Dariusz Olejniczak: Wałbrzych i inni. Skóra

wróć


 

Dariusz Olejniczak: Wałbrzych i inni
Skóra

Miałem 13 lat, kiedy w warszawskim kinie „Relax” zobaczyłem film Miloša Formana „Hair”. Byłem pod wrażeniem i przez kolejne dwa, trzy lata czułem się hippisem. Nie nosiłem długich włosów i nie ubierałem się w kwieciste dzwony, ale bardzo podobało mi się życie bez zobowiązań, na marginesie, bez problemów i bez pieniędzy. Wtedy nie za bardzo rozumiałem, że kontestacja na zachodnim wybrzeżu Stanów różni się od tej w kraju nad Wisłą.

W ósmej klasie usłyszałem pirackie nagrania kapeli, która nazywała się swojsko WC. To było objawienie. Słuchałem tej kasety całymi nocami na Kasprzaku, w kółko i w kółko. Chłopcy przeklinali, obrażali, no i grali strasznie nieczysto. To mnie porwało, proste dźwięki, obrazoburcze teksty. Tego właśnie potrzebowałem. Miałem coś, z czym mogłem się utożsamiać. Kiedy rok później w klubie „Hybrydy” zobaczyłem koncert Izraela, byłem wniebowzięty. Niewiele rozumiałem z przekazu, jaki sączył się rytmicznie ze sceny, ale czułem, że uczestniczę w niezwykłym wydarzeniu. No i dredy! Po raz pierwszy zobaczyłem z bliska i na żywo dredy na czyjejś głowie! Żaden z moich kumpli w Wałbrzychu czegoś takiego wcześniej nie oglądał.

Na bocznicy Dworca Głównego stały puste wagony. Panował już zmrok, lampy na peronie ćmiły się żółtym światłem, które odbijało się od śniegu. Wagony rzucały na tory cień. Masywne bryły majaczyły długim rzędem niknąc w oddali. Zza jednej z takich brył wyłonił się Żaba niosąc w zmarzniętych dłoniach dwie pary butów. Buty były dla mnie i dla Stacha, kosztowały pół litra i były to najoryginalniejsze glany, jakie można było sobie wymarzyć. Czarne, sznurowane, skórzane z długimi cholewami przylegającymi ściśle do nogi. Miał je na wyposażeniu każdy kolejarz, pochodziły z rumuńskiego demobilu i były przedmiotem naszych marzeń.

Żaba wręczył nam buty, on sam pracował na kolei i nie musiał starać się o takie wyposażenie. Raz w roku dostawał nową parę. Przymierzyliśmy natychmiast, pasowały idealnie. Rozpierała nas duma.

Taki sprzęt był podstawowym elementem naszego wystroju. Wałbrzych lat osiemdziesiątych był miastem ponurym i szarym. I my też przybieraliśmy takie barwy. Większość nosiła czarne skórzane kurtki lotnicze, obszywane zamkami, nitowane i mocno wytarte. Ja nigdy nie miałem takiej kurtki. Z paru powodów. Po pierwsze trochę trzeba było za nią zapłacić, a ja na ogół nie miałem forsy. Po drugie żeby zdobyć taką skorupę trzeba było mieć swoje dojścia, tak, jak do butów. Te kurtki nie wisiały na wieszakach w Pedecie. Oprócz butów i skór nosiło się koszulki z nazwami brytyjskich kapel, agrafki powpinane to tu, to tam i kolczyki. Obowiązkowo w lewym uchu, dowolną ilość.

Skóry miały to do siebie, że były wyposażeniem całorocznym. Ja zamiast skóry nosiłem jesienią i zimą długi, płócienny płaszcz, który dostałem od kogoś w prezencie. Można w niego było wpinać sporo plakietek, a na plecach wypisałem farbą drukarską i szablonem hasło „Nie ma systemu”. Ale system był i kiedyś przez ten płaszcz miałem spore kłopoty w szkole.

Całości dopełniała fryzura. Irokez nie był wcale najmodniejszy, choć był często stosowany. Ja, jako jeden z pierwszych w mieście miałem dredy. Robiłem je, używając wełny. Włosy zabarwiały się w zależności od jej koloru.

Wśród tych, których uważaliśmy za przeciętnych zjadaczy chleba, budziliśmy najczęściej odrazę i lęk. Tymczasem na ogół byliśmy apostołami łagodności. Tylko wyglądaliśmy dość nieładnie. Chociaż z drugiej strony, moje dredy podobały się dziewczynom.

Szaroskórzane bractwo spędzało czas w kilku punktach miasta. Nie wiem, ilu nas było, ale sądzę, że ponad setka. W tej grupie były mniejsze ekipy, które tkwiły w swoich dzielnicach. Wałbrzych był nas pełen. I my byliśmy przepełnieni tym miastem. Uważaliśmy, że to najgorsze miejsce na Ziemi, ale nie wyobrażaliśmy sobie życia gdzie indziej. To było jak miłość i nienawiść równocześnie. Znaliśmy tu każdy kamień. Nasza załoga tu rządziła.

Centralnym punktem miasta był plac Grunwaldzki i empik. Zbieraliśmy się przed nim każdego dnia. Sterczeliśmy tam godzinami, żeby popatrzeć na miasto, na ludzi, żeby pogadać, albo wykombinować trochę forsy od przechodniów. Staliśmy w małych grupkach przy wejściu do budynku, albo przysiadaliśmy na parapecie witryny. Gadaliśmy o muzyce, koncertach, imprezach. Zwyczajnie, o wszystkim i o niczym.

Kiedy chcieliśmy się napić wina robiliśmy zrzutkę, a jeśli też było za mało, zaczepialiśmy przechodniów. Najchętniej dawali kasę licealiści wracający z drugiego ogólniaka. Do starszych też podchodziliśmy i wciskaliśmy kit o braku forsy na bilet do domu, czy tym podobne brednie. Zdarzało się, że ludzie sypali groszem. Kiedy już było wino, albo kilka win, szliśmy do parku Sobieskiego i siadaliśmy na jakiejś skarpie z widokiem na miasto. Piliśmy i było nam bardzo dobrze. Proste życie. Doskonałe.

Zbieraliśmy się też u Kuby, w jego maleńkim pokoiku w Szczawnie-Zdroju, który dzielił z matką. Ta kobieta była święta. Wytrzymywała wielogodzinne wizyty potarganych obszarpańców i hałaśliwa muzykę płynąca z głośników. Kuba miał ambicje wodzowskie i smykałkę do organizacji różnych przedsięwzięć, koncertów, wystaw. Udało mu się nawet przekonać szefowa domu kultury na Piaskowej Górze, żebyśmy mogli przychodzić tam raz w tygodniu i knuć nasze anarchistyczne plany na przyszłość. Ta „zgoda” była pewnie uzgodniona z kim trzeba. Pamiętam, że kiedyś zaprosili nas do siebie ludzie z towarzystwa przyjaźni polsko-radzieckiej. Zasiedliśmy przy długim stole w dużej sali. Po jednej stronie skórzanoszarzy, po drugiej krawaciarze. Też w odcieniach szarości. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ja miałem z tego korzyść w postaci znajomości z pewną aktywistką tepepeeru.

Każdy grał w jakieś kapeli, albo chciał grać. Najsłynniejszy był rzecz jasna Defekt Muzgó. Chłopcy łoili prostą skoczną muzyczkę, okraszoną obrazoburczymi tekstami. Pierwszym wokalistą był Walec, potężny chłop jak sama nazwa wskazuje. Ale szybko odpuścił sobie karierę rokendrolowca, chyba tuż po pierwszym publicznym występie w Szczawnie Zdroju. Nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się, że właśnie wtedy stracił górną prawą, albo lewą jedynkę. Zastąpił go Siwy, sympatyczny chłopak, wielki miłośnik piwa.

Ja też miałem swoją kapelę. Było nas siedmiu – Cudak, Cygan, Tomek, jego brat bliźniak Grzesiek, Mietek i Przemol. Ja na dokładkę, chociaż zajmowałem się tylko pisaniem tekstów. Ale na wszelkie sztuki jeździliśmy razem. Nazywaliśmy się Bizzare i robiliśmy coś pomiędzy psychodelią i reggae.

Graliśmy w różnych miejscach, okolicznych wsiach, wałbrzyskich domach kultury, na festiwalach, a to w Warszawie, a to w Gdyni. Ojciec Cudaka, nasz menadżer i człowiek biznesu wymyślił festiwal „Rock pod Chełmcem”. To była seria całkiem udanych imprez. W osiemdziesiątym ósmym trafiliśmy na dużą scenę do Jarocina. Szczyt marzeń.

Zakwaterowano nas w budynku szkolnym, w jednej sali z kilkoma innymi kapelami. Spaliśmy na materacach, a obok nas zalegali ludzie z Wielkanocy i Moralnego Sukcesu Ikara. Mieliśmy tam sporo znajomych. Na szkolnym korytarzu spotkaliśmy chłopaków z Bruno Wątpliwego, wtedy znakomitej kapeli, z którą wypiliśmy niejednego winiarza jeszcze, kiedy bywali u nas w Wałbrzychu. Natknęliśmy się też na Zakon Żebrzących i Blitz Krieg. Towarzystwo było przednie.

Zanim jednak mogliśmy rozkoszować się wolnościową atmosferą, trzeba było ocenzurować wszystkie kawałki. Poszedłem do biura organizatorów i złożyłem kopie tekstów, które Cudak miał zamiar wykrzyczeć do mikrofonu. Pisałem w tak abstrakcyjnym klimacie, że nie było problemów.

Głównym zmartwieniem publiki i muzyków była panująca w trakcie festiwalu w całym mieście prohibicja, ale jakoś sobie z tym radziliśmy. Wystarczyło pojechać do Wrześni i już było piwko i wódeczka. Poza tym niemal każdy przywiózł ze sobą spory zapas zielska. Paliło się wszędzie, na stadionie, w szkole, na ulicach i trawnikach. Tłum rozsiadał się, gdzie chciał. Było głośno, kolorowo, nie zawsze bezpiecznie, ale w porządku.

Poznaliśmy wtedy ludzi, którzy nadali sobie sceniczne miano Zielone Żabki. Wygrali tę imprezę, my zmieściliśmy się w kilku pierwszych dziesiątkach występujących na dużej scenie.

Kiedy festiwal się kończył, rozjeżdżaliśmy się do domów na własną rękę. Ja zostałem w Jarocinie kilka godzin dłużej niż reszta zespołu. W tym czasie rodzice Tomka i Grześka przejeżdżali przez Jarocin w drodze na wczasy. Jechali główną ulicą i natknęli się na mnie. Szukali synów, ale obaj byli już w drodze do Wałbrzycha. Mieli dla nich cały worek kanapek z szynką. Nie było łatwo o kanapkę z szynką w tamtych czasach. Skoro nie znaleźli ukochanych dzieci, dali kanapki mnie. Byłem trochę wygłodniały, więc nie pogardziłem. Zjadłem, chociaż wtedy nie jadałem mięsa. Zrezygnowałem z wegetariańskiej diety na zawsze.

Sposób podróżowania bez biletu był jeden, za to skuteczny. Właściwie nie jechało się bez biletu. Wystarczyło kupić na jakieś małej, podrzędnej stacyjce blankiet z wypisaną nazwą kolejnej stacji i już po problemie. Patent polegał na tym, że w tamtych czasach na małych stacjach kasjerki wypisywały bilety ręcznie. Jeśli miało się słoiczek z mieszaniną rozpuszczalnika i zmywacza do paznokci, wystarczyło zanurzyć taki bilet w roztworze, potrząsnąć słoikiem i magia sprawiała, że ślad po długopisie ginął. Zostawały za to wszystkie nadruki i pieczątki. Teraz należało wypisać stację, do której chciało się dojechać, nawet na drugim końcu Polski i droga wolna!

Ubikacja wagonu klasy drugiej z trudem mieściła więcej niż trzy osoby. My siedzieliśmy w niej w szóstkę, czy w siódemkę. Gruby, Szadok, ja i jeszcze paru koleżków. W drogę na festiwal Róbrege zabrałem ze sobą duży zapas trawy. Trawę dostawało się od przyjaciół, albo hodowało samemu. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że można za zielsko żądać zapłaty. To byłoby nie w porządku.


Ledwie pociąg ruszył, zadekowaliśmy się w toalecie nikogo nie wpuszczając. Siedzieliśmy na kiblu na zmianę i staliśmy ściśnięci jak śledzie, robiliśmy skręty. Zielsko nie było najlepsze gatunkowo, więc trzeba było go sporo zużyć. Ale mieliśmy czas, paliliśmy w kółeczku skręta za skrętem, atmosfera była coraz bardziej weselsza a dym gęstniał i gęstniał. Po jakimś czasie marihuanę czuć było w całym wagonie.W końcu pasażerowie nie wytrzymali. Na dworcu w Łodzi do drzwi zastukał konduktor, otworzyliśmy i wtedy z kibelka wyciągnęli nas po kolei milicjanci. Ustawili rzędem na peronie, sprawdzili bilety, zarekwirowali ziele, wystawili mandaty i… puścili wolno. Pociąg nawet nie ruszył z peronu. Wsiedliśmy z powrotem do wagonu i szczęśliwie dojechaliśmy do stolicy.

Klasztor stał w górach, gdzieś za Piechowicami. Trzeba było przejechać spory kawał pekaesem spod dworca kolejowego w Jeleniej Górze, a potem długo iść w górę, żeby znaleźć się w piętrowej drewnianej willi, w której mieszkało kilku mnichów zen. To było niezwykłe miejsce, zważywszy, że były lata osiemdziesiąte i ani buddyści, ani inni ekscentrycy nie byli mile widziani w ludowej ojczyźnie.

Pojechałem tam z ludźmi z Wrocławia, z Pomarańczowej Alternatywy. Czas trawiliśmy głównie na siedzeniu w klasztorze, albo łażeniu po okolicy i gadaniu o muzyce i tak zwanym życiu. Jadaliśmy warzywa uprawiane przez mnichów i nie piliśmy w ogóle piwa. Nic nie piliśmy, chyba, że herbatę.

Mnichów prawie nie widywaliśmy, mieli swoje zajęcia. Jeden z nich siedział od pół roku zamknięty w pokoju na parterze. Medytował w odosobnieniu. Zakonnicy podawali mu jedzenie przez mały otwór w drzwiach zamykany od zewnątrz. Miał do swojej dyspozycji łazienkę i to musiało mu wystarczyć. Nie wiem, czy doszedł do oświecenia, kiedy wyjeżdżałem człowiek wciąż siedział w zamknięciu.

Pewnego dnia do klasztoru przyjechał Frasyniuk. Ukrywał się wtedy przed bezpieką, a nas odwiedził, żeby pokazać nam, jak się drukuje na sicie. Major Frydrych też był. W pochlapanych farbą spodniach, brodaty, legendarny. Drukowaliśmy jakieś ulotki. Nie bardzo interesowałem się ich treścią. Ludzie z Wrocławia kłócili się, czy trzymać z „Solidarnością” czy może lepiej z pepeesem Ikonowicza. To nie był mój problem. Cieszyły mnie wakacje w górach.

Planowaliśmy też kolejne akcje Pomarańczowej. Któregoś wieczoru, a właściwie w nocy, wymyśliliśmy inwazję na Czechosłowację w rocznicę tamtej z sześćdziesiątego ósmego. Polacy mieli zaatakować granicę od strony Śnieżki. Czesi mieli odpierać atak. Kilka tygodni później tekturowe czołgi najechały na bratnią krainę i stoczyły walkę z czeskimi obrońcami. Milicja i straż graniczna interweniowała w sposób ograniczony jak na swoje możliwości.

W ogóle milicja była jakaś niemrawa tego lata. Żeby kupić coś do żarcia, bo przecież na buddyjskich warzywach trudno było pociągnąć na dłuższą metę, jeździliśmy do Jeleniej Góry na zakupy. Podczas jednego z takich wypadów, naszą niewielką grupkę obszarpańców zatrzymał milicyjny patrol. Mundurowi sprawdzali nasze papiery, pytali o cel pobytu w mieście i takie tam. Trzymali nas na chodniku dość długo i byłem pewien, że trafię na dołek. W moim dowodzie nie było pieczątki o zatrudnieniu, a wtedy nie pracować to była zbrodnia. Trzy miesiące paki jak nic. Panowie jak dzieci, dali się nabrać na jakąś nieprawdopodobną historię, której szczegółów już nie pamiętam. W każdym razie puścili nas wolno, a my znowu zaszyliśmy się w górach, żeby knuć przeciwko ustrojowi.

Kaktus wiedział, że umrze i przygotował się do śmierci. Chciał mieć wpływ na to, kiedy odejdzie. Jakby wierzył, że można wyprzedzić własną śmierć. I wreszcie odszedł. Znaleźli go jacyś ludzie w piwnicy wieżowca na Piaskowej Górze. Obok ciała leżała pusta strzykawka po heroinie. Jeśli można o kimś powiedzieć, że umarł tak, jak żył, to na pewno był to Kaktus. Zanim wstrzyknął sobie zabójczą dawkę narkotyku pospłacał długi, znaleziono przy nim pożegnalne listy do najbliższych.

Kiedy go poznałem wiele lat wcześniej, dumnie kroczył przez ulice z podniesioną do góry głową. Wybijał rytm kroków podkutymi czarnymi butami. Był jednym z pierwszych buntowników w Wałbrzychu, podziwialiśmy go i czuliśmy przed nim respekt. Miał swój styl, coś, co można nazwać charyzmą. Wtedy nikt mu nie podskoczył. Chcieliśmy ubierać się tak jak on, żyć tak, jak on. W końcu chyba Kaktus uwierzył, ze jest kimś więcej niż jednym z nas i zgolił włosy. Uznał, że świat jest jego wrogiem. Ale wciąż był facetem z zasadami i twardą pięścią. Należałem do tych, z którymi utrzymywał kontakt. Piliśmy co popadło, używaliśmy wszelkich używek i balowaliśmy. Czułem się, jakbym należał do wyższej kasty.

Nie wiadomo, kiedy choroba zaatakowała. Nie było ucieczki od diagnozy, jaką wystawili mu lekarze. Nabyty Zespół Braku Odporności. I wszystko się zmieniło. Z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień facet wypłowiał, wychudł, niemal zniknął. Zanim umarł, parę lat włóczył się po ulicach coraz bardziej wyniszczony, zapuszczony, z przymglonym spojrzeniem, bezsilny.

Ten, który pogardzał ludźmi słabymi, uległ w końcu słabości, jaką był kompot. Podobno za sprawą dziewczyny. Kaśka była piękna i wyniosła, pasowali do siebie. W końcu się rozstali, a najmocniejszy człowiek w mieście słabł z dnia na dzień trawiony chorobą, która wstrzyknął sobie razem z heroiną.

Wiadomość o jego śmierci zaskoczyła mnie, choć wszyscy się jej spodziewali, ja też. Była nieunikniona. Nikt jednak nie przypuszczał, że odejdzie na własne życzenie. Przedawkował. Złoty strzał.

Wcześniej i później śmierć zabierała moich kumpli i nigdy nie byłem na to przygotowany. Umierali za wcześnie, zbyt młodzi, nagle, bez sensu. Kiepski towar, choroba, przedawkowanie, słabe serce, wypadek. Mateusz, Mongoł, Brutus, Anioł, Śliwka, Siwa, Cinu, Paragon i wielu innych. Moi dawni koledzy z Nowego Miasta też odchodzili, zapijaczeni, zarzygani, w alkoholowym delirium. A my, którzy zostaliśmy na powierzchni, wciąż nie mogliśmy uwierzyć, że nie jesteśmy niezniszczalni.

Mieliśmy swoje blokowiska, bramy i klatki schodowe. Godziny spędzone na niczym, obserwacja rzeczywistości. Nuda, beznadzieja. Siedzieliśmy na ławkach wokół placów zabaw, na których nikt się nie bawił, staliśmy na rogach ulic w nadziei, że przyjdzie ktoś i wyciągnie parę groszy na piwo, czy wino, albo zaprosi na skręta.

Kto się nie uczył, czasami chodził do pracy, bo trzeba było pracować. Ale to niczego nie zmieniało. Pokolenie bez przyszłości, nieroby, biedacy. I świat był nasz, to był nasz czas. Trwaliśmy w nicości i wydawało się nam, że czas się zatrzymał. Że nasze 19, 20 lat zostało nam dane raz na zawsze, że na zawsze ukryjemy się na marginesie życia. Bez zobowiązań, bez planów, bez konsekwencji.

O tym, że jest inaczej, dowiadywaliśmy się w różnych miejscach, w różnych okolicznościach. Mniej,lub bardziej boleśnie doświadczaliśmy oczywistości zmian. Bezwiednie porzucaliśmy magię młodości i wkraczaliśmy na ścieżkę zwyczajnego życia, godząc się z tym, że taka jest kolej rzeczy.

 

 

Dariusz Olejniczak

 

 

 

 

Niniejszy tekst jest opowiadaniem, opisy przytaczane są przez autora z pamięci, nie zawsze można je traktować jako źródło rzetelnej wiedzy historycznej.