatopionej wiosce. Gospodarz zostawił go i ewakuował się. Być może zwierzę przeżyje samotnie powódź i nadal będzie spełniać swój obowiązek wobec swego pana.
Z radia doleciało chrząknięcie i odgłos odstawianej szklanki. Gardło zwilżone płynem wydało wyraźniejszy głos.
– Taka jest Polska w lipcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Cywilizowana, o ponad tysiącletniej historii, pełna bólu i rozczarowania z postkomunistycznej władzy. Łagodzi ten stan rzeczy braterstwo Polaków, nie zawiedli zwykli, prości ludzie, kierujący się odruchami serca, nie zawiodła, jak zwykle, solidarność.
Głos załamał się. Po chwili Jerzy powiedział bez patosu:
– Gdy mówię te słowa, powódź wchodzi do wsi Siechnice, zalewa domy do wysokości dwóch metrów. W Radwanicach sięga pierwszego piętra. Księże Małe ewakuują. Na Ostrowie Tumskim trwa walka o Katedrę świętego Jana i starą zabudowę wyspy. Szosa w kierunku Opola jest nieprzejezdna.
Jerzy nagle zamilkł. Po chwili ciszy odezwał się spiker i zapowiedział komunikat:
– Bereniko, gdziekolwiek jesteś, przyjeżdżaj do nas. Jesteś nam potrzebna.
Balangowicz dostrzegł przez okno, że drzwi knajpy są otwarte, a skończyło mu się piwo, więc wyszedł z mieszkania. Na parterze spotkał Trzeciakowską. Zamykała drzwi na klucz. Była odświętnie ubrana.
– Dzień dobry – bąknął, chcąc szybko przejść obok niej.
– O, kogo ja widzę! – rzuciła zadziornie.
Wycelowała w niego kluczem.
– Panie Balangowicz, jeżeli pan nie przestanie urządzać harców w nocy, to będę musiała powiadomić o tym policję.
– Ależ pani Trzeciakowska, my przecież cichutko – zarzekał się.
– Co wy tam wyprawiacie? Nawet jak jest cicho, to żyrandol w moim pokoju się kołysze.
– Takie sufity – rozłożył ręce.
Pchnął barkiem wrota bramy. Trzeciakowska zagrodziła mu drogę. Czego jeszcze chciała? Przypatrywała się jego twarzy, jej błyszczące i ciekawskie oczy wyżerały z niego ostatnią pewność siebie. Nagle spojrzał na nią jak na kobietę, nie jak na sąsiadkę – odwróciła wzrok.
– Idzie pani bronić Ostrowa? – spytał prześmiewczo.
– Nie, idę na pogrzeb.
– Gdzie?
– Na cmentarz przy Opolskiej.
Balangowicz zatrzymał się i spojrzał na nią ponuro. Speszona sięgnęła do torebki po lusterko.
– Co, źle wyglądam?
– Nie, nie, tylko chciałem pani powiedzieć, że Opolska jest już pod wodą.
– Ale ja muszę, na pogrzeb koleżanki.
– Niech pani zostanie w domu, woda będzie i tutaj – wskazał palcem chodnik przy ulicy.
Zdziwiła się i z niedowierzaniem spojrzała na schody. Do chodnika było około metra.
– Zdaje się panu, sąsiedzie – odpowiedziała, upewniona o słuszności swojej decyzji. Nie wierzyła w jego przepowiednię, bo wyczuła odór piwa.
Z bramy wyszli razem, ale na skrzyżowaniu rozłączyli się, ona ruszyła w stronę Traugutta, a on do knajpy.
Przed siedemnastą Balangowicza obudził hałas na korytarzu. Sąsiedzi wynosili meble z mieszkania Trzeciakowskiej. Chociaż był mocno przymulony piwem, przyłączył się do nich. Część mebli wnieśli do jego mieszkania, a część ustawili na korytarzu.
Stropiona Trzeciakowska zakryła dłonią pobladłe usta. Balangowicz przytachał ostatni dywan, rzucił pod ścianę.
– Miał pan rację – powiedziała, patrząc na niego przepraszająco.
– Nie dojechała pani na pogrzeb?
– Nie, doszłam tylko do skrzyżowania, a tam zgroza, tramwaje uciekały z Księża, aż szyny huczały – skurczyła się w sobie, chwyciła go za rękę. – Panie Balangowicz, co teraz będzie?
– Woda będzie – odpowiedział ostro.
– A co z moim mieszkaniem?
– Nie wiem, może tam nie dojdzie.
– O Boże! – jęknęła.
Żal jej było pięknego mieszkania na parterze. Odwróciła się i zbiegła szybko po schodach.
Balangowicz wychylił się przez balustradę.
– Jeżeli pani będzie się bała, to zapraszam do siebie! – krzyknął.
– Nie, dziękuję, pójdę do Petrykowskiej.
Zadzwonił do kolegi mieszkającego na Biskupinie i dowiedział się, że trwa tam praca przy układaniu worków na wale przeciwpowodziowym. No tak, wielką wyspę zamieszkaną przez inteligencję Wrocławia ostrzegli w pierwszej kolejności, dowieźli tony piachu i stosy worków, a Trójkąt Bermudzki ma się sam zorganizować. Otworzył kolejną butelkę piwa.
Po siedemnastej otworzył okno wychodzące na wschód. Stamtąd miał dobry widok na ulicę Kościuszki łączącą się z Traugutta i Krakowską. Tam, u zbiegu ulic, ujrzał duże skupisko ludzi. W pewnej chwili tłum zafalował, rozproszył się. Serce mu drgnęło. A jednak przyszła! Po kilkunastu minutach cały odcinek ulicy Kościuszki od skrzyżowania przy McDonaldzie po aptekę „Libra” połyskiwał wodą. Rwała od ulicy Na Niskich Łąkach, ale było jej zaledwie po kostki i tak miało zostać według jego rozeznania i pobożnego życzenia. Wystarczyło dwadzieścia minut, aby dotarła do Komuny Paryskiej i wąskim strumyczkiem, tuż przy krawężniku, minęła bar „Janosik”. Jego uwagę przyciągnęła ubrana w ciasną spódniczkę kobieta, która przykucnęła nad kanałem i patykiem udrażniała kratę. Woda posłusznie tam podążyła, ale nagle wybiła z bulgotem. Z baru wyszedł mężczyzna ze szklanką piwa i patrzył maślanymi oczami na podnoszącą się wodę. Wszedł na schodek, bo prosto na niego dryfował kubeł z napisem „Trans-Formers”. Wyciągnął go z nurtu i postawił na schodku. Niebawem bar opustoszał. Właściciel nasączył silikonem framugi i zatrzasnął drzwi.
Po godzinie osiemnastej wyłączono prąd i telefony. Odra brała miasto.
Jego ulica przemieniła się w groźną rzekę. Na skrzyżowaniu z Prądzyńskiego nurt przewracał ludzi wracających do domów. Myślał, że pewnie coś wypili, jak to przy sobocie, bo nie mogli pokonać wody sięgającej pasa. Otyła starsza kobieta powoli parła, trzymając się ścian kamienic. Podszedł do niej młody mężczyzna i podtrzymał ją swoim ramieniem, niemrawo brnęli ku Kościuszki. Na Prądzyńskiego od strony Traugutta było jeszcze niewiele wody i nagle pojawiła się tam spanikowana wywrotka. Zatrzymała się przed skrzyżowaniem i słuchać było szum podnośnika hydraulicznego. Podniósł się kiper, lecz tylna klapa się nie otworzyła. Z szoferki wyskoczył mężczyzna i, brnąc w wodzie, dotarł do tyłu wywrotki. Uderzył młotkiem w zaczep i klapa trzasnęła z hukiem. Mężczyzna odskoczył, wypuszczając młotek z ręki. Ziemia zsunęła się z chrzęstem po blaszanej ładowni i chlupnęła w wodę. Nie czekając na kolegę i opadnięcie kipra, kierowca dodał gazu i pognał przed siebie. Mężczyzna z wywrotki wszedł na górkę i usiadł, ciężko dysząc. Balangowicz pomyślał, że być może źle zinterpretował wydarzenie. Przecież to mógł być wymyślony przez kogoś sposób na ratowanie ludzi. Taka wysepka pośrodku rwącej ulicą rzeki to przecież doskonały punkt przerzutowy. I niebawem wysepka przydała się, bo mężczyzna przeprowadził tamtędy wyczerpanego chłopca i oddał go w ręce ludzi mieszkających pod numerem dwadzieścia cztery.
Balangowicz poszedł do kuchni i nastawił wodę na kawę. Gdy wracał, usłyszał ciche pukanie do drzwi. Chwilę nasłuchiwał. Za drzwiami ktoś sapał. Nacisnął klamkę. Przed nim stała Trzeciakowska. Na jej ustach nie było już śladu szminki. Zmieniła się na twarzy, wyglądała nieelegancko.
– Mogę? – spytała, opuszczając powieki.
– Proszę.
Zaprowadził ją do dużego pokoju i wskazał miejsce na sofie. Usiadła z westchnieniem.
– Już dłużej nie mogłam wytrzymać u tej baby – powiedziała, spoglądając z wyraźnym obrzydzeniem na stół po balandze.
Chwycił kilka butelek, popielniczkę i ruszył w stronę kuchni. Trzeciakowska rzuciła ze zgorszeniem:
– Powódź, a ta baba pyta mnie, ile kosztuje bluzka. I o te buty też pytała! – krzyknęła za nim. Był już w kuchni, ale ją słyszał.
– I o łańcuszek, bransoletkę, czy ze złota!
– Dulszczyzna – powiedział.
– Proszę?
– Dul-szczy-zna! – krzyknął w stronę pokoju. – Napije się pani kawy?
– Chętnie!
Zaparzył kawę i postawił na małym stoliku.
– Zanim się ostudzi, proszę podejść do okna – zaprosił ją cicho. Podeszła z lękiem.
Do skrzyżowania zbliżały się dwie dziewczyny. Trzymając się krat sklepów, powoli dotarły do miejsca, gdzie nurt był bardzo mocny. Gdy poczuły jego siłę, wrzasnęły i natychmiast zawróciły. Uratował je mężczyzna z wysepki. Nieopodal woda niosła plamy oleju sączącego się z zatopionego małego fiata. Pojawiły się następne niefrasobliwe dziewczyny, lecz uprzedzone o mocnym nurcie, wczepiły się w kraty sklepu motoryzacyjnego. Nad kamienicami pojawił się śmigłowiec, rąbał uparcie powietrze, rozrzucając naokoło trwogę. Pod znakiem drogowym stał brodaty mężczyzna po pas w wodzie z puszką piwa w ręku. Próbował się z kimś połączyć przez komórkę.
– Chryste! – zdumiała się. – Wszyscy się potopimy.
Na wodzie przy sklepie motoryzacyjnym pojawił się ponton i mężczyźni w czarnych uniformach zdjęli dziewczyny z krat. Z ich twarzy znikło przerażenie i nawet zaczęły żartować. Ruszyła, niesiona prądem, beżowa škoda i uderzyła w słupek. Przedarł się do niej właściciel i uwiązał linką do okienka piwnicznego.
Trzeciakowska wypiła duszkiem kawę.
– Mój samochód! – przypomniała sobie.
Zerwała się zza stołu i wybiegła na korytarz. Poszedł za nią. Otworzyła okno i wyjrzała na wewnętrzne podwórko. Cicho załkała, ale usłyszał. Jej samochód opływała brunatna woda.
– Wyprowadzić go już się nie da, woda za szybko przybiera. Mogę wymontować akumulator – zaproponował.
– Nie – odparła stanowczo. Pogodziła się ze stratą.
– Proszę spojrzeć tam, szczury wdrapują się na drzewo – wskazał na rachitycznego sumaka przytulonego do ściany kamienicy. Szczury zasiedliły także pobliską akację. Korony drzew poczerniały od ich ciał.
– Jeżeli szczury uciekają, to statek idzie na dno – stwierdził.
– Ach! – warknęła i pobiegła do mieszkania Balangowicza.
On tymczasem przyglądał się sąsiadowi, który na korytarzu montował antenę telewizora podłączonego do akumulatora.
Balangowicz wrócił do mieszkania. Stała przy oknie i patrzyła na powódź. Objął ją ramieniem.
Ratownicy próbowali wciągnąć do łodzi dwie kobiety stojące w wodzie naprzeciwko hurtowni. Ze szczupłą udało się, lecz drugą, tęższą, porwał nurt i zniósł, rozpaczliwie krzyczącą, w głąb Komuny Paryskiej. Ruszyli za nią, dotarli do przerażonej kobiety, która nagle znalazła w sobie siły, aby wgramolić się do łodzi.
Chłopak, przyglądający się powodzi z okna swego mieszkania, uratował kota wypływającego z piwnicy. Zrobił to za pomocą ręcznika, kładąc go na wodzie.
Mężczyźni z okolicznych kamienic przerzucili przez ulicę linę i przeciągali przez nurt ludzi. Udało im się tym sposobem przeciągnąć kilkoro. Kosztowało ich to sporo sił, słabe kobiety mało pomagały ratownikom. Porzucili linę, zabrała ją woda.
Za oknem działo się nadal wiele. Na Prądzyńskiego pojawiła się śmieciarka, zwykła z wielką blaszaną kopułą. Przewoziła ludzi na drugą stronę ulicy. Była bardzo ruchliwa i docierała wszędzie tam, gdzie ludzie wypatrywali pomocy. W kabinie miejsca niewiele, lecz cztery osoby dało się upchać. Śmieciarka miała wysoko silnik, a rura wydechowa wystawała ponad kopułę zbiornika na śmieci, nie zaleje jej woda.
Od strony ulicy Kościuszki na materacu dryfował chłopiec. Żołnierz zapytał go, czy potrzebuje pomocy.
– Nie – odpowiedział i popłynął dalej, przyklejony brodą do materaca.
Na zatopioną škodę wpakowała się amfibia gąsienicowa z reporterami i uratowanymi ludźmi, miażdżąc ją. Hurkot tej okropnej maszyny, pełzającej po bruku i pchającej przed sobą brunatną falę, wprawił go w przygnębienie. Z tego blaszanego pudła reporterzy kierowali ślepia kamer na ludzi w oknach.
Śmieciarka przewoziła powodzian do późnego wieczora i na koniec wpadła na wysepkę ziemi wykiprowaną z wywrotki, zaklinowując się na niej bezpowrotnie. Balangowicz wreszcie miał okazję zobaczyć bohaterskiego kierowcę – krępego czterdziestolatka, który zamknął samochód i wpław pokonał groźny nurt skrzyżowania, dopływając do kamienicy w głębi podwórka.
Balangowicz nagle coś sobie przypomniał.
– Wychodzę na chwilę – oznajmił nerwowo.
– Niech pan zaraz wraca – poprosiła.
Zbiegł po schodach. Na parterze zauważył siedzącą dziewczynkę na parapecie okna. Była jak zwiędnięty kwiat. Przecież pamiętał ją z maja, jak rozpromieniona, w białej sukience, ganiała do kościoła. Siedziała tyłem do okna, za którym przybierała woda. Chude nóżki zwisały smętnie. Zauważył na nich komunijne, białe buciki. Ona zawsze pozdrawiała go słodkim: „Dzień dobry”, a w maju: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, co go bardzo irytowało. Przebiegł obok niej i otworzył drzwi piwnicy. Woda sięgała tam już sufitu. Zatrzasnął je z hukiem. Cała jego myśl i chwała zostały tam w piwnicy. Wszystkie rękopisy i egzemplarze „Szaradzisty Q” pochłonęła woda. Raptem poczuł ból straty. Ruszył w górę, przeskakując po dwa schody. Dziewczynki już nie było. Usiadł na jej miejscu i z zaciekłością zaczął analizować w pamięci jej obraz. Jej świat runął.
Wszedł do mieszkania. Spod jego nóg śmignął kot.
– Co to za kot? – warknął.
– Mój, przyszedł pod drzwi. Zupełnie o nim zapomniałam – tłumaczyła się przymilnie.
Balangowicz klapnął na tapczan.
– Panie Balangowicz, skończył mi się piasek. Po pogrzebie zamierzałam iść do sklepu, ale woda… Kot ma potrzebę – westchnęła.
– To będzie smród – rzekł ze złością.
– Trzeba coś zrobić – powiedziała prosząco.
Chwilę się zastanawiał. Dom, woda, kot, potrzeba. Gdzie może się załatwić? W ubikacji.
– A do muszli klozetowej nie może?
– Nie, do piasku przyzwyczajony, a poza tym wodę zakręcili.
Przeanalizował wszystkie warianty po raz drugi. Gdzie można wyjść z kotem w czasie powodzi? Na korytarz i dach.
Wziął kota z jej rąk i poszedł na strych. Wyciągnął metalowy pręt blokujący właz i odsunął klapę. Ujrzał nad sobą czarne niebo.
Usiadł na dachu krytym papą, wokół spacerowali ludzie z psami. Próbował zrzucić z siebie kota, ale ten, wczepiony w koszulę, cicho zamiauczał. Wbił ostre pazury w jego ciało. Balangowicz syknął z bólu i nagle poczuł wilgoć na piersi.
Wrócił do mieszkania. Kot wypiął się z jego ciała i zeskoczył na podłogę, czmychnął pod sofę. Balangowicz rozebrał się, mokrą koszulę wrzucił do kubła. Trzeciakowska siedziała przy stoliku, jej głowa była oświetlona blaskiem świeczki.
– Załatwił się?
– Tak, ale na mnie!
– Tak mi przykro – westchnęła przepraszająco. Wstała, chwyciła go za dłoń.
– Niech pan mu wybaczy, pewnie przestraszył się biedaczek.
– Pewnie tak – przyznał.
– Wie pan, koty są bojaźliwe, ale dlatego, że wiedzą, co może człowiek. Boją się szaleństwa, które mamy w sobie.
– Taaak?
– To wspaniałe zwierzę. Żeby je poznać, musi pan mieć je w domu.
– Nie lubię kotów – uciął.
Wyjął z barku czystą i polał z butelki krwawiące rany. Następnie pociągnął długiego łyka.
Trzeciakowska spojrzała na niego z obawą.
– Niech się pani nie boi.
Ubrał świeżą koszulę i postawił na stoliku likier wiśniowy i dwa kieliszki.
– Pani Trzeciakowska, nie boi się pani ludzkich języków?
– Nie, będą pleść bzdury, ale ja przecież jestem dorosła.
– Taka porządna, a poszła na noc do hulaki…
– Phi! Niech pytlują. Jest powódź, a poza tym mam tu swoje meble i cenne rzeczy.
– Wie pani jak jest, jesteśmy sam na sam – powiedział tajemniczo.
Wcisnął się plecami w sofę.
– Chyba jest pan dżentelmenem?
– Nie, jestem hulaką.
– Nie wierzę, że jest pan do końca zły.
– Jestem zły, bo życie jest nic nie warte – powiedział ostro. – Po jaką cholerę ludzie wegetują na tej zasranej planecie? Skąd się tu wzięli? Na początku myślą, że są nieśmiertelni, zakochują się, żenią, pieprzą na sto sposobów, płodzą dzieci, rozwodzą się, dorabiają, robią kariery, zbijają majątki, wszystko tracą, piszą testamenty albo ich nie piszą, wierzą w Boga albo nie wierzą, należą do partii rządzącej albo do opozycji, zabijają, są zabijani, zmieniają płeć albo zmieniają się na lepsze albo na gorsze, piją, upadają na samo dno albo są świętymi, umierają…
– Niech pan przestanie!
– Mam dość życia, picia, przyjaciół. Chciałbym się zmienić, ale po co, jak i tak zdechnę, dobry czy zły. Cóż za różnica? A tę naszą piękną planetę, o jakże piękną… z daleka! spali kiedyś zdychające słońce i nie zostanie pyłek na pyłku, nawet mój grób zniknie i moje genialne szarady – wyrzucił kpiąco.
– Proszę, niech pan przestanie, jest tak smutno. Niech pan lepiej opowie o swoim życiu.
– O moim życiu opowiedzieć? Proszę bardzo – zgodził się niespodziewanie.
Rozlał do kieliszków. Wypił, nie czekając na nią.
– Po przełomie w Polsce zaczął kręcić się pieniądz do wzięcia. Wszyscy ci, którzy nie dogadali się przy okrągłym stole i nie dostali szmalu od razu, wyczuli jednak szansę na bogate życie. Jakiś pieniądz z Zachodu przedzierał się ponad czerwoną sitwą. Na początku lat dziewięćdziesiątych pracowałem w redakcji gazety miejskiej. Byłem skoczybruzdą za marny grosz. Ciągła dyspozycyjność, nerwówa. Przy piwie z kolesiem postanowiliśmy stworzyć własną gazetę. Wtedy właśnie pojawiła się taka opcja, że pomagano przedsiębiorczym, ale trzeba było wydać za własne pieniądze pierwszy numer. Sprzedałem dom i zaczęło się. Wynajęliśmy pomieszczenie na redakcję, wzięliśmy się za robotę. Nieprzespane noce, praca na okrągło cały dzień. Wymyślaliśmy teksty do trzydziestostronicowej gazety. Znajomy złożył i złamał na komputerze. Zanieśliśmy dyskietkę do drukarni, wydrukowali migiem. Dostaliśmy dotację. Podpisaliśmy umowę z „Ruchem” i gazeta poszła na cały kraj. Już pierwszy numer „Szaradzisty Q” odniósł sukces. Zaczęły spływać pierwsze pieniądze na nasze konto. Schlaliśmy się jak koty. Byłem mózgiem redakcji, a kumpel szefem. Sukces mnie zdopingował. Wymyślałem bez trudu wspaniałe rzeczy, w każdej chwili, każdego dnia. Szło to wszystko do gazety bez korekty. Byłem na fali, podziwiany i znany, miałem kupę forsy. Poszedł w świat drugi numer, trzeci. Opijaliśmy każdy sukces. Zdobywaliśmy naszą pomysłowością mnóstwo prenumeratorów. Kupiliśmy komputery i zatrudniliśmy składaczy. Balangi były chlebem powszednim i stały się nie do zniesienia. Szef dał sobie z tym radę – przestał pić i tym uratował swoje małżeństwo. Ode mnie odeszła żona, więc wyjechałem do innego miasta. Kolega wypłacił mi swoją część z wielkim smutkiem. Przecież stracił pięćdziesiąt procent redakcji. Bez alkoholu nie potrafiłem żyć. Na szczycie nie da się żyć po trzeźwemu, zbyt wiele widać – westchnął.
Napełnił likierem drugi kieliszek. Kobieta podstawiła swój.
– Nigdzie nie pracuję, lecz wszystkiego nie przepiłem, żyję z procentów. Przychodzą do mnie ci, którym się powiodło, aby zapić stres popularności. Mój dom zawsze jest dla takich otwarty. Patrzę na nich, widzę siebie i nie dość mi ich pijackich gęb. Myślą, że są bogami.
Miętosił nerwowo usta i brodę.
– Nie nazywam się Balangowicz, to moje przezwisko – skończył i przechylił kieliszek. – A pani co powie o swoim życiu?
– Jestem księgową. Dwadzieścia lat pracuję w jednej firmie. Zawsze kręcili się koło mnie mężczyźni, ale im chodziło o moje pieniądze, a poza tym nigdy zbytnio nie pragnęłam się zakochać.
– A ten, któremu pani wylała kubeł wody na głowę?
– To kawał chama.
– Co zrobił? – zaśmiał się.
– Drań, przegoniłam go.
– Wtedy, gdy wymieniałem zamki w drzwiach, to z jego powodu?
– Tak, okłamałam pana, wcale nie zgubiłam kluczy. Był bezczelny. Chociaż z nim zerwałam, nie oddał kluczy i kilka razy wlazł do mnie w nocy.
Z uwagą przyglądał się kobiecie. Już się nie bała.
– Przejdźmy na ty – zaproponował nagle.
Napełnił kieliszek. Nie odpowiedziała, nawet przechyliła głowę i spojrzała zalotnie. Wypili i pocałowali się w usta.
– Maria.
– Jacek.
Rozmawiali jeszcze przez godzinę. Rozebrali się i położyli na sofie. Zasnęli obok siebie, uzgodniwszy bez słów, że do niczego nie dojdzie. Woda na ulicy przybierała.
Nadeszła noc, inna niż wszystkie poprzednie. Balangowicz miał sen. Przyśniła mu się dziewczynka grająca w chłopa. Zaczęła grę od głowy. On był kamykiem trącanym przez jej biały bucik. Próbował rozszyfrować sens gry. Było to bardzo trudne, gdyż dziewczynka po każdym skoku na kolejne pole uruchamiała zapadnię, wpadał w dziurę i lądował w morzu. Na brzegu stał niemowa poruszający ustami. Balangowicz odczytywał słowa z jego ust:
„Będziesz cierpiał osiemnaście lat. Lęk będzie ci towarzyszył wszędzie. Staniesz się strachliwym niemową obrzucanym obelgami. Dotknie cię poniżenie, ale zamilkniesz. Gdy czas minie – lęk odejdzie. Otworzysz oczy i ujrzysz inny świat. Zaczniesz nowe życie”.
Leżał w ostatniej dziurze i widział od spodu białe komunijne buciki dziewczynki. Próbował się wspiąć, aby za nią podążyć, lecz nagle zaczął spadać na trójbarwną tęczę. Wchłonęła go i czuł, że znika. Był zawieszony w nicości, nie miał się czego chwycić, więc chwycił się swojej skóry, wyzwolił się z niemocy i uczepił klamki. W lewej dłoni poczuł ruch ust niemego mówcy. Zaczął odczytywać dłonią: „Myśl dryfuje przez wieki. Ty nie przejąłeś ani nie stworzyłeś żadnej myśli. Weź młotek swego mózgu i rozbij tęczę na kowadle życia. Rozsyp między ludzi, którzy prowadzą życie godziwe. Oni przejdą ziemię i przyozdobią ją myślą przymierza. Największe prawdy będą szyfrować”.
Obudził się zlany potem. Cóż to za archaiczna gadka? Usłyszał szum wody i chrzęst gąsienicowej amfibii, przetaczającej się pod oknami. Wstał i poszedł do kuchni. Otworzył okno, chłonąc pełną czerni i złowieszczych znaków noc. Ujrzał amfibię pełzającą w stronę Mierniczej, niesamowitą, obleczoną w czerń, rozbrzmiewającą przygłuszonym przez wodę łoskotem stalowych gąsienic o granit ulicy. Nie były krzepiące te dźwięki, słysząc je, czuł się o wiele gorzej. Ten żelazny gad nie był z tego świata i wydawało się, że jest zwiastunem tragedii, która dopiero w tej nocnej scenerii nadciąga. Zniknął za rogiem i tarabanił się gdzieś przy Traugutta, a fale łomotały w okna sklepów. Tam też pojawili się szabrownicy, przypłynęli na tratwach po łatwy łup. Włączały się alarmy, wyjąc o pomoc, ale tej pomocy nie było.
Zamknął okno i wrócił przygnębiony do pokoju. Położył się z jękiem na sofie. Trzeciakowska poruszyła się, uniosła się na łokciach i wpatrzyła w czerń okna.
– Co się dzieje?
Opowiedział jej sen.
– Och, wy szaradziści, miewacie takie sny!
– Ta szczęśliwa dziewczynka, świętość w bieli, w maju, w czasie komunii, a ja pijany idę – zaczął ze złością.
Dygocąc, zapaliła świeczkę.
– Ona machała torebką, nuciła jakąś pieśń i gdy mijaliśmy się na schodach, powiedziała: „Niech będzie…”. Ja szybko podniosłem rękę i wyszpanowałem palec w górę. Zatrzymałem jej słowa i dodałem: „powalony”. I ujrzałem, jakie wrażenie na niej zrobiłem tym słowem. Zaraz potem zapadła się w sobie. Koniec, zabiłem. A ja tak z głupoty, dla żartu, bez zastanowienia, gdyż cynizm był moim bogiem. Ta wielka woda to na mnie, zbluźniłem.
Przytknęła szklankę do jego spieczonych ust, łyknął niewiele.
– Mam przed sobą wielką łamigłówkę. Według snu wchodzę w labirynt upokorzenia. Po co komu facet złamany?
Patrzył na nią, ale jej nie widział. – Przez kilkanaście lat będę wyrzygiwał swoją pychę, czyścił bebechy sumienia. Z takim wstyd się pokazać.
– Jesteś wierzący? – spytała z nadzieją.
Nie odpowiedział. Wpatrzyła się w jego twarz. Potrzebował pomocy.
– Z dna zawsze najbliżej do Boga – rzekła nagle, dziwiąc się, skąd jej przyszło to do głowy. Dodała: – Wyjdziesz z tego.
– Tak mi obiecano.
– Kto obiecał?
– Nie pytaj. Wierzysz w sny?
– Jak mi się śni dziecko albo brudna woda, to mam kłopoty.
– Nie, to nie to, są inne sny.
Trzynastego lipca w niedzielę rano wyjrzeli przez okno. Mulista, żółtobrunatna woda sięgała parapetów pierwszego piętra. Zaroiło się od łódek, pontonów, nadmuchiwanych materaców i tratew skleconych z palet. Z głębi podwórka doleciał plusk i zobaczyli kołyszącą się na wodzie czerwoną twarz kierowcy śmieciarki. Mocnymi ramionami rozgarniał wodę, posuwając się śmiało ku swojej maszynie. Na skrzyżowaniu poddał się nurtowi, który zniósł go w głąb Komuny Paryskiej. Tam czekali już na niego ratownicy w łodzi i usiłowali go namówić do wyjścia z wody. Odmówił, ruszając wzdłuż sklepów, a oni cierpliwie sunęli za nim. Wreszcie czerwonogęby nie wytrzymał i krzyknął do nich: „Ratujcie innych!”. Dali mu spokój, skierowali łódź w stronę Mierniczej. Kierowca dotarł do śmieciarki i przez szyberdach wśliznął się do kabiny. Po kilku próbach uruchomienia silnika zrezygnował i opuścił samochód. Do baru „Janosik” dopłynął na pontonie właściciel i próbował otworzyć metalowe drzwi, lecz silikon nie puścił. Natychmiast pojawili się przy nim ratownicy, biorąc go za złodzieja.
– Ma pan coś w zamrażalniku?
– Kurę – odpowiedział. – Nie jesteśmy już na ty?
– Och, przepraszam.
– Wywalę ją przez okno i wieję stąd. Smród rzeki jest nie do zniesienia.
– Tak nie można. Ugotuję ją i zjemy na obiad. Jestem głodna, a moja lodówka jest pusta, bo miałam wyjechać dzisiaj na wczasy.
– Zgoda, gotujmy.
Wyjął kurę z lodówki i włożył do zlewu.
Znalazła w szafce garnek. Gdy przyprawiała potrawę, on pakował rzeczy do walizki. Po godzinie kura była miękka i Trzeciakowska wystawiła ją na okno, aby się przestudziła. Obsiadły ją połyskujące fioletem muchy. Nie nadawała się do jedzenia, lecz zawahali się przed wrzuceniem jej do wody. Zapakowali ją do reklamówki i Balangowicz wyniósł ją na dach. Rzuciły się na nią psy i rozszarpały na kawałki. Obraz ucztujących, warczących na siebie psów przygnębił go.
– Mario, ja się stąd wynoszę – oznajmił przepraszająco. – Zostawiam klucze.
– Ależ ja też, kochany, nie będę tu siedziała – przestraszyła się. – Może zabierzesz się ze mną do Łagowa? Tam jest mnóstwo pensjonatów, miejsce dla ciebie się znajdzie.
Balangowicz nie odpowiedział. Zamyślony pakował walizkę. Pod oknem pojawiła się cicha amfibia bez gąsienic i Trzeciakowska prosiła ludzi w pomarańczowych kapokach o przewiezienie. Spytali, czy ktoś potrzebuje lekarza, jeżeli nie, to nie biorą. Zaproponowali dopłynięcie do nich wpław. Trzeciakowska przywoływała kolejne ekipy ratownicze i prosiła o podrzucenie do Dworca Głównego. Obiecywali, że przypłyną, lecz już się przy kamienicy nie pojawili. Z okna przeciwległej kamienicy kobieta krzyknęła, że dworzec jest pod wodą i żadne pociągi nie odchodzą. Jednak zdecydowali się na opuszczenie domu. Minęły cztery godziny, a nikt po nich nie przypłynął. Ubrali się i spakowali niezbędne rzeczy, zeszli na parter. Z mieszkania sąsiada, stojąc po kolana w wodzie, udało im się dogadać z ratownikami na łodzi, którzy wpłynęli na podwórko od Kościuszki i zacumowali przy daszku na wysokości pierwszego piętra.
Na korytarzu wyłapał rozmowę kobiet.
– Na Traugutta utonęło dziecko – szepnęła Petrykowska.
– Jak to się mogło stać? – dziwiła się Sawczukowa.
– Jakie dziecko? – spytał zaniepokojony.
Trzeciakowska wsiadała do łodzi motorowej.
– No, dziecko, chyba dziewczynka – bąknęła Petrykowska. Spojrzała na niego z wyższością. Potarł ręką brodę, był nieogolony.
Trzeciakowska wręczyła staremu Petrykowskiemu banknot. Wzbraniał się, lecz mocno zacisnęła jego dłonie, w których trzymał klucze.
– Proszę, panie Petrykowski, niech pan opiekuje się mieszkaniem. Niedługo dam o sobie znać.
Balangowicz zawrócił. Zapukał do mieszkania, do którego wchodziła dziewczynka po komunii.
– Czy tu mieszka dziewczynka? – spytał rosłego mężczyznę.
Spojrzał na niego podejrzliwie.
– Jaka dziewczynka? – warknął.
Balangowicz chwilę się zastanawiał.
– Czy pana córka jest w domu?
– Jest, a bo co? – odpowiedział nieuprzejmie. Krzyknął za ramię: – Beata!
Nagle ośmielił się.
– Ty, ja cię znam, po co ci dziewczynka?
– Jak mi Bóg miły, nie mam złych zamiarów – odpowiedział Balangowicz, ściskając sąsiada.
Do drzwi podeszła dziewczynka o czarnych włosach.
– Słucham, tatusiu?
– To nie ta – jęknął z zawodem Balangowicz. – Tamta była szatynką po komunii.
– A, chodzi panu o Justysię – łagodniej powiedział mężczyzna. – To moja siostrzenica. Była u nas wczoraj, a pod wieczór odpłynęła pontonem z kolegami. Ona mieszka przy Traugutta.
– Dziękuję – bąknął i zbiegł po schodach.
Maria siedziała w łodzi i rozmawiała z ratownikami.
– Kto pani powiedział, że dworzec jest pod wodą? Woda tam doszła, ale pociągi odchodzą – zaśmiał się ratownik.
Balangowicz kąsał spieczone wargi.
– Ja nie płynę – wykrztusił do niej. – Mam coś jeszcze do załatwienia na Traugutta.
– Ależ Jacku! – zawołała z pretensją. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale ujrzała w oknie Petrykowską. Jednak się przełamała.
– Będę czekała na dworcu pod zegarem. Przyjdź… – poprosiła cicho.
– Przyjdę, tylko załatwię ważną sprawę.
Zawarczał silnik i łódź odpłynęła. Za bramą skręciła w stronę dworca.
Balangowiczowi udało się dopłynąć tratwą sąsiada do Traugutta i tam zsunął się do wody, lecz zakryła go, więc porzucił walizkę i zaczął płynąć pod prąd. Po drugiej stronie ulicy-rzeki dostrzegł przycumowany do kontenera ponton. Siedział w nim kilkunastoletni chłopiec.
– Hej! Mały, podobno utonęło tu dziecko! – krzyknął.
– Tak, o tam, w bramie.
– Czy to była dziewczynka?
– Nie wiem.
– Przewieziesz mnie?
– No, ale za pięćdziesiąt złotych.
– Co? – zdumiał się. – Ty draniu!
– Panie, ja ryzykuję życie. Nie jest łatwo pokonać nurt.
– Jesteś skurwiel, wiesz?
– Po co te nerwy? Jak dla pana, to za trzydzieści – targował się mały.
– Czekaj, ja ci dam trzydzieści – powiedział do siebie i rzucił się w nurt.
Miał zamiar przepłynąć na wprost, aby dać małemu nauczkę, ale zniosło go daleko poza stację benzynową. Mały zachichotał. Balangowicz nie dał za wygraną i parł naprzód, chociaż było to bezcelowe. Silny nurt rzucił go na płot MPO, za którym stały bezużyteczne śmieciarki. Zachłysnął się żółtawą wodą, zakaszlał. Stracił siły i chwilę odpoczywał. Gdy dotarł do miejsca, gdzie czekał chłopak-przewoźnik, jego już tam nie było. Przycumował po drugiej stronie, w bramie narożnego domu. Balangowicz pogroził mu palcem. Tamten zaśmiał się.
W oknach kamienic pojawili się ciekawscy.
– Patrz, facet bije rekord! – krzyknął w jego stronę wąsaty mężczyzna rozpłaszczony na parapecie.
– Panie, bij pan sobie rekord, ale oddaj papierosy! – ryknął drugi.
Balangowicz pozdrowił ich środkowym palcem. Wpłynął do bramy, gdzie zginęło dziecko. Schodami dotarł do miejsca oznaczonego krwią. Stali tam mężczyźni, palili w milczeniu papierosy.
– Czy tu leżała dziewczynka? – spytał, ciężko dysząc.
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
– To był chłopiec – odpowiedział któryś.
Do wysepki koło McDonald’s dobił ponton. Kobiety wyniosły z niego mężczyznę i ułożyły na trawie. Opatrzyły mu ranę na głowie.
– Co mu się stało? – spytała zakonnica.
– Pływał po Traugutta i zderzył się z drzwiami – zaśmiał się chłopak.
– Jak to z drzwiami?
– Dryfowały, a on przeprawiał się na drugą stronę ulicy. Dostał w czoło, a później po dryfie oberwał doklepkę przy słupie, do którego go zniosło. Ma szczęście, że trzymał się klamki, bo by poszedł na dno.
Kobiety z litością spoglądały na zarośniętą twarz mężczyzny. Jego brzuch lekko się unosił i opadał.
– Drzwi mu się spodobały. Pomalowane we wszystkie barwy tęczy – kpił chłopak.
– Skąd tam się wzięły drzwi? – spytała zakonnica.
– Pewnie nurt wyrwał z szopy. Ogródków na Rakowcu wiele.
Zakonnica przykucnęła i ułożyła głowę mężczyzny na kolanach. Lekko pacnęła go dłonią w policzek. Od baru szła dziewczyna, niosąc parujący kubek.
Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą dwie szare głowy. W ustach poczuł gorący płyn. Łyknął raz i drugi. Młoda twarz szatynki była mu znana. Spojrzał na jej buty. Były białe.
– Będzie żył – powiedziała dziewczynka.
Wydało mu się, że odbył długą, męczącą podróż. Droga, którą zostawił za sobą, była bez powrotu, ale na nową nie miał już żadnych sił. Jednak aby się stało, musiał odpowiedzieć dziewczynce. Po raz drugi chwycił się swojej skóry i wydobył z siebie:
– Amen.
Wacław Grabkowski