Agnieszka Synakowska, Julia Słowik: Orbitowanie bez cukru
Dolny Śląsk w prozie Łukasza Orbitowskiego
Dolny Śląsk? Liczne skojarzenia związane z regionem od dawna okazują się inspiracją dla twórców literatury. Wśród takich autorów znajduje się także Łukasz Orbitowski – pisarz początkowo specjalizujący się w literaturze fantastycznej (jest zresztą laureatem znaczącej w środowisku Nagrody im. Janusza Zajdla) oraz opowieściach grozy. Choć obecnie, jak sam przyznaje, pisze bez oglądania się na gatunki literackie, w jego powieściach pojawiają się elementy fantasy czy horroru. Tak jest chociażby w przypadku wydanej w 2009 roku książki ,,Święty Wrocław”.
Wroclove czy Wroc-fiction?
Biorąc pod lupę historię stolicy Dolnego Śląska, okazuje się, że w książce Orbitowskiego znajduje się miejsce, które – w kwestii geograficznej – nigdy nie istniało. Mowa tu oczywiście o osiedlu Polanka, o którym napisali zresztą Marcin Moneta i Bartosz Józefiak w artykule ,,Gazety Wrocławskiej” pt. ,,Myślisz, że mieszkasz na Polance? Takie osiedle nie istnieje!”:
Ta nazwa wzięła się z ulicy Na Polance, która ciągnie się wzdłuż wału na osiedlu Różanka. Od nazwy ulicy ludzie zaczęli używać określenia "Na Polance". Rzeczywiście, osiedla o nazwie Polanka nie ma. Nazwa ma pochodzenie historyczne i wywodzi się z dawnej niemieckiej nazwy Polinke, określającej tereny położone nad starą Odrą w okolicach dzisiejszego mostu Osobowickiego. W latach 70. powstało też tam osiedle mieszkaniowe.
Skoro już nazwa głównego miejsca akcji jest podważalna, to co z dolnośląskością całej opowieści? W książce tej znajdziemy mnóstwo nazw topograficznych, kojarzących się z Wrocławiem, takich jak: ulica Powstańców Śląskich, Świdnicka, most Osobowicki. Występują także Dworzec Główny PKP, Rynek czy Ostrów Tumski. Na to, że miastem tym niepodważalnie jest Wrocław wskazują również, wymienione w książce Ogródki działkowe Różanka, Galeria Dominikańska i Ogród Japoński. W wywiadach przeprowadzanych z okazji wydania książki Orbitowski często pytany był o to, dlaczego wybrał na miejsce akcji właśnie Wrocław, a nie, jak do tej pory, Kraków. Tak odpowiedział w jednym z nich:
Od kiedy zacząłem pisać, każdy mnie pytał: dlaczego ten cholerny Kraków? Napisałem o miłości – dlaczego w Krakowie?, napisałem o duchach – czemu duchy w Krakowie? Po latach odpowiadania na to samo pytanie, postanowiłem porzucić go choć na chwilę. Ale mówiąc serio, to pisanie o tym samym mieście po jakimś czasie robi się nudne. A że do Wrocławia zawsze mnie ciągnęło, postanowiłem ruszyć się właśnie tam. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Może taka, że to miasto trochę rozdarte, ni to niemieckie, ni to polskie, osadzone w dwóch światach. Może to nieco dodaje wartości tej książce, ale na pewno o niczym nie przesądza. Poza tym Wrocław umyka łatwej definicji, nie ma prostego ciągu skojarzeń. Myślisz Warszawa – stolica, Kraków – kultura, Poznań – biznes, Gdańsk – morze, handel. a z Wrocławiem nie ma tak prostego skojarzenia, przynajmniej ja znaleźć go nie umiem.
A tak dodał w innym:
W momencie, kiedy chciałem napisać kolejną powieść o Polsce, a mając w świadomości, że Kraków trochę się w moim przypadku zużył, Wrocław okazał się naturalnym wyborem. Przez pewien czas tu mieszkałem, poznawałem ludzi, doświadczałem najróżniejszych relacji międzyludzkich, do tego doszła jeszcze współpraca z Wydawnictwem Dolnośląskim. Wrocław cały czas jakby mnie przyzywał.
Jednak tak naprawdę, gdyby nie przedstawienie miejsc charakterystycznych i cieszących się popularnością zarówno wśród mieszkańców, jak i turystów, można by stwierdzić, że książka dotyczy jakiegoś uniwersum, w którym każde miasto mogłoby się odnaleźć. Na tym powiązania z Wrocławiem bowiem się kończą. Autor opisuje nam owo tajemnicze osiedle, na którym mają miejsce wręcz anomalie – mieszkańcy szaleją, zwierzęta dziwnie się zachowują, a w ścianach płynie nieokreślona czarna materia, niedająca się ani zbadać, ani poznać. To miejsce jednocześnie tak niesamowite i tak straszne zaczyna przyciągać wielu ludzi, którzy widzą, a może tylko chcą widzieć, w tym pewnego rodzaju sacrum. Pielgrzymi z całej Polski przyjeżdżają, by zobaczyć to nowe, niespotykane dotąd zjawisko. Sam ,,Święty Wrocław”, jako książka, staje się wówczas pewnego rodzaju krytyką potrzeby wiary ciągle w coś nowego, właściwie – w cokolwiek się da, i doszukiwania się ukrytych prawd. Orbitowski poddaje analizie psychikę i zachowania ludzi, pokazując, że człowiek doszuka się znaczenia nawet tam, gdzie go – z czysto racjonalnego punktu widzenia – nie ma. Pragnąc odnaleźć jakikolwiek życiowy sens, odnajdujemy go nawet w bardzo nietypowych rzeczach, takich jak choćby czarna maź płynąca w ścianach kamienicy.
Czy w takim razie to nie świadczy o nas źle? Z takiego opisu wyłania się bowiem obraz człowieka, który tylko przyjmuje wszystko niczym nieświadome dziecko i nie zastanawia się nad istotą rzeczy i zjawisk. Czym więc jest ,,Święty Wrocław”? Dobrą książką, która krytykuje ludzką chęć wiary? A może nie samą chęć wiary, a naiwność? Czy chwytem marketingowym, mającym na celu zrobienie z Wrocławia jeszcze większej atrakcji turystycznej, poprzez zbudowanie mitu o nawiedzonym lub wręcz przeciwnie – błogosławionym osiedlu? Nie da się jednak ukryć, że czytelnik otrzymuje niewielką, ale jednak, aluzję, że wydarzenia opisane w tomie mają swoje korzenie w historii dolnośląskiej stolicy.
Gdzie w tym wszystkim jest specyfika autora? Prawdę mówiąc – w każdym rozdziale. Orbitowski już od pierwszych stron książki pokazuje nam swoje wyjątkowe poczucie humoru: „Nie pisałbym, gdybym znalazł inne zajęcie lub lepsze towarzystwo”. Całość osadzona jest w formie przypominającej opowieść mówioną – są momenty zastanowienia, zatrzymania i doprecyzowania myśli. Autor sam stwierdza, że jest to rozmowa z sobą samym. ,,Święty Wrocław” zawiera także wiele kolokwializmów i dzięki temu ta historia może wydawać się czytelnikowi bardzo rzeczywista – język i fabuła tworzą idealną kombinację, aby wprowadzić odbiorcę w moment zawahania świadomości: czy to wydarzyło się naprawdę?
Kompozycja całego utworu oddziałuje na wyobraźnię, każdy opis jest szczegółowy, barwny i pokazany z różnych perspektyw. Zaczynając od obrazu kamienicy, która jest ukazana zarówno z punktu widzenia autora, jak i jednoskrzydłowego ptaka, dzika z jednym kłem oraz psa z jednym okiem. Ten początkowy fragment jest godny uwagi – pokazuje jak łatwo wpleść do fabuły mówiące zwierzęta i dopisać dla nich niesamowite historie:
Dzik również widział Święty Wrocław. Budowali go aniołowie w bezgwiezdne noce, każdy wysoki na pięć metrów, o szczupłych ramionach, wznosili miasto – nadzieje dla chorych i grzesznych. Pewnej nocy sam szatan postanowił zniweczyć boskie dzieło. Wywiązała się walka, Święty Wrocław runął wraz z ludźmi, którzy w nim mieszkali, ale szatan został pogrzebany w rumowisku. Leży tam do dziś.
Historia Świętego Wrocławia porywa czytelnika poprzez swoją naturalność. Orbitowski nie używa tu wielkich słów, nie popada w uniesienia i namiętności. Stawia swoich bohaterów w ich codzienności, zwraca uwagę na zwykłe, przyziemne problemy i troski. Ta książka budzi grozę i strach, jak pisze wielu recenzentów, jest rodzajem horror-story. Jednak obawa nie jest wywoływana za pomocą krwawych opisów, bestialskich czynów i wielkich potworów. Strach budzi w czytelniku niezwykłe, tajemnicze zjawisko, nagła zmiana w codzienności, chęć poznania tego co nieznane i nieodkryte. To przykład na to, jak bez pomocy krwi, przemocy i brutalizmu zbudować poczucie grozy u odbiorców.
Jednak, jak widać w fabule, w ,,Świętym Wrocławiu” autor niczego nie wyjaśnia, a pytania same się mnożą. Zupełnie inaczej sytuacja ma się w przypadku najnowszej książki Orbitowskiego. ,,Kult”, bo o tym tomie mowa, to historia oparta na faktach. Zresztą, zagłębiając się w lekturę, czytelnik cały czas ma wrażenie, jakby przyglądał się zbieraniu materiałów do reportażu i słuchał wywiadu, który ma pomóc reportażyście w późniejszym opisaniu historii. Poczucie to autor wprowadza subtelnymi, acz dość wyrazistymi, nawet często zabawnymi, sformułowaniami: „Panie, to już się nagrywa?; Dopiero gdy tak panu tu gadam, [...]; o czym ja miałem?; Pan się zaciekawił, bardzo się cieszę; Pan pyta, czemu pieklę się o to oszustwo. Panie kochany, nie gniewaj się pan, ale jak rozum dawali, to chyba stałeś po okulary”. I można by tak wymieniać długo, ale przejdźmy do meritum.
Święte Ogródki Działkowe
Opowiadaczem w ,,Kulcie” jest brat Henryka Hausnera – samozwańczego proroka z Oławy, rencisty, któremu podczas podwiązywania pomidorów na działce w Nowym Otoku, rzekomo, ukazała się Matka Boska i „by ludzi uzdrawiał, tak mu nakazała”. Mniej obeznani z wydarzeniami lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, jakie miały miejsce w tamtych rejonach, mogliby pomyśleć, że to zupełnie zmyślona historia. Ale racji by nie mieli. Bowiem w 1983 roku dokładnie takie wydarzenie na działce w Oławie miało miejsce – Kazimierz Domański, jeśli mu wierzyć, doznał objawienia. Cała ta sytuacja szybko wzbudziła zainteresowanie nie tylko tajnych służb PRL, ale także mediów. Szczególnie po tym, jak trzy lata później z figury Niepokalanego Serca Maryi, znajdującej się na działce, zaczęły kapać krwawe łzy, a do Oławy ruszyło morze pielgrzymów. To samo ma miejsce i w książce – „Bardzo dużo ludzi na działkę przychodzi/Idą starsi, dzieci i z wózkami młodzi/Wisi tam słomianka w altance na ścianie/Oblubieniec Hausner zaczął już czuwanie”.
Zresztą gdy wpisać w internetową wyszukiwarkę hasło ,,cud w Oławie”, natychmiast naszym oczom ukażą się artykuły z gazet, m.in. wrocławskiej ,,Gazety Wyborczej” czy ,,Gazety Oława”, reportaże telewizyjne, oczywiście hasło w Wikipedii, ale również – co ciekawe w kontekście książki – krótkie filmiki na youtube’owym kanale Łukasza Orbitowskiego, w którym pisarz pokazuje niektóre z występujących w tekście miejsc (m.in. działkę oraz świątynię) i zapowiada książkę. Sam autor jednak podkreśla, chociażby w podziękowaniach na końcu książki, że: ,”’Kult’ nie jest opowieścią o Kazimierzu Domańskim. On i Henryk Hausner to dwie różne osoby. Dzieli je inteligencja, charakter, wiek, temperament, otoczenie, a przede wszystkim rodzina”. O czym więc jest ta książka? Jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi, ,,Kult” jest opowieścią o nas, chyba przede wszystkim Polakach, ale nie tylko. O ludziach, którzy potrzebują własnego, namacalnego ,,cudu”, czym by on nie był. Ludziach, którzy potrzebują w coś wierzyć, znaleźć w swoim, często szarym, zwyczajnym życiu sens. „Mistrzowska opowieść o nas samych” – tak reklamuje ,,Kult” wydawnictwo Świat Książki i choć często tego typu hasła są grubymi nićmi szyte, w tym wypadku trudno się nie zgodzić.
Język, jakim operuje Orbitowski w ,,Kulcie” jest dość prosty, kolokwialny, a nawet wulgarny:
Pod Pszczyną mieli babę ze stygmatami jak krowie placki; Tylko koniec był smutny. Uwierzy Pan, że mi go jeremiasze zajebali?; Przysięgłem sobie, że ręki skurwysynowi nie podam [...], niech się chuj na kaczych łapach zadławi burbonem, aż mu z uszu tryśnie; Pamiętam tę radość, gdy Danuś wracała z Kwadraciaka objuczona srajtaśmą. Toż każdy u nas wręcz rwał się do kibla, przejęty perspektywą hojnego podcierania się. Pan rechocze, ale wyobraź sobie Pan [...]; Klapnąłem na cztery litery; Wróciłem do domu w brudnych butach. Gówno na schodach, gówno w pokoju.
Jednak nie jest to powód do krytyki, szczególnie w przypadku tej konkretnej książki. Bowiem, jak już wspomniałyśmy, ,,Kult” jest stylizowany na rozmowę, a w zasadzie monolog Zbyszka Hausnera, z którego co i raz dowiadujemy się o istnieniu drugiego uczestnika – pana Łukasza, czyli zapewne samego Orbitowskiego, występującego w roli reportażysty. W ogóle Orbitowski w ,,Kulcie” balansuje pomiędzy różnymi gatunkami i stylami. Książkę rozpoczynają dwa cytaty z przemówienia Wojciecha Jaruzelskiego oraz tekstu Beaty Szydło. Oba oczywiście na temat cudu w Oławie. Zabieg ten uwypukla reportażowy charakter tekstu. Dodatkowo książka podzielona jest na dziesięć taśm, a nie, jak to zwykle bywa, rozdziałów. Tym samym autor znów podkreślił, że mamy do czynienia ze spisanym wywiadem, nagranym uprzednio na taśmę magnetofonową (co w latach 90. było jeszcze możliwe). Cała opowieść prowadzona jest niechronologicznie – zaczyna się w dzień pierwszego objawienia, potem Hausner przechodzi do dzieciństwa i młodości obu braci, opowiada dużo o swoich perypetiach, nieco w tle umieszczając Heńka. Potem akcja toczy się już bardziej linearnie, choć rozmówca nie szczędzi dygresji, np. zastanawiając się, gdzie jest kot Łatka lub mędrkując: „Życie, panie Łukaszu, jest jak spacer po zamarzniętym jeziorze”. W jednym z wywiadów Orbitowski powiedział zresztą, że próbował zbliżyć się do literackiej inwersji gawędy, dlatego też podczas pisania ,,Kultu” często sięgał do pamiętników Paska, a Zbyszek to właśnie taki trochę Pasek, gawędziarz. Sama rozmowa za to zajmuje jeden dzień – od rana do nocy 12 lipca 1997 roku. Adnotację o miejscu, dacie i konkretnej porze dnia autor umieszcza zresztą na początku każdego rozdziału-taśmy. Narrator, czyli w tym wypadku Zbyszek, nie udaje wszechwiedzącego. Opowiada to, co sam widział i przeżył oraz to, co zna z opowieści innych, nie ukrywając pochodzenia informacji, np. „Mateuszom zawdzięczam opowieść o pokoju Żanety”.
Miłość w (świętym) Wrocławiu
Orbitowski jest także współtwórcą – związanego z Dolnym Śląskiem – zbioru opowiadań pt. ,,Miłość we Wrocławiu”. Znajdujące się w nim, napisane właśnie przez krakowskiego autora, opowiadanie ,,Oddana”, przypomina wcześniej wspominany ,,Święty Wrocław”. W ,,Oddanej”, tak jak w ,,Świętym Wrocławiu”, występują elementy fantastyczne – Odra zostaje wręcz uosobiona. To opowiadanie zawiera wiele szczegółowych opisów, stopniuje nastrój i skupia się na przedstawianiu wydarzeń i postaci w taki sposób, aby nasza wyobraźnia działała na pełnych obrotach.
W ,,Oddanej” Orbitowski zastosował kompozycję klamrową – rozpoczyna się ona i kończy w mieszkaniu Jacka, a historia tocząca się pomiędzy to jego wspomnienia z, pamiętnego dla wrocławian, 1997 roku i rozmowy z sąsiadem Dragą. Znów mamy do czynienia w zasadzie z monologiem – staruszek opowiada, dość niecodzienną, historię własnego życia, wówczas młodemu, Jackowi. Poznajemy jego perypetie we Wrocławiu, służbę w Armii, życie z Anną, romans m.in. z Natalią i ciągły strach przed Odrą, która czuwała i stopniowo pochłaniała otaczających bohatera ludzi oraz zdrowy rozsądek starego Dragi. W zasadzie postać tę można by porównać ze Zbyszkiem Hausnerem z ,,Kultu”. Łączy ich łatwość opowiadania, gawędziarstwo wręcz, wszak obaj opowiadają historię swojego życia obcym, bądź co bądź, osobom oraz słabość do kobiet.
Proroctwa
Dolny Śląsk to piękny i intrygujący region. Doświadczony nie tylko przez wielką historię (w ,,Kulcie” mamy nawiązanie do Ruskich, mieszkających w koszarach i wymieniających wojskowy sprzęt na wódeczkę, a w końcu, wraz ze zmianą systemu, uciekających z Oławy), ale także przez los, albo jak wolałby Henryk Hausner, nie wiem, jak Kazimierz Domański, przez Najwyższego. Mowa tu oczywiście o wielkiej powodzi z 1997 roku. To zresztą właśnie w tym roku Zbyszek Hausner opowiada historię swojego brata. Ale to nie koniec. Heniek miał bowiem, szczególnie pod koniec budowy sanktuarium, skłonność do znikania. Znajdował go zawsze brat i za każdym razem w jakimś miejscu nad wodą: „Zresztą nieważne. Gdziekolwiek bym go znalazł, mówił zawsze te same kwiatki o sinych trupach i potopie, który pochłonie nas wszystkich””. Okazało się jednak, że ,,powódź tysiąclecia” samą Oławę niemal ominęła. Przypadek?
Ale, ale... Okazuje się, że w województwie dolnośląskim, a dokładnie we wsi Stary Waliszów, działał jeszcze jeden prorok i to na długo przed Kazimierzem Domańskim. Nazywał się Filip Fediuk i w 1945 roku przybył ze Wschodu, by osiedlić się właśnie na Dolnym Śląsku. Filipek, bo tak o nim mówiono, rzekomo przewidywał przyszłość i leczył za pomocą ziół już od najmłodszych lat. Pod jego chatkę, także w Starym Waliszowie, przybywały więc tłumy. Co ciekawe, sława bardzo go męczyła i nie dla wszystkich pielgrzymów był miły – niektórych przepędzał, innym kazał czekać nawet po kilka dni, a większością zajmował się jakby niechcący, np. obierając podczas rozmowy ziemniaki. Jednak chętnie pomagał sąsiadom, za co ci go uwielbiali. Podobnie też jak postać Henryka Hausnera z ,,Kultu”, Fediuk wieszczył wielką powódź w 1997 roku i ostrzegał przed wybuchem III wojny światowej. a co jeszcze ciekawsze, ponoć przepowiedział nawet karierę... Przemysławowi Salecie!
Statystycznie – nikt nie wierzy, praktycznie – tonący brzytwy się chwyta
Możemy się śmiać, zresztą w takiej konwencji też porusza się sam Orbitowski. ,,Kult” jest napisany bez patosu, ze wspomnianym już śmiechem, ale nie wyśmiewaniem, i nieskrywaną życzliwością. Ale przecież my lubimy w takie rzeczy wierzyć. Pielęgnować w sobie przekonanie, że jakaś siła wyższa, jaka by ona nie była, się nami opiekuje, że przy odrobine wysiłku z naszej strony, otrzymamy spokój i szczęście. Nie bez kozery co i rusz media informują nas o kolejnej wizji Krzysztofa Jackowskiego lub zapraszają na rozmowę wróżkę Merkurię. Coraz popularniejsza ostatnio staje się wiara w oddziaływanie planet na ludzki organizm, już nie wspominając o horoskopach, znajdujących się na ostatnich stronach wielu czasopism. Lubimy marzyć, że kiedyś może to właśnie my odnajdziemy ,,złoty pociąg”, wygramy na loterii, znajdziemy drugą połówkę, a wszystkie nasze problemy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Lubimy zaglądać na tę drugą stronę – magii, czarów, świętych, do wyboru, do koloru – szukać czegoś poza naszym czasem i przestrzenią. Nieważne, czy to Bóg, czy czarna materia. A już na pewno nieważne gdzie. Jesteśmy w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobni, czy to w Zachodniopomorskiem, czy na Dolnym Śląsku. Jeremiasze z ,,Kultu” i pielgrzymi ze ,,Świętego Wrocławia” przybywali przecież z całej Polski.
Ziarno fałszu, worek prawdy
Literackie związki Orbitowskiego z Dolnym Śląskiem nie kończą się jednak na ,,Kulcie”, ,,Oddanej” czy ,,Świętym Wrocławiu”. W ,,Szczęśliwej ziemi”, bo o tej książce mowa, są jednak trochę zakamuflowane. Głównym miejscem akcji jest bowiem miasteczko o nazwie Rykusmyku, czyli... Jawor. Nie bez wpływu na wybór do książki akurat tego miasteczka miały kwestie prywatne – z miejscem tym częściowo wiąże się życie rodzinne Orbitowskiego, który podczas licznych wizyt, patrząc oczyma ,,mieszczucha” na życie ludzi w prowincji, zainteresował się Jaworem na tyle, by umieścić tam akcję swojej książki. Dobra znajomość opisywanego miasteczka jest zresztą widoczna w samym tekście. Choć autor, jak już wspomniałyśmy, nie zdradza prawdziwej nazwy miejsca, opisuje je szczegółowo – tak, że rozpoznanie Jawora w Rykusmyku nie jest trudne:
Na Placu Zamkowym, za przystankiem, miescił się targ, gdzie każdego dniasprzedawano coś innego. [...] Rynek był wtedy bardzo zniszczony, a najgorzej wyglądał budynek rady miejskiej, wzniesiony po wojnie. Zdawał się rozpadać z żalu nad losem kamienic, poobijanych jak te łotry balujace od rana do nocy w Ratuszowej. Wysoko nad łysiejącymi dachami sterczała Baszta Strzegomska, przy której stał nasz dom. Obok biegła Staromiejska z fryzjerem i sklepem z zabawkami, jej wylot zamykało kino i dom kultury, miejsce pracy mamy. Maszerując prosto, wkrótce dotarłbym na pola, poza Rykusmyku, i miałbym przed sobą leśna czapę skrywającą zalany kamieniołom. Na prawo żwirowa droga z topolami po obu stronach wiodła do Zakładów Kuzienniczych, skret w stronę przeciwną prowadził do parku ze stawem pełnym kaczek o benzynowych główkach. Był tam też niewielki plac zabaw.
I dalej:
Po drugiej stronie miasteczka znajdował się jeszcze jeden park, większy i bardziej zaniedbany. Stał tam Kościół Pokoju, duma całego Rykusmyku, zbudowany po wojnie trzydziestoletniej bez użycia jednego gwoździa, znak zgody pomiędzy katolikami a protestantami. [...] Za płotem i ulicą znajdowały się już tylko tereny kolejowe i spółdzielnia inwalidów Inprodus. [...] Mieliśmy też zamek. Zamek był najważniejszy, osadzony między Rynkiem a Placem Zamkowym, na skorodowanym wzgórzu, zamek piaskowej barwy [...].
Tyle dowiadujemy się już na początku, ale później także pojawiają się wspomnienia różnych miejsc w Rykusmyku/Jaworze, m.in. przychodni rejonowej przy Moniuszki, podwórka przy Kościelnej, baru przy Klasztornej czy bloku przy Stalowej.
Na samym Jaworze Orbitowski jednak nie poprzestaje. Pojawiają się również wzmianki o innych miastach Dolnego Śląska:
W Legnicy przerażały mnie długie rzędy potężnych kamienic. Będąc tam, wypatrywałem olbrzymów żyjących w ich wnętrzach. Wrocław – gdzie bywaliśmy rzadko – składał się z ZOO, okazjonalnego lunaparku, lodów przy Rynku Głównym i kina ze starymi kreskówkami Disneya.
Należy jednak wspomnieć, że to opisy z młodości, a nawet dzieciństwa bohaterów. Później akcja przyspiesza do 2012 roku, kiedy to trzech spośród paczki przyjaciół dawno wyjechało szukać szczęścia w dużych miastach, a tylko jeden pozostał w Rykusmyku. Wraz z upływem czasu zmieniało się nie tylko życie bohaterów, ale i samo miasteczko, co autor również odnotowuje:
Noga mojej żony zaczęła tańczyć na początku lata 2012 roku, [...] Remont rynku został zakończony, a na roku Lipowej i Staromiejskiej wbudowano rdzawy monument, żeby upamiętnić to wydarzenie. Kamienice zyskały nowe barwy – naprzemiennie błękitną i pomarańczową [...] Teatr miejski, od wielu lat przeżywający kłopoty finansowe, ogłosił przerwę do końca roku. Jego drugie piętro wynajeto fundacji Nowoczesna Prowincja [...] Lombardy znikały niezauważenie, a po tym prowadzonym przez Gablociarza nie pozostał nawet ślad. [...] Sklep z dopalaczami, zamknięty od ponad roku, teraz odżył. [...] Mielismy dwa markety wielkopodłogowe – Tesco i Lidla – więc pogłoski o budowie trzeciego elektryzowały miejscowych [...]. Duży kompleks sportowy umiejscowiony na obrzeżach Rykusmyku zyskła konkurenta w postaci mniejszej siłowni zbudowaniej w miejscu dawnego centrum interwencji kryzysowej [...]. Na parterze otwarto pokoje dla gości i barek z drinkami dla sportowców. [...] Zieleonoświątkowscy zniknęłi, satanistyczne napisy przestały pojawiać się na murach, i jęsli dobrze pamiętam, na rynku odbył sie tylko jeden koncert bezimiennego gwiazdora [...]. W parku zrobiono kawiarnię w odrestaurowanycm, drewnianym pawilonie. [...] Pojawiło się nowe pośrednictwo nieruchomości [...]. Za drugim parkiem, [...], pojawiło się małe nowoczesne osiedle. Rozrastało się niepokojąco szybko. [...] Upiększano też czteropiętrowe budynki z lat siedemdziesiątych i fala kolorów powoli, lecz uparcie przykrywała sobą szarość.
Niektóre elementy pozostały jednak bez zmian, np.:
[...] rozdziawione usta arkad nadal skrywały bar mleczny, spozywczak, całodobowy, sklep Amadeo pełen podróbek włoskich butów, dewocjonalia i kiosk, w którym mozna było kupić wszystko. [...] sam kościół [Pokoju – przyp. A.S.] stał, ani trochę nie zmieniony.
W ,,Szczęśliwej ziemi” widać więc podobieństwo do poprzednich ,,dolnośląskich” książek Orbitowskiego. Z jednej strony skrupulatny opis głównego miejsca akcji, mającego pierwowzór w miasteczku, które rzeczywiście istnieje, ale z drugiej strony zmieniona na zupełnie fikcyjną nazwa miasteczka oraz dziejące się tam zupełnie surrealistyczne, za sprawą mieszkańca podziemi zamku, rzeczy.
Nawiasem mówiąc, w książce pojawiają się także Czernica – wieś nieopodal Wrocławia oraz Gross-Rosen, czyli nazwa obozu koncentracyjnego dzaiłającego w latach 1940-1945 w dolnośląskiej wsi Rogoźnica. Jednak nie można powiedzieć, by miejsca te należały do ,,dolnośląskiej mapy Orbitowskiego”, stanowią bowiem tylko wzmianki.
(Nie) Jest byczo!
Sama opisana w książce historia, znów, tak jak w ,,Kulcie” czy ,,Świętym Wrocławiu”, jest dość uniwersalna. Można stwierdzić, że dotyczy w równym stopniu ludzi z każdego miejsca, nie tylko mniejszych miejscowości, takich jak Jawor, choć tych w szczególności. Bowiem pewnie większość z nas ma jakieś marzenia. I to właśnie do nich, jak do celu, jesteśmy w stanie iść choćby po trupach – w przypadku bohaterów ,,Szczęśliwej ziemi” nawet w dosłownym sensie... – i to tylko po to, by przekonać się, że kontrakt na marzenia przypomina umowę z parabankiem: najważniejsze jest napisane drobnym druczkiem, a w ostatecznym rozrachunku dług kilkukrotnie przewyższy wysokość pożyczki.
Zarówno na przykladzie tej, jak i poprzednich opisanych przez nas książek Łukasza Orbitowskiego, można stwierdzić, że autor ten świetnie wykorzystuje mechanizmy tzw. literatury popularnej, ale robi to po to, by opowiedzieć coś więcej, zafrapować czytelnika, zaangażować go. Lektura utworów Orbitowskiego jest rozrywką, ale jednak rozrywką dość inteligentną.
Właśnie, Sedes? Co tak siedzisz, jakby ci coś pod nosem śmierdziało?
Choć powyższe zdanie na to nie wskazuje, więcej w tej książce powagi i grozy niż humoru. Ale, podobnie jak w przypadku ,,Świętego Wrocławia” oraz ,,Oddanej” autor nie tworzy tego odczucia za pomocą tanich chwytów. Podziemia zamku, mieszkający w nich byk, szumy w głowie, tańcząca noga czy widoczność aury są, owszem, istotnymi, szczególnie dla fanów fantasy, ale tylko dodatkami. Najbardziej mrozi krew w żyłach fakt, że to wszystko bohaterowie sprowadzili na siebie na własne życzenie. Oraz że nie ma pewności, czy każdy z nas, prędzej czy później, gdyby tylko mógł, nie zrobiłby tego samego.
Język ,,Szczęśliwej ziemi” przypomina ten z innych książek Orbitowskiego. Jest prosty, potoczny. Choćby taki, jak w tych zdaniach: Siedzę tu całe życie i z nikim nie mogłem porozmawiać. Od czasu, gdy wszyscy wyjechaliście, kurde, z nikim. [...] Oto masz przykład korby na sto dwa. Rykusmyku albo śmierć, kurde bele, człowieku!
Zastosowana została narracja trzecioosobowa. W rozdziałach toczących się w Rykusmyku opowiadaczem jest jeden z bohaterów – Szymek, zwany w młodości przez kumpli Sedesem. W trzech, spośród dwunastu, rozdziałach akcja przenosi się zupełnie poza Dolny Śląsk – do Warszawy, Kopenhagi i Krakowa. Tam narratorem nie jest już żadna z postaci.
Co było pierwsze – klimat czy książka?
Czy zatem, wświetle tego wszystkiego, na przykładzie książek Orbitowskiego można wysnuć założenie, że cała barwna historia Dolnego Śląska nie byłaby tak przyciągająca gdyby nie fikcyjne opowieści, które ten koloryt wzbogacają? Czy też, z drugiej strony, to region dolnośląski – jego historia, otoczenie – potęguje, tak pożądany przez ludzi, efekt tajemnicy? Dolnoślązaków być może oburzy tak postawione pytanie. Jednak czy nie jest tak, że prócz zapierających dech w piersiach krajobrazów i znakomitej architektury, interesują nas właśnie przede wszystkim legendy, historie, jakie za powstaniem tych czy innych zabytków stoją? Nie jest to zarzut. w końcu w ten sposób również poznajemy dane miejsce. Oczywiście, bywa, że opowieści tego typu są kompletnie zmyślone – jak chociażby historia Warsa i Sawy, od których miała się wziąć nazwa stolicy Polski – ale często można wysnuć z nich chociażby atmosferę, klimat, zachowania panujące dawnymi czasy w odwiedzanym przez nas miejscu. Poza tym, czy naprawdę ktoś odwiedził chociażby Wrocław tylko dlatego, że przeczytał fabularyzowaną książkę o tym mieście? Jako czytelnicy nie jesteśmy chyba aż tak naiwni, by wierzyć, że wszystko, co opisane w książce, jest prawdą. Czy więc rzeczywiście historie typu ,,Święty Wrocław”, ,,Kult” czy ,,Sczęśliwa ziemia” nadają miejscu jakiegoś szczególnego charakteru i są tworzone tylko po to, by napędzać turystykę? Te pytanie pozostaną zapewne bez odpowiedzi, chyba że ktoś podejmie się badania wpływu literatury na popularność danego miejsca wśród turystów. Choć warto wspomnieć tu o Nowej Zelandii, która organizuje wycieczki śladami książek Tolkiena. Jednak nie wiadomo, czy jest to tylko uatrakcyjniający miejsce dodatek, czy rzeczywiście rzesze turystów przybywa tam wyłącznie ze względu na podobieństwo do scenerii ulubionych opowieści. Zapewne każdy ma swój własny powód wyprawy. Niemniej jednak, związek między literaturą a turystyką to ciekawy temat do dyskusji, nie tylko w kontekście Dolnego Śląska i książek Łukasza Orbitowskiego. Tak samo jak wzajemne przenikanie się faktów i fikcji albo choćby budowanie zmyślonej historii na kanwie prawdziwych wydarzeń. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść...
Agnieszka Synakowska, Julia Słowik