Dariusz Olejniczak: Wałbrzych i inni. Miasto
Słabo pamiętam początek lat siedemdziesiątych, czas, który przypadł na moje dzieciństwo i wczesną edukację. Ten okres zamyka się w kwartale kilku najbliższych ulic i wycieczek do uzdrowiska w Szczawnie. Życie na magicznym terytorium w poczuciu bezpieczeństwa i słabej świadomości tego, co jest poza tym obszarem.
Wśród urywków zdarzeń, strzępów obrazów i dźwięków pojawia się uliczny ostrzyciel noży. „Noże, nożyczki ostrzeeeee!!!”. Co tydzień regularnie przychodził na naszą ulicę, a jego warsztat pracy pobłyskiwał w promieniach pierwszego wiosennego słońca. I tak już zostawał, by zniknąć wczesną jesienią z nadejściem szarych chmur i słoty. Jakoś nie pamiętam żebyśmy korzystali z jego usług, ale widziałem jak ludzie podchodzili ze swoimi narzędziami, nożami, nożyczkami, sekatorami i tasakami i jak on wprawiał w ruch tarczę szlifierki. Iskry rozsypywały się na ulicznym bruku. Potem w oddali ginął jego głos kiedy wędrował na sąsiednie ulice, by tam ostrzyć noże, nożyczki.
Kilka razy przeszedł ulicą zbieracz szmat. Gałganiarz targał na plecach worek, do którego pakował wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek handlową wartość, ale ja do dziś nie wiem, gdzie i komu sprzedawał te szmaty pozbierane od ludzi.
W galerii postaci wędrownych zamieszkali na jakiś czas Cyganie handlujący dywanami i garnkami. Nie kupowaliśmy od nich niczego. Moja babka nie lubiła Cyganów, a mnie kazała się ich bać. Bardziej byłem ich ciekaw niż się bałem. Mówili tak śmiesznie, z dziwnym miękkim akcentem, a ich kobiety ubrane były barwnie, nawet kwieciście. Kruczoczarne włosy ukryte pod kolorowymi chustami pięknie komponowały się ze złotymi kolczykami.
To był czas, kiedy po brukowanych ulicach jeździło sporo konnych wozów przewożących węgiel, warzywa, ziemniaki. Miejscowości otaczające Wałbrzych, często małe wsie i kolonie, utrzymywały się z rolnictwa. Gospodarze odstawiali swój towar nie tylko do państwowego skupu, ale sprzedawali nadwyżki mieszczuchom. Ojciec kupował ziemniaki na metry. Gospodarze podjeżdżali na środek ulicy i krzyczeli głośno na całe gardła, ogłaszając, że właśnie przywieźli kartofle. Mężczyźni wychodzili z mieszkań i brali na barki pięćdziesięciokilowe worki. Taszczyli je do piwnic i wysypywali w specjalnie przygotowane na ten cel kojce.
Z biegiem lat coraz mniej było takich ulicznych wizyt, pokrzykiwań, krzątaniny. Brakowało dźwięku szlifierki ostrzącej noże i nawoływań handlarza szmat. Nawet nie wiem, kiedy nastała cisza. Wszystko odeszło, tamta codzienność, realność ludzi i zdarzeń nie ma już żadnego znaczenia.
Na naszej ulicy czasem pojawiali się goście z innego świata. Szczęśliwcy, którym udało się wyjechać do Niemiec. Przyjeżdżali teraz w odwiedziny do krewnych pozostawionych na Fredry. Ich białe, wielkie mercedesy dumnie lśniły wśród maluszków i syrenek ustawionych rzędem wzdłuż chodnika. Oni wyjeżdżali „na pochodzenie”, odkopywali w pamięci dziadków i wujków z niemieckimi papierami. To była ich droga do wolności i lepszego życia. Dzieciaki z ulicy oblegały ich w nadziei na gumę do żucia, pachnącego Donalda z historyjką obrazkową albo miętowe zielone listki, które szczypały w język. Przybysze chętnie rozdawali te rarytasy. Nosili się dumnie i patrzyliśmy na nich z zazdrością.
Z zazdrością i podziwem patrzyliśmy też na tych, którzy przyjeżdżali tu, żeby odwiedzić rodzinne miasto swoich przodków. Niemcy, których korzenie były na tej ulicy, którzy wywodzili się z tych kamienic. Niektórzy nawet się w nich urodzili. Uciekali z rodzicami przed zwycięzcami, teraz wracali jak zwycięzcy.
Moja babka jeździła co tydzień do Szczawna-Zdroju. Zabierała mnie ze sobą i całe godziny przesiadywała na ławce w parku zdrojowym. Ja w tym czasie ganiałem z innymi dzieciakami pod zadaszonym deptakiem przylegającym do pijalni wód leczniczych. W podróż do uzdrowiska udawaliśmy się autobusem numer pięć, który z Rusinowa, przez Nowe Miasto i Biały Kamień, docierał do Szczawna. Tam też był park, do którego czasem jeździłem z babką. Na drugim końcu ówczesnego świata, a właściwie tuż za jego granicami było uzdrowisko, do którego zjeżdżali się kuracjusze z takimi, czy innymi problemami. Leczyć ich miała woda zdrojowa, kilka jej odmian z poszczególnych podziemnych źródeł. Moja babka i jej liczne jeszcze wtedy przyjaciółki, także korzystały z dobrodziejstw tej niezwykłej wody. Pamiętam słony smak ciepłej cieczy sączonej ze śmiesznych porcelanowych kubków z dzióbkami w kształcie zadartej trąby słoniowej. Pamiętam, że babka, jeśli nie rozmawiała z koleżankami, emerytkami, opalała się wystawiając twarz do słońca. Nie wiem dlaczego, ale zanim przystępowała do kąpieli słonecznych, nacierała twarz truskawkami. To chyba miało dobrze wpływać na jej cerę.
Wśród alejek parkowych i wokół głównego klombu przed muszlą koncertową, przechadzały się Cyganki. Rozmawiając ze sobą w romskim języku, wyławiały z tłumu kuracjuszy ciekawych swojej przyszłości. Wróżyły im z rąk, z kart albo banknotów. Zapewniały o lepszym jutrze, pomyślności, wielkiej miłości. Dodawały otuchy i zarabiały. Unikałem ich bliskości, kontaktu z nimi, ich wzroku, bo od najmłodszych lat, przestrzegano mnie w domu, że Cyganie porywają dzieci.
Były też łabędzie i rododendrony. W Wałbrzychu łabędzie nie miały gdzie mieszkać, za to tam były ich prawdziwe domy wybudowane przez ludzi z drewna na brzegu stawu, po którym pływały przez całe lato. Rododendrony, czerwone i białe, kwitły w parkowych alejach. Podziwiałem je. Były piękne już tylko z tego powodu, że to namiastka egzotyki, o której marzyłem nawet wtedy, kiedy jeszcze nie umiałem nazwać swoich pragnień, kiedy jeszcze ich nie przeczuwałem.
Lubiłem te wypady cotygodniowe do Szczawna, tym bardziej że kiedy wychodziliśmy z parku, zanim wsiedliśmy do autobusu, jedliśmy obiad w barze mlecznym. Niezmiennie zamawiałem naleśniki z twarogiem albo dżemem i cukrem, oblane śmietaną. To dopiero była znakomita uczta. Umiłowanie do barów mlecznych pozostało mi na długie lata. Z czasem przekonałem się do placków ziemniaczanych, zupy pomidorowej i innych rarytasów masowej kuchni.
Jeszcze jeden obraz majaczy mi w pamięci. To był siedemdziesiąty piąty rok, miałem osiem lat. Wracałem z matką z przychodni. Leczyłem wtedy chore zatoki. Naświetlanie lampami, dziesięć minut dziennie. Wyszliśmy z budynku. Ulice były wyludnione, na rogach stali „lodziarze” – milicja obywatelska, w białych czapkach i marynarkach. Odświętnie, galowo. W pewnej chwili przez aleję przemknęła czarna limuzyna. Sunęła szybko, godnie. W środku Gierek. Nie widziałem go zbyt dobrze, promienie słońca odbijały się od szyb limuzyny, ale on był tam w środku. Wiedziałem na pewno, bo nawet dzieci wiedziały, że do miasta przyjechał pierwszy sekretarz. Odwiedzał górników, hutników. Jak robotnik z robotnikami, jak ojciec-gospodarz z dziećmi. Poklepywanie po ramieniu, uściski, oklaski. Oglądałem to w telewizji. Ale jego zobaczyłem prawie na własne oczy. Wyjątkowe szczęście.
Nowe Miasto to była robotnicza dzielnica. Przeważnie górnicy, koksownicy, hutnicy. Nauczyciele, urzędnicy, artyści czy dyrektorzy też tu mieszkali, ale ukryci w cichych uliczkach na obrzeżach. Centrum z główną ulicą generała Karola Świerczewskiego należało do klasy robotniczej. I właśnie tutaj tętniło serce tego miejsca.
Świerczewskiego wznosiła się łagodnymi zakolami z wnętrza miasta, by po tej wspinaczce, równie łagodnie spływać w kierunku północnym do podnóża hałdy, ogromnej, porośniętej brzozami, osaczonej lasem i widocznej z całej długości ulicy od miejsca, w którym wyrastały pierwsze kamienice mojej dzielnicy. Domy przy głównej trasie i w bocznych ulicach kryły na tyłach spore podwórza, na których się wychowywaliśmy. Budynki przy ulicy Fredry też miały takie podwórka. Spędzaliśmy na nich całe popołudnia po powrocie ze szkoły, czasem do późnego wieczora. Ale odwiedzałem nie tylko te najbliższe zakątki.
Moi rówieśnicy, sąsiedzi z ulicy, chodzili do jedynej w dzielnicy podstawówki, ale wszyscy do sąsiedniej klasy, na poranną zmianę. Mnie rodzice zapisali do klasy drugozmianowej. Tak wyszło, że klasa poranna była wzorowa, prawie wyłącznie dzieci inteligenckie. W mojej, tak zwane dobre domy były reprezentowane nielicznie. Zgromadzono tu głównie dzieci robotnicze. Wśród nas były dzieciaki z porządnych rodzin, ale były też zaniedbane, z rodzin alkoholików, kryminalistów i gitludzi. W większości jednak nasi rodzice to byli zwykli, ciężko pracujący górnicy i robotnicy albo urzędnicy niższego szczebla. Towarzystwo było barwne i sporo czasu spędzałem na podwórkach moich szkolnych kolegów, ucząc się życia od ich starszych braci. Kiedy kończyłem szkołę podstawową znałem dość dobrze w teorii tajniki życia za kratami, więzienny język migowy i smak najtańszych win.
Znałem też większość podwórek w mojej dzielnicy, bo wszędzie byli kumple, a ja od zawsze lubiłem wędrowny styl życia.
Wałbrzych wtedy był miejscem magicznym. Magiczne były otaczające miasto góry. Magiczne były miasteczka i wsie. Magiczne było samo położenie tuż przy granicy. Jakby na końcu świata i na jego początku.
Nigdzie nie widziałem lasu w środku miasta, nigdzie nie widziałem wiejskich zagród na obrzeżach robotniczych dzielnic.
Uczyłem się swojego miasta na pamięć, uczyłem się ulic, domów, wąskich przesmyków wśród podwórek i bram. Każdego dnia patrzyłem na niezwykłość tych miejsc. Pagórki, leśne wąwozy, góry i hałdy. Wszystko razem, wszystko w oderwanych kadrach. Schodzę z Rynku (Ring) w dół do Placu Grunwaldzkiego (Vierhäuser Platz) – widok na Chełmiec, wygasły wulkan, święta góra. Idę przez Nowe Miasto (Neuestadt) – widok na hałdę, po której łaziłem ćwierć wieku temu.
Wtedy mieliśmy wiele takich ulubionych miejsc i widoków.
Szczawno-Zdrój, zamek w Książu, schronisko Andrzejówka, Pełcznica, Góra Sowia, Mauzoleum. Włóczęga, zachwyt, tajemnica. Nie znałem historii tych miejsc, przewidywałem jedynie ich niezwykłość.
Bliskość granicy sprawiała, że czułem się umiejscowiony w bardzo konkretnym, niepowtarzalnym miejscu. Nie była to jakaś przeciętna równina, bez punktów odniesienia, bez rzek i wzgórz. Nie był to płaskowyż zmierzający donikąd. Na północy Wrocław, na zachodzie i południu góry. Im bardziej na południe, tym bliżej Pragi czy Wiednia. Tylko na wschodzie bliżej nieokreślony, w moim odczuciu, Śląsk. Nie wiedzieć czemu, Górny Śląsk.
Zdecydowanie żyłem w bardzo konkretnym miejscu na mapie. Zawsze był kierunek, w którym mogłem uciec. Czasem uciekałem. Sypiałem w stogach siana, pod gwiaździstym niebem, w lasach, nigdy wśród ludzi.
Lubiłem się przemieszczać. Im byłem starszy, tym, dalej podróżowałem. Z biegiem lat odkrywałem moje miasto i okolice. I docierałem w każdy zakątek. Zresztą nie sam. Towarzysze wypraw – kumple z podwórka, szkoły, łaziki, marzyciele.
Nie pamiętam ich imion. Zresztą może pamiętam, choćby kilka. Ale imiona nigdy nie miały dla mnie znaczenia. Przynajmniej wtedy. Nie zwracałem się do nich po imieniu. Nie czułem potrzeby nazywania ich jakoś. Byli w moim odczuciu bezimienni. I na ogół byli bezcenni. Z czasem podwórkowe albo szkolne przezwiska stały się ważniejsze od imion. Były jedynym znakiem rozpoznawczym. Te z kolei łatwo zapamiętywałem, ale i tak zachowywałem je w pamięci rzadko czyniąc z nich użytek. Tylko miejsca, do których docierałem, które odkrywałem w swoim mieście, lubiłem nazywać i lubiłem wiedzieć, jakie nadano im nazwy. Jakby zdając sobie sprawę z tego, że kiedyś te nazwy i zatarte obrazy pamięci będą jedyną nicią łączącą mnie z początkiem mojego świata.
Najbardziej niezwykłym miejscem było Mauzoleum. Żeby do niego trafić wystarczyło skręcić z ulicy Psie Pole, ostatniej wtedy miejskiej drogi w tej okolicy i pokonać strome wzniesienie. Po kilku minutach wspinaczki wychodziło się na rozległą pagórkowatą łąkę. Najpierw widać było szczyt, po chwili widziało się już cały budynek. Kamienna bryła ukryta była w środku lasu. W pierwszych miesiącach po zasiedleniu miasta przez repatriantów, wieść o budowli rozeszła się po okolicy błyskawicznie. Wszyscy szli tłumnie obejrzeć tę ni to świątynię, ni to grobowiec. Do wnętrza kamiennego budynku prowadził ich rząd potężnych krzyży wbitych równo w ziemię. Obok stały znicze, w których od dawna nie tlił się płomień. Mauzoleum otoczone było kamiennymi lwami i hitlerowskimi gapami, wyrzeźbionymi z granitu. Granitowe swastyki strzegące zachodniego i wschodniego skrzydła budowli, przybysze szybko rozbili w gruz. Wewnątrz, po środku małego dziedzińca wyrastał z ziemi jeszcze jeden nieczynny znicz. Podwórze otaczały ze wszystkich stron rzędy kolumn. Podobnie jak cały jednopiętrowy budynek wzniesiono je z mieszaniny nieociosanych głazów i betonu. Sufity i ściany pokrywały wielobarwne mozaiki z antycznymi motywami. Mieszanina mitologii i nazistowskiej megalomanii. Wystarczyło wdrapać się na dach, żeby zobaczyć panoramę miasta aż po Książ.
Mauzoleum wzniesiono w latach trzydziestych dla upamiętnienia poległych w pierwszej wojnie niemieckich oficerów, ale tak naprawdę hitlerowcy chcieli stworzyć miejsce kultu dla swoich pogańskich bożków, którym sprzyjał sam führer. Nowa wiara wynosiła na piedestał germańskie bóstwa i sławiła cesarską potęgę Niemiec. Równie niezwykłe jak sam budynek było to, że kilkadziesiąt metrów dalej, z leśnego zbocza wyrastał miniaturowy, nibyantyczny amfiteatr. Trwał tak opustoszały i nikt nie widział, czy kiedykolwiek jakaś publiczność zasiadła na kamiennych ławach wokół sceny i czy kiedykolwiek jakiś aktor stanął na tej scenie, by wygłosić swoją kwestię.
Całe to miejsce, okolica, budziła respekt i grozę. Niesamowita, niemal współczesna, ale już prehistoryczna ruina, kusiła tajemnicą i odmiennością.
Mauzoleum przez lata ulegało ruinie, choć o dziwo, polskie władze nie zdecydowały się na zrównanie tego miejsca z ziemią. Z czasem odkryto okoliczne szyby prowadzące do wnętrza lochów i podziemnych komnat. Przez dziury wydłubane mozolnie w betonowej posadzce ludzie dotarli do podziemnej kondygnacji budynku, ze zdumieniem odkrywając w korytarzach rząd pisuarów, zlewów i małe cele bez okien, jakby to miała być łaźnia w nietypowym schronie – dla kogo? Nie wiadomo. Krążyły legendy, że lochy Mauzoleum to tylko przystanek na trasie podziemnej kolei wiodącej z Książa na południe. I chyba tak było rzeczywiście. Kilka dekad później kamienna budowla stała się ulubionym miejscem zbiórek narkomanów, wagarowiczów, uciekinierów z domu i złodziei testujących skradzione samochody. Powojenna historia tego miejsca to opowieść o zapomnieniu, zaniedbaniu i zniszczeniu. Przyglądałem się tej destrukcji przez lata niemal każdego dnia. Najpierw w czasie pikników urządzanych co niedziela przez rodziców na polanie przed Mauzoleum wspólnie ze znajomymi. Potem urywałem się z lekcji żeby wdrapać się pod górę i posiedzieć na dachu poniemieckiej konstrukcji. Szkoła była kilka metrów od lasu, więc na wagary chodziło się najczęściej tam.
Po latach nikt już nie urządzał pikników na polanie. Teraz było to ulubione miejsce szczeniackich eskapad. Byliśmy w ostatniej klasie podstawówki, kiedy z kankami piwa kupionego w knajpie „U Barmana” biegaliśmy kilka kilometrów przez Psie Pole i las, żeby tam poczuć smak ciepłego alkoholu. Czasem upijaliśmy się tanim winem. Ulubione wtedy zabawy to obrzucanie się kamieniami i łażenie po dachu albo podziemiach budynku. Byli tacy, co zamroczeni winem robili zakłady, że skoczą z tego dachu w zamian za kolejną butelkę. Cały wic był w tym, z której strony odważyli się skakać. Od frontu ściana budowli była dość niska, mniej więcej jakieś trzy metry. Ale po drugiej stronie konstrukcja wznosiła się na opadającej stromo skarpie i była wyższa o kolejne trzy, cztery metry. Odważni jednak skakali właśnie stamtąd. Kiedyś jeden taki złamał sobie nogę przy skoku. Rannego i pijanego koledzy zanieśli na rękach przez las do najbliższego sklepu i kupili mu najtańszego sikacza. Wypił prawie wszystko, wyrzygał i wtedy dopiero zataszczyli go na pogotowie.
Zdarzały się mniej radosne sytuacje. Gromady małoletniego marginesu i znudzonych uczniaków popijających wino, palących papierosy czy wąchających klej, przyciągały czasem do lasu milicyjne radiowozy. Podchodzili nas też tajniacy po cywilnemu i takie wizyty kończyły się pałowaniem albo w najlepszym razie wpisem do kapownika. Traktowaliśmy te zdarzenia jak zło konieczne, normalny element leśnego krajobrazu. Wtedy nikt z nas nie doceniał niezwykłości miejsca, w którym spędzaliśmy całe dnie. Po prostu żyliśmy w nim i to było naturalne.
Teraz porasta je mech, a my już nigdy się tam nie spotkamy.
Powodzie nawiedzały Wałbrzych kilka razy. W latach siedemdziesiątych woda zalała centrum miasta i ówczesne peryferie. Nowe Miasto, ułożone na pagórkach i wzgórzach, kataklizm i tym razem ominął. Wartkie potoki spływały w dół, wylewając się na ulice położone w dole.
Z Darkiem, kolegą z Fredry, wybraliśmy się na obrzeża miasta, żeby obejrzeć skutki powodzi. Za Piaskową Górą budowało się wtedy Podzamcze, rozległe blokowisko zaczynało dopiero wyrastać w górę, wszędzie wokół był potężny plac budowy. Łaziliśmy tam godzinami, grzęznąc w błocie po kolana, czasem wyławiając buty z bagna i patrzyliśmy na hektary ziemi zalane wodą, oblepione brudnobrązowym błotem i porastające szuwarami. Wreszcie dotarliśmy do jednego z budowanych bloków. Był już prawie wykończony, weszliśmy do środka i władowaliśmy się do windy. Jeździliśmy w górę i w dół, oblepieni brudem, ale szczęśliwi. Uwielbialiśmy takie wyprawy. To było jak odkrywanie nieznanych lądów. Marzyliśmy, że będziemy wielkimi odkrywcami.
Cmentarz komunalny graniczył z żydowskim i niemieckim. Żydzi chowani byli w białych prześcieradłach w lewym krańcu nekropolii, groby niemieckie zalegały na północ od głównej bramy. Ta część cmentarza była nieczynna. Zadziwiająco dużo było tam małych mogiłek dziecięcych, jakby w przeszłości dzieci umierały częściej niż dorośli. Zresztą, kto wie? – może tak było rzeczywiście. Co roku pierwszego listopada cmentarz rozświetlały tysiące zniczy. Płomienie drżały w zimnym powietrzu, gęstym od stearyny, a tłum przewalał się powoli przez alejki. Milczący, ponury.
O tej porze zmrok zapada szybko, a w części niemieckiej paliło się ledwie kilka świeczek postawionych chyba z litości przez Polaków, bo pewnie nikt z bliskich nie odwiedzał zmarłych leżących pod płytami nagrobnymi. Nad tymi mogiłami panowała ciemność. Lubiliśmy wyprawy w to miejsce. Pozapadane grobowce, poprzewracane krzyże, przerdzewiałe tabliczki z imionami i nazwiskami. Figury aniołów, w ciemnościach bardziej diabelskie niż święte. Gotyk pożegnań wyrytych w kamieniu i daty, niemal antyczne, zamierzchłe.
Chodziliśmy tam żeby przekonać się, jacy jesteśmy mocni i żeby było o czym opowiadać przez kilka następnych dni. Każdy z nas chciał zmierzyć się przy okazji z tajemnicą śmierci. Fascynowała nas, baliśmy się jej, chcieliśmy doświadczyć jej bliskości i przy okazji bać się, bo z czymś strasznym kojarzyła się nam przede wszystkim.
Po takiej włóczędze wśród zapomnianych, porośniętych trawą ścieżek niemieckiego cmentarza, wracaliśmy do zapachu stearyny, szumu wędrujących we wszystkich kierunkach ludzi, szeptu powtarzanych w skupieniu modlitw. Ze świata ciemności do tego, co poznane. Znowu byliśmy nieustraszeni i nieśmiertelni.
Żeby udowodnić, jak bardzo jesteśmy nieustraszeni, włóczyliśmy się watahami po ulicach, a wieczorami wspinaliśmy się na mur ogradzający szpital miejski i zaglądaliśmy przez szyby do wnętrza prosektorium. Ale śmierć wciąż nas nie dotyczyła.
To się zmieniło w grudniu na przełomie siedemdziesiątego ósmego i dziewiątego. Tuż przed Wigilią. Była słynna zima stulecia. Śniegu napadało tyle, że pługi przebijały wzdłuż jezdni wysokie tunele, żeby samochody i autobusy mogły przejechać. Tramwaje i trolejbusy już wtedy od dawna nie wyruszały w trasę.
Ktoś przyniósł wieść, że nasz kolega z klasy, Jacek, nie żyje. Zmarł, bo w mieszkaniu ulatniał się gaz, a on zasnął zamroczony wieczornym pijaństwem. Zimujący w szóstej klasie czternastolatek upił się z kolegą rówieśnikiem zostawiony przez rodziców w domu, bo oni poszli pić gdzie indziej. Kolega miał szczęście, wyszedł przed północą. Wiadomość o tej śmierci była najbardziej złą i najbardziej nieprawdopodobną informacją, jaką mogliśmy usłyszeć. Pierwszy raz stanęliśmy w obliczu śmierci, kogoś bliskiego, kto nie był baką czy dziadkiem, ale naszym rówieśnikiem. Śmierć wdarła się w nasze szeregi. Byliśmy osłupiali. Okazało się, że nie mamy patentu na wieczność, że nie jesteśmy wybrańcami losu. Okazało się, że nie wiemy nic.
Później w naszej historii było jeszcze wiele śmierci. Zawsze przerażała, choć czasem była przewidywalna. Czasem też nikt się przeciwko niej nie buntował.
Bywaliśmy bezmyślni i okrutni. Podobno to się dzieciom zdarza. Pamiętam, że kiedyś poszliśmy na wagary, jak zwykle na Mauzoleum. Było nas z dziesięciu. Wdrapaliśmy się na dach i weszliśmy do jednej z komór, jakie znajdowały się między sklepieniem, a powierzchnią dachu. Pierwotnie nie było tam wejścia, ale ktoś kiedyś wybił dziurę w żelbetonowej powierzchni dachu i można było się wcisnąć do środka. W pomieszczeniu z trudem mieściło się dziesięcioro dzieciaków, ale weszliśmy tam. Siedzieliśmy ściśnięci jak sardynki i paliliśmy papierosy.
W pewnym momencie ktoś mrugnął do pozostałych porozumiewawczo i powoli, jeden po drugim zaczęliśmy wychodzić na zewnątrz. Robiliśmy wszystko, żeby jeden z nas, niezbyt lubiany kolega, został w środku. Kiedy byliśmy na zewnątrz, przywaliliśmy właz fragmentem leżącego na dachu betonu. Ofiara została w środku nie rozumiejąc, o co chodzi, a my wrzuciliśmy do komory przez otwór wentylacyjny podpalony zeszyt. Potem następne i następne, aż zaczęliśmy wyrywać słomę z poszycia dachu, wystającą wśród betonowych odłamków. Chłopak krzyczał i błagał, żebyśmy go wypuścili. My tymczasem dorzucaliśmy płonącą słomę, aż szczelinami zaczął się przedostawać gęsty biały, duszący dym.
Nie pamiętam, kto zlitował się nad naszą ofiara, ale w końcu wypuściliśmy na wpół uduszonego, mokrego ze strachu, zapłakanego dzieciaka na zewnątrz. Był ledwo żywy, ale wdzięczny, że ulitowaliśmy się nad nim.
Potem jeszcze nie raz wagarował z nami na Mauzoleum. Tak to już było. Słabsi zawsze chcieli się trzymać z silniejszymi, bez względu na upokorzenia, jakich czasem doznawali. Choć przez chwilę chcieli poczuć się jak chłopaki z paczki. Jeśli ktoś był sam, to jakby w ogóle go nie było.
W środku miasta stał kiedyś browar. Wysoki komin i brama były dobrze widoczne z placu Tuwima. To miejsce było od lat opuszczone, nikt tam nie zaglądał, czerwone cegły murszały, kadzie, w których warzyło się piwo rdzewiały w zapomnieniu. Chodziliśmy tam żeby połazić po opuszczonej fabryce, zaglądaliśmy do pustych kadzi, wspinaliśmy się po ruinach murów. Patrzyliśmy na ulice z okien, w których nie było szyb. To było jedno z tych niezwykłych miejsc. Ogromny plac i rozwalająca się ruina, jakby całkowicie odcięta od świata.
Czasem nieźle się tam bawiliśmy. Któregoś razu Gruby postanowił się powiesić na belce biegnącej wzdłuż stropu budynku. Oczywiście na niby, tylko tak, żeby wystraszyć ludzi. Zawiązał sobie sznur wokół ramion i brzucha, ubrał na to kurtkę i przerzucił linę przez belkę. Podciągnęliśmy go do góry i już chłop wisiał bezwładnie z opuszczoną głową. Wszystko było widoczne z ulicy, bo zrobiliśmy to tuż przy oczodole okna, pozbawionego szyb. Wisiał tak dłuższą chwilę, a przechodnie zadzierali do góry głowy i patrzyli na to przedstawienie. Ale nikt nie przybiegł, żeby go odciąć.
Gruby miał jeden niezwykły talent, który na Nowym Mieście nie był rzadkością, ale mnie wprawiał w zachwyt. Kiedy pił wino, unosił flaszkę do góry, jakieś trzydzieści centymetrów nad głową i przechylał ją pozwalając brunatnemu albo złocistemu trunkowi płynąć szybkim strumieniem wprost do gardła. Wypijał tak całą zawartość do dna.
Jeśli chodzi o tanie wina, to ich wytwórnia mieściła się przy ulicy Młynarskiej. Dziś już jej nie ma. Dwadzieścia lat temu zapach gnijących jabłek zalegających tonami na dziedzińcu fabryki, unosił się w powietrzu i towarzyszył nam w drodze do kościoła Aniołów Stróżów na lekcje religii.
Kino „Oaza”. Jedyne takie kino na świecie. Azyl wyrzutków i mekka wyklętych. Dziś nie ma już tego kina. Ale wtedy spędzaliśmy w nim wszystkie deszczowe popołudnia, puste godziny, z którymi nic się zrobić nie dało. Nie było dokąd pójść, więc tam się spotykaliśmy. Kasjerki i dyrektor sali byli bezsilni, ale wiedzieli, że nic im nie grozi z naszej strony. W poczekalni przy stolikach zasiadały najgorsze małoletnie męty dzielnicy. Nigdy jednak nie zdarzyło się żebyśmy zakłócili porządek tego miejsca. Ludzie przychodzili na filmy, my żeby posiedzieć, pogadać, napić się taniego wina przyniesionego za pazuchą. To było nasze miejsce i umieliśmy to uszanować. Jeśli chcieliśmy wejść na jakiś film, staraliśmy się zebrać pieniądze na bilet. Kiedy się nie udało i tak wchodziliśmy na salę, ale to była ostateczność. Zawsze się staraliśmy.
W „Oazie” można było spotkać moich dawnych kumpli z podstawówki, za to nigdy nie przesiadywali tam moi koledzy z ulicy. Fredry jest równoległa do Staszica, gdzie było kino. Mimo że mieliśmy najbliżej, mieszkańcy Fredry przychodzili tam tylko na konkretny film. Nigdy żeby posiedzieć. Ja stanowiłem wyjątek. Żyłem w dwóch światach, nibydorbym i nibyzłym. Z jednej strony tak zwana porządna rodzina z tradycjami, z drugiej koledzy z kiepskiej dzielnicy. Może dlatego wszędzie mi było dobrze. A mnie zawsze ciągnęło do lumpów. Z nimi było ciekawiej. Dlatego piłem z nimi wino, paliłem „Sporty” i gadałem o wszystkim i o niczym. Pamiętam, że rozkwit życia towarzyskiego w „Oazie” przypadał na erę Bruce’a Lee. Byliśmy zafascynowani tym Azjatą. Oglądaliśmy „Wejście Smoka” dziesiątki razy, snuliśmy opowieści o legendarnych wyczynach wojowników ze Wschodu i urządzaliśmy w lesie treningi karate. Ale i tak ulubionymi zajęciami były włóczęga po dzielnicy, pijaństwo i obserwacja mijającego czasu.
W kinie chowaliśmy się, kiedy padał deszcz albo śnieg. W lecie właściwie też, ale wtedy można było zajmować przyjazne bramy, narożniki ulic i podwórka. Albo pójść „na Mauzoleum”. Mieliśmy sporo takich miejsc zbiórek, punktów kontaktowych, met. Zawsze któraś z nich była najważniejsza, ale to się zmieniało i trudno mi teraz znaleźć klucz, według którego to działało.
Dziwne, ale głównym tematem rozmów tych podchmielonych, nieokrzesanych łazików – obok relacji z najniezwyklejszych wydarzeń bujnego i barwnego życia towarzyskiego dzielnicy – były marzenia, plany na przyszłość, zasłyszane albo wyimaginowane relacje z lepszego świata. Byliśmy ciekawi, jaki jest ten lepszy świat i wierzyliśmy, że kiedyś go doświadczymy. Żyliśmy w przekonaniu, że świat, który znaliśmy, nie zmieni się i było nam dobrze, choć mieliśmy nadzieję na lepszą przyszłość. Niestety, dla większości lepsze jutro nigdy nie nadeszło. Utkwili w martwym punkcie gdzieś między kinem „Oaza”, nieistniejącą już dyskoteką „Jazz Club”, a bramą na rogu Świerczewskiego i Psiego Pola.
Stadion „Górnika” na Nowym Mieście wyładowany był ludźmi. Trybuny uginały się od gapiów. W wolne od pracy przedpołudnie przyszli kibicować jednemu człowiekowi. Oklaski i owacje. Na stadion wjechał Lech Wałęsa. Pojawił się w górniczym stroju, w hełmie z lampką na czole. Jakby trochę umorusany pyłem węglowym. Właśnie wyjechał z dołu, odwiedzał górników pod ziemią. Ludzie chcieli usłyszeć, co ma do powiedzenia. Przemawiał długo, nie pamiętam, o czym mówił, ale wiem, że tłum klaskał i pokrzykiwał co chwila. Patrzyłem na tego najważniejszego człowieka w górniczej kufajce. Siedziałem w środkowych trybunach, bliżej bieżni, na której ustawiono stół, gdzie przemawiał On. Z tej odległości dobrze widziałem jego twarz. I wąsy. W pewnym momencie przewodniczący zaczął rozdawać autografy. Ja się nie kwapiłem po podpis, ale byli tacy, co uzbierali ich tyle, że mogli nimi potem spokojnie handlować.
Na ulicy Orzeszkowej, Świerczewskiego albo Staszica, rzędy przedwojennych kamienic poprzerywane były ruinami domów uszkodzonych przez szkody górnicze. Takie opuszczone, popękane budynki z powybijanymi oknami całymi latami straszyły przechodniów, aż wreszcie ktoś postanowił zrobić z tym porządek. Ruiny wyburzono, a w ich miejsce powstawiano plomby. Wyburzanie było nie lada atrakcją dla nas, dzieciaków z sąsiedztwa. Buszowaliśmy wśród rozwalonych ścian, przeszukiwaliśmy zwałowiska cegieł i czasem wydobywaliśmy z gruzów cenne przedmioty – resztki mebli, stare gazety, fragmenty porcelany i poobtłukiwane naczynia. Bawiliśmy się w poszukiwaczy skarbów i zdobywców księżyca, a tuż obok pracowały ekipy rozbiórkowe, niespecjalnie przejmując się zagrożeniem, w jakim się znaleźliśmy.
Kiedy rozbierano dom przy ulicy Staszica, weszliśmy na ruiny i kluczyliśmy wśród pozostałości dawnych korytarzy i pokojów. Niektóre ściany jeszcze stały i dokładnie można było zobaczyć, w jakim kolorze były tapety, w którym miejscu wisiał obraz, albo stała szafa. Sterczące wśród zwałowiska cegły mogły się w każdej chwili zawalić. Dla mnie były świadectwem życia ludzi, mieszkających pod dachem, którego już nie było. Historie, których nie znałem, a które przeżywali wciąż mieszkały wśród tych murów. Ale życie dawnych lokatorów było zawieszone w próżni. Zniknęło z tego miejsca jak podłogi, po których zostały poziome brązowe smugi tam, gdzie kiedyś piętro pierwsze graniczyło z parterem.
Nie próbowałem dopowiadać sobie dziejów tych ludzi. Nic o nich nie wiedziałem, nie znałem miejsca, w którym zamieszkali po przeprowadzce, nie wiedziałem, kim byli. Łatwiej było na ruinach ich domu budować własne historie, nowe opowieści, choćby najbardziej fantastyczne. To było pole walki, księżycowy krajobraz, ruiny starożytnych miast. Teraz ja miałem władzę nad tym miejscem.
Wracając tamtej niedzieli z kościoła do domu widziałem na Rynku zielone i szare ciężarówki. Ludzie w szarych mundurach siedzieli na pakach i smętnie patrzyli na przechodniów. Inni zacierali ręce przy płonących koksownikach i spacerowali między ciężarówkami. Nie wiedziałem, o co chodzi. Kiedy się dowiedziałem, zastanawiałem się, co teraz będzie. Byłem podekscytowany. Z telewizora dowiedziałem się, co wolno, a czego nie wolno. Moja babka co wieczór słuchała Wolnej Europy i Głosu Ameryki, ciotka w Warszawie kombinowała z opozycją, ja ostatnio napisałem i odczytałem na historii referat o Piłsudskim. Żadnej z tych rzeczy nie było na pewno wolno. Zaczynała się niezła bonanza.
Jeszcze tego ranka, od razu wyszliśmy z domów, mimo nalegań matek i ojcowskich zakazów. Byliśmy ciekawi, czy widać jakieś zmiany, jak wygląda kraj w stanie wojennym. Na bramach domów pojawiły się już obwieszczenia, a my snuliśmy plany. Większość była przekonana, że będzie wojna domowa. Rozdzielaliśmy role, kto z kim będzie walczył. Ja nie załapałem się do żadnej bojówki, bo nawet harcerzem nie byłem, a wiadomo mundurowym łatwiej dostać się na pierwszą linię. Z czasem i tak wyszło, że prawie wszyscy gówniarze w mieście robili coś nielegalnego.
Pierwsza zima była najtrudniejsza, najbardziej represyjna. Koksowniki zapłonęły na rogach ulic. Smętni szaromundurowi łazili po ulicach, potrząsając karabinami. Graliśmy w ping-ponga z zomowcami na hali OSiR-u i tak spędzaliśmy pierwszy miesiąc stanu, kiedy szkoły były nieczynne. Zomowców nie lubiliśmy, ale na sali gimnastycznej normalnieli. Na ulicach byli znowu byle jacy, jednakowi i głupi.
Zatruwali nam życie. Nie można było przejść przez zaśnieżony skwer, bo uznawali, że przeszliśmy przez trawnik. Nie można było śpiewać i gadać za głośno na ulicy, bo zgarniali na dołek. Nie można było zbliżać się do kopalni, bo też zgarniali. Nikt ich nie lubił i wszyscy nimi gardzili.
Po wakacjach wracałem do szkoły ze zdartym gardłem. W końcu sierpnia zawsze były zadymy w centrum miasta. Ludzie maszerowali z Rynku w kierunku placu Grunwaldzkiego. Zomole rozbijali pochód już na Słowackiego, w okolicach Pedetu, ale spora grupa ludzi docierała na plac i tam zadyma toczyła się dalej. Biegaliśmy wśród tłumu albo obserwowaliśmy wszystko z wysokości Parku Sobieskiego. Tłum rozbiegał się w chaosie pod milicyjnymi pałami, a my krzyczeliśmy razem z ludźmi obelgi w kierunku psubratów. Psubraty miały młode twarze, bezrozumne spojrzenia i sporo agresji. Waliły na oślep, strzelały gazem i wszyscy zatykali usta i nosy chusteczkami. Gaz snuł się po ulicach jeszcze kilka dni po zamieszkach. Czuć go było wszędzie. Nawet w Pedecie. Kiedy ulice się uspokajały Zomowcy zostawali. Patrolowali, pilnowali. Cała reszta chodziła do pracy albo się uczyła.
Kiedyś zadyma przetoczyła się przez Nowe Miasto. Nie pamiętam, z jakiej okazji, ale w okolice stadionu „Górnika” zwaliły się tłumy. Milicja też była. Skończyło się jak zwykle. Pałowanie i lanie wody. Potem po ulicach włóczyły się patrole i zaglądały ludziom do okien. Pod naszymi oknami też przeszła taka ekipa. Kilkunastu zomowców z wycelowanymi w okna pistoletami maszynowymi. Głupia demonstracja siły albo dziki strach.
Nasze sposoby na walkę z systemem były dość prymitywne i ograniczone. Malowaliśmy na murach antysocjalistyczne hasła, wpinaliśmy w ubrania oporniki i roznosiliśmy ulotki. Kiedyś przez opornik w swetrze omal nie wyleciałem z ósmej klasy. Jakiś nauczyciel zauważył to niewielkie urządzono na mojej garderobie i doniósł dyrektorce. Zostałem wezwany do sekretariatu na przesłuchanie. Zarzucono mi współpracę z KOR-em i innymi draniami, musiałem pozbyć się opornika. Matka też spowiadała się przed dyrekcją z moich niecnych uczynków. W proteście przyczepiłem sobie czerwoną gwiazdę. Nikt jej nie chciał ze mnie usunąć.
W pierwszej klasie ogólniaka nauczycielka dała mi bibułę żebym poczytał, poduczył się prawdziwej historii. Wracałem do domu ze szkoły, zahaczając o kolegów. Uraczyliśmy się tanim winem i kiedy obudziłem się we własnym łóżku, nie pamiętałem, co i jak. Wiedziałem tylko, że w torbie powinienem mieć jakiś kilogram lewych pisemek. Jednak torby nie było w pokoju. Ogarnęło mnie przerażenie. „O Boże! Zgubiłem wszystko!”. „Na pewno zgubiłem, tylko gdzie?” Oprócz bibuły były tam zeszyty z imieniem i nazwiskiem oraz numerem szkoły. Wszystko jak na talerzu. Koniec. Kropka. Chciałem natychmiast zerwać się, szukać torby. Może gdzieś ją rzuciłem, może gdzieś tu leży? Niestety, pierwsza próba i potworny ból zaczął rozsadzać głowę. Zakręciło się, zawirowało i opadłem bez sił na wyrko. Miałem potężnego kaca. Gigant. Przez parę godzin leżałem jak zdechły pocąc się od mdłości i z przerażenia, że za chwilę zastuka esbecja, zgarnie mnie z tego łóżka i powlecze na dołek. Oczywiście nic im nie powiem, ale jaka kompromitacja. W gazecie napiszą o młodocianym wywrotowcu, pokażą zdjęcie pijanego smarkacza i powiedzą „tacy chcą zniszczyć nasz ustrój, z takimi współpracuje Ameryka”. Kiedy pod wieczór mogłem ruszyć się z miejsca, przeszukałem pokój, potem przedpokój. Torba z wywrotową propagandą leżała ciśnięta w kąt przy drzwiach wejściowych. Co za ulga…
Kiedy rodzice kolegów zaczęli wracać z interny, wszystko było jak wcześniej. Tyle, że teraz do szkoły przysyłali pomarańczowy ser i słone masło z Zachodu. Każdy brał ile się udało, a ja uwielbiałem solone masło. Było jak prawdziwe ze sklepu tylko lepsze. Ojciec robił swojskie ze śmietany, ale nie bardzo je lubiłem.
Ostra gryząca woń siarkowodoru atakowała krtań zaraz po wyjściu z autobusu. Najintensywniej smród rozprzestrzeniał się rano, kiedy tłumy uczniaków wysypywały się z ikarusa linii numer dwa i podążały do szkoły. Mój ogólniak usytuowany był dokładnie naprzeciwko kopalni i koksowni węgla kamiennego „Victoria”. Dwadzieścia lat temu koksownia działała pełną parą, a windy wyładowane górnikami zjeżdżały pod ziemię równie regularnie, jak w oddalonym o dwieście metrów trzecim liceum rozbrzmiewał dzwonek na przerwy.
Publika, jaką poznałem w tym przybytku była zbieraniną rozmaitych oryginałów zjeżdżających tam z całego miasta. Nie wszyscy byliśmy najmocniejsi w nauce, ale rozrywkowy styl życia mieliśmy dość dobrze opanowany. Fajki paliło się na podwórku za szkołą albo w kibelku. Kultura pełna. Panie u siebie, panowie u siebie. Na wino chodziło się do parku pod pomnik Kopernika.
W tej szkole niezwykłe były lekcje łaciny. Uczyła nas starowinka zwana babcią. Przedwojenna nauczycielka, stara panna, z domu Ostrowska. Zawsze ubrana w gustowny żakiet i fantazyjny, wielobarwny kapelusz. Uznawała głównie metodę pamięciowa. Dlatego znaliśmy na pamięć treść wszystkich czytanek z podręczników, na pamięć kuliśmy deklinacje i koniugacje i za cholerę nie potrafiliśmy ich zastosować w praktyce. To znaczy w budowaniu prawidłowych zdań, bo o starożytnej łacinie na codzienny użytek trudno mówić. Babcia miała kilka interesujących cech. Była bardzo nerwowa i potrafiła rzucić krzesłem albo okularami, jeśli jakiś delikwent za głośno dyskutował w tylnych ławkach. Ale w końcu udało się ją zneutralizować. Okazało się, że kobieta niedowidzi i picie piwa w kącie sali nie robi na niej wrażenia. Kiedy tylko było to możliwe uciekaliśmy z jej lekcji. Staruszka była niezniszczalna. Potrafiła przyjść do szkoły nawet ze złamaną ręką. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek nie pojawiła się na zajęciach.
Nasz niefrasobliwy stosunek do łaciny zmusił ją do zastosowania ostrych metod. Co roku większa część klasy zaliczała wszystkie czytanki i gramatykę w trybie indywidualnym, w jej mieszkaniu. Najwrażliwsze koleżanki chodziły tam z lękiem. W szufladach walały się obcięte warkocze starowinki, a świadomość, że kobieta ma sztuczną szczękę, która od czasu do czasu wypada z zawiasów, była równie przerażająca, jak widok obciętych siwych włosów.
Uczniowie i nauczyciele trzeciego ogólniaka, to była w tamtym czasie niezwykła ekipa. Niektórzy profesorowie uczą tam do dziś, co niektórzy trafili do czubków. Absolwenci wydorośleli, wielu wyjechało za granicę, całkiem sporo opuściło Wałbrzych. Paru nie wytrzymało intensywnego trybu życia.
Ja zapisałem się w historii tej szkoły niezbyt chlubnie. Kiedy po kilku latach pojawiłem się tam z wizytą, ówczesny dyrektor zagroził wezwaniem policji, jeśli natychmiast nie opuszczę budynku. Koniec końców ja nie opuściłem, a on nie wezwał.
Trzecie liceum ogólnokształcące było na początku lat osiemdziesiątych moim oknem na świat. A właściwie na Wałbrzych poza Nowym Miastem i Rynkiem. Teraz częściej przesiadywałem u kumpli na Piaskowej Górze albo na Podzamczu, czy w Szczawnie, niż u siebie. Dzięki temu uniknąłem losu nowomiejskiego żulika, ale za to zacząłem żyć życiem kontestatora, co miało decydujący wpływ na moja przyszłość.
Miałem w szkole kolegę Macieja. Maciej chciał być wielkim malarzem, takim jak Picasso albo ktoś inny, równie sławny. Mieszkał z matką i młodszą siostrą w wielkim domu na szczycie wzgórza między Starym Zdrojem a Białym Kamieniem, nie pamiętam już jak nazywała się ta ulica. Dom był z ogrodem, za płotem był las. Spędzałem tam całe godziny. Maciej malował i wychodziło mu całkiem nieźle. Ja też próbowałem, ale z dużo gorszym rezultatem. Trochę też pisaliśmy. W osiemdziesiątym szóstym napisałem tekst, który uważam za dosyć udany.
Obróć się Piąte Koło
Krzyknij żeś Ty maszyną wszech czasów
I zakrzątnij się wokół naszych spraw codziennych
Nie bądź jak Twoi przodkowie, którzy wyrzekli się kulistości Ziemi
W imię czarnej potęgi dogmatów
Obróć się Piąte Koło
Po drugiej stronie lustra
Czeka na Ciebie nasza głowa
I wszystko, co milczy razem z nami
Nie pamiętamy win naszych
I nie umiemy otworzyć dłoni
Dlatego dokończ za nas to, co pozostawiliśmy po sobie
Co jeszcze nie spłonęło w naszych ogniach na płaskowyżu beznadziejnym
I bądź świadectwem naszej myśli
Uczyń nas żywych
Wyjeżdżający z szychty na powierzchnię górnicy mieli czarne obwódki wokół oczu. Jakby malowali sobie rzęsy tuszem. Nie wyglądało to dobrze. Dorośli faceci o zmęczonych spojrzeniach podkreślonych czarnym konturem powiek, tłoczący się w autobusie wiozącym pierwsza zmianę do domów. Każdy, kto przyjeżdżał do Wałbrzycha z innej części Polski miał jednoznaczne skojarzenia. Tymczasem czerń wokół oczu to był pył węglowy, który wżerał się w skórę i który trudno było usunąć podczas szybkiej kąpieli w łaźni na zakończenie szychty. Starzy górnicy mieli swoje sposoby, wystarczyło czyścić powieki kremem Nivea. Tłuszcz zmazywał osad, ale nie każdemu się chciało to robić, ludzie spieszyli się do rodzin, do świętego spokoju.
Topografia Wałbrzycha jest przedziwna. Miasto rozciągnięte w kotlinie sunie bez końca niczym płaski wąż między wzgórzami, lasami i szarymi kamiennymi hałdami. Ulice rozrzucone na pagórkach wznoszą się i opadają i właściwie naturalne jest, że trzeba się nawspinać idąc z jednego końca ulicy na drugi. Uwielbiałem łazęgę po mieście. Bez celu, z nudów i dla rozrywki. Jeśli akurat nie spotkałem nikogo na swojej trasie, to przynajmniej mogłem poobserwować miejsca i ludzi. Wyruszałem z domu i mogłem iść Świerczewskiego w kierunku centrum. Do wyboru było tez kilka innych kierunków, ale ten był najciekawszy. Zanim znalazłem się na szczycie głównej ulicy mijałem sklepy, knajpy, obskurne bramy – miejsca znane od lat, mroczne, brudne, dla mnie bezpieczne i swojskie. Nowe Miasto kończy się tam, gdzie zaczyna się park Sobieskiego. Można było przejść obok pijalni piwa „U Barmana” i iść w dół parkowymi alejkami żeby dojść do alei Wyzwolenia. Potem trzeba minąć drukarnię, podejść po stromych schodach i już człowiek ląduje przed Ratuszem. Inna trasa wiedzie stromą ulicą w dół, obok dawnej komendy policji i kaplicy Adwentystów Dnia Siódmego. Ulica prowadzi do placu Tuwima. Stamtąd kolejne strome podejście i stajemy na Rynku. Ta okolica wydawała mi się najciekawsza. Najwięcej sklepów, choć były prawie puste i ówczesne królestwo dancingu, restauracja „Centralna”. W piętrowym budynku na dole była pijalnia piwa, które lało się z beczek do kufli z grubego szkła. Brać robotnicza tłumami zalegała w gęstej atmosferze trawionego alkoholu i palonych jeden od drugiego petów marki „Sport” albo „Popularne”. Wyżej na piętrze bawiła się elita. W sobotnie i niedzielne wieczory płynęły przez uchylone okna melodie standardów ostatnich dwudziestu lat. Wystarczyło postać chwilę na ulicy pod oknem, żeby posłuchać odgłosów lepszego życia. Po drugiej stronie ulicy też była knajpa. Nie pamiętam, jak się nazywała, chyba „Staropolska”. Każde z tych miejsc miało swoją legendę. W tamtych czasach byłem za młody, żeby być częścią tej historii, co chyba mi na dobre wyszło.
Włócząc się dalej w stronę Rynku, docierałem do drewnianej budy, która kiedyś była wozem cyrkowym a teraz stała w podwórku na zapleczu domów, z których jeden zajmowała słynna społemowska restauracja „Barbórka”. W tym cyrkowym wozie rządził Dziadek. Starszy niski grubawy facecik, do którego należały ustawione w budzie maszyny. Królestwo fliperów. Całymi dniami siedzieliśmy przy tych błyskających, dzwoniących pudłach i wciskaliśmy w nie kolejne pięciozłotówki. Mogłem tak grać godzinami, ale kasa kończyła się zawsze za szybko.
Kiedy nie zostawałem żeby pograć na fliperach, szedłem dalej, w dół Słowackiego, po drodze mijając Ratusz, sklep sportowy i księgarnię. Punktem docelowym tego odcinka był Pedet. Zawsze najlepiej zaopatrzony sklep w mieście. Kilkupiętrowy, prawie supersam. Jeśli na półkach z żywnością niewiele było, to zawsze było na co popatrzeć na piętrach z odzieżą albo wyposażeniem wnętrz. W górniczym mieście dla górników zawsze było to, co najlepsze. Pralki, lodówki, telewizory, szafki, ciuchy, luksus. Cieszyłem oczy bogactwem i nie marzyłem o tym, żeby to wszystko mieć. Wierzyłem, że kiedyś będę oglądał jeszcze bogatsze sklepy i może nawet będę mógł coś w nich kupić.
Rundę po centrum miasta kończył spacer do placu Grunwaldzkiego. Tam najważniejszym miejscem był empik. W empiku spędzałem długie godziny oglądając książki, bo na ogół nie miałem pieniędzy żeby jakąś kupić.
Z placu Grunwaldzkiego na Nowe Miasto można dojść na kilka sposobów, przez aleję Lotników, przez park Sobieskiego (dwie trasy do wyboru) albo tak, jak się dochodzi do placu Tuwima, tyle że w przeciwnym kierunku. Aleją Wyzwolenia (dawniej Adolf Hitler Avenue). Można też było wsiąść w autobus numer zero i powoli wspinać się pod górę w zatłoczonym pojeździe, ale za to bez wysiłku i mimo wszystko szybciej niż na piechotę. Kursy zerówką lat należały do ulubionych rozrywek dzieciaków z mojej dzielnicy. „Zerówka” jeździła przez Nowe Miasto, Centrum i Stary Zdrój. Zawsze podróżowaliśmy bez biletu, zawsze kilka rundek z nosami wlepionymi w szybę. Mijaliśmy miasto, a ono się nie zmieniało. Chyba nie wyobrażaliśmy sobie, że kiedyś może coś się tu zmienić.
Włóczęga po mieście to najlepszy sposób na poznawanie go, utrwalanie obrazów ulic i domów w pamięci. Mogłem łazić godzinami i nigdy mi się nie odechciało. Mimo że wszędzie mogłem dotrzeć autobusami, to jednak często wolałem przemaszerować kilka kilometrów do miejsca przeznaczenia. Wałbrzych zawsze mnie fascynował i ciągle odkrywałem w nim nowe miejsca, a te, które już znałem przemierzałem niemal bez wysiłku. Z roku na rok poszerzałem terytorium, docierając do kolejnych miejsc, dzielnic i ludzi. To było moje miasto.
Trzydzieści albo dwadzieścia lat temu po ulicach chodziło kilku szaleńców, którzy choć na ogół niegroźni, to jednak zatruwali czasem wszystkim życie. Mamroczące coś pod nosem, tańczące, podśpiewujące, wygrażające, postacie stanowiły element tła, folklor miejski, któremu nikt się nie dziwił.
Kiedy miałem jakieś dwanaście lat czołową postacią wśród miejskich wariatów był Johny Radyjko. Facet w średnim wieku, zawsze nieogolony, zawsze z promiennym uśmiechem na twarzy, w nieodłącznej czapce cyklistówce (zimą to była wełniana kolorowa czapa z pomponem). Włóczył się po centrum miasta z przystawionym do ucha tranzystorem. Tranzystor był nieczynny a Johny bez przerwy nadawał swoje wyimaginowane relacje z meczów piłkarskich albo Wyścigu Pokoju. Chciał, by wszyscy wierzyli, że jest wielkim komentatorem sportowym, chciał, żeby słuchały go miliony. Nie wiem, jaka była jego historia, skąd się wziął i gdzie zniknął pewnego dnia. Wiem tylko, że wszyscy darzyli go sympatią i traktowali z pobłażaniem. To był niegroźny, szczęśliwy wariat.
Kolejna wybitna postać pojawiła się prawie dekadę później. Psiara miała zawsze wokół siebie wianuszek uwiązanych na smyczach psów, którymi opiekowała się bez przerwy. Najczęściej siadywała na murku pod witryną któregoś z budynków przy placu Grunwaldzkim. Stamtąd obserwowała świat, przechodniów, czasem się z nimi wykłócała. Wokół niej rozkładały się na chodniku jej czworonogi. Psiara była postacią tragiczną. Śmierdziała, bo się nie myła i nie zmieniała łachów, jej zapchlone psy śmierdziały podobnie i oprócz litości poniektórych, budziły powszechną niechęć. Ze staruszki drwili młodociani rozrabiacy, obrzucający ją jajkami i kamieniami. Mimo to kobieta dzielnie trzymała się na zajętej pozycji w centrum i utrzymywała siebie i psy z żebraniny. Po kilku latach odkryłem jeszcze jedno źródło jej dochodów. Pod cuchnącym płaszczem zawsze miała ukrytych kilka butelek samogonu zaprawianego palonym cukrem. Nigdy nie piłem lepszego bimbru. Nawet mój ojciec w latach kryzysu nie pędził tak smakowitej wódy.
Tak jak Johny Radyjko, Psiara zniknęła któregoś dnia i nie wiem, czy kiedykolwiek wróciła na swoje miejsce pod Orbisem.
W galerii szaleńców znalazły się jeszcze dwie obłędne osobistości. Znałem je obie. Jeden wychowywał się na Nowym Mieście, drugi był częścią watahy miejskich włóczykijów, do której i ja należałem. Andzik mieszkał w mojej okolicy, ale dokładnie nie wiem gdzie. Nie żeby nie miał domu. On po prostu egzystował tam, gdzie chciał. Pamiętam go głównie z Mauzoleum. Jego obłęd wziął się z wielkiej, nieposkromionej i obezwładniającej miłości do benzyny i butaprenu. Andzik, drobny chłopaczek o kruczoczarnych włosach i równie diabelskich oczach wąchał odkąd pamiętam i nigdy nie przebywał w rejonach zbliżonych do rzeczywistości, jaką powszechnie odbieraliśmy. Był nieprzewidywalny, ale do pewnego momentu nie był niebezpieczny, można się było z nim dogadać. Obserwować go zanurzającego się w wysokooktanowe opary było doświadczeniem przerażającym i fascynującym zarazem. Przeważnie miewał wizje religijne. Doświadczał kontaktu ze Stwórcą, aniołami i własną matką kilka razy dziennie. Biegał po lesie albo wdrapywał się na dach Mauzoleum i machając ramionami niczym anioł, rozmawiał z tamtym światem. Za te wybryki często zgarniała go milicja, ale mundurowi byli bezsilni, kiedy otumaniony chłopak brał rozbieg i z całej siły walił łbem w ścianę celi. Wypuszczali go w popłochu.
Uznawaliśmy za cud, że mimo kilku, potem kilkunastu, aż wreszcie ponad dwudziestu lat wąchania wszelkich toksycznych świństw, Andzik potrafił chodzić, czasem nawet cokolwiek jadał i bywa, że odzywał się, choć najczęściej od rzeczy. To był fenomen biologiczny. Niestety, kiedyś Andzik spotkał na swojej drodze diabła. I chyba wtedy zaczął znikać. Mieszkał wówczas w ruderze socjalnej na Sobięcinie. Któregoś razu wpadł w narkotyczny amok i zobaczył szatana. W piecu kaflowym na środku pokoju. Żeby zniszczyć bestię zaczął gołymi rękoma rozbierać piec. Kiedy dzieło było w połowie dokonane, Andrzej wlazł do pieca i dalej walczył z demonem. Czarny od sadzy, skonany jak pies padł wreszcie bez sił z pokrwawionymi dłońmi i tak zastali go ludzie z opieki społecznej. Kolejny, bodajże setny pobyt w wariatkowie niczego nie zmienił, ale Andzik zamknął się w sobie, prawie przestał wychodzić z domu. Zniknął, jak wszyscy inni.
Psychol zwany Mongołem z powodu swojej przygłupawej fizjonomii, stanowił spore niebezpieczeństwo. To był klasyczny niezrównoważony wariat, który w każdej chwili mógł odjechać w rejony agresji. Był naszym rówieśnikiem. Trudno z nim było się dogadać, nikt z nim nie chciał pić wina, ale każdy tolerował jego obecność. Tylko nieliczni, najsilniejsi, potrafili mu się przeciwstawić i przepędzić na cztery wiatry, kiedy już wystarczająco nauprzykrzał się ludziom.
Jego szaleństwo zaczęło się niewinne, kiedy zapobiegliwie zaczął udawać wariata, żeby nie trafić do armii. Zaczął łazić po mieście ubrany w jaskrawokolorowe ciuchy i czytał na głos książki w sklepach. Niby nic, ale do wojska nie poszedł, bo rzeczywiście zwariował. Do tego upodobał sobie heroinę, która w końcu go zabiła.
Ale w swoim obłędzie miał momenty chwały. Pamiętam, jak kiedyś zaciągnął mnie do szpitala miejskiego, żebym towarzyszył mu, kiedy będzie wręczał kwiaty. Dał bukiet róż kobiecie leżącej na jednej z sal, której nie znał, nigdy nie poznał i nie dowiedział się kim ona jest. Widział ją tam kilka razy, kiedy leżał w sąsiedniej sali na jakąś zwykła nie wariacką chorobę. Kwiaty przekazał przez pielęgniarkę. Przeszliśmy korytarzem, pokazał mi wtedy tę dziewczynę. Ładna, ale zmęczona twarz, długie, czarne włosy. Leżała na łóżku, szczelnie przykryta kołdrą po samą szyję. Chyba mu się podobała – choć się do tego nie przyznawał – i stąd te kwiaty. Wzruszające. Myślę, że ona nigdy nie dowiedziała się, kim był tajemniczy wielbiciel, ale pewnie było jej miło.
Z czasem szaleńcy zaczęli znikać z ulic, odchodzili w niebyt. Johny i Psiara pewnie nie żyją, co do Andzika takiej pewności nie mam. Nie żyje Mongoł i paru innych, których mgliście kojarzę z dzieciństwa. Pewnie nieliczni ich pamiętają, nie wspomina ich nikt, nikt o nich nigdy nie napisał. Nie zaznaczyli swojej obecności tutaj. Świat i tak toczy się do przodu, z nimi, czy bez nich. Z nami, czy bez nas.
Niepostrzeżenie moje życie zaczęło się dzielić na czas domowy i uliczną kaskaderkę wśród dzikich zakamarków z brunatnej cegły. Za drzwiami domu zwyczajność dobra i zła – na ulicach to, co nienazwane, a co wciągało, pochłaniało. Nie znałem świata, nie znałem życia, nie miałem instynktu samozachowawczego. Żyłem prosto, naiwnie wierzyłem w siebie, w opatrzność, w kumpli. I pewnie w lepsze jutro też.
Wreszcie opuściłem dom. Byłem w nim gościem, niewdzięcznym buntownikiem bez powodu, synem, który zbłądził. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie mógł mnie zatrzymać. W sposób naturalny poznawałem nowe rejony, dzielnice, nowych ludzi, najwierniejszych przyjaciół i wrogów. Odchodziłem w inną przestrzeń. Z wiarą, nadzieją, porzuciwszy miłość. Moje nowe miejsce, nowe sytuacje. Rebelia.
Dariusz Olejniczak
Niniejszy tekst jest opowiadaniem, opisy przytaczane są przez autora z pamięci, nie zawsze można je traktować jako źródło rzetelnej wiedzy historycznej.