Poeci uratowali Kłodzko! Z Bogusławem Michnikiem rozmawia Karol Maliszewski
– Jak doszło do powstania klubu literackiego w Kłodzku? – pytam Bogusława Michnika, poetę, dyrektora Kłodzkiego Ośrodka Kultury.
– Oficjalnie uważamy, że Kłodzki Klub Literacki powstał w 1959 roku. Do Kłodzka przyjechał Piotr Brożek, wtedy młody poeta, teraz człowiek teatru, zastał tutaj Janka Kulkę i Annę Zelenay, która po studiach i nieudanym małżeństwie wróciła do Kłodzka; jednak częściej przebywała w sanatoriach i szpitalach niż w Kłodzku. Ona debiutowała w 1948 roku, ale praktycznie drogę do pisania otworzył jej Miron Białoszewski, który leczył się, podobnie jak Zelenay, w szpitalu w Płocku. Powiedziała mu, że pisała kiedyś wiersze, ale mąż jej wybił to z głowy. Białoszewski zachęcił ją do powrotu do poezji. I tak się stało. Dlaczego rok 1959? Wtedy zawiązał się Klub Twórczej Inteligencji, który skupiał nie tylko literatów, ale również plastyków i muzyków. Niektórzy zmieniali nazwę na Klub Inteligencji Twórczej i żartowali sobie, że to jakiś KIT, bo piszą tam dziwne, niezrozumiałe wierszyki. Zmienili wkrótce zdanie, jak zobaczyli wiersze Zelenay w „Twórczości”. Mogła tam drukować dzięki pomocy Białoszewskiego oraz ojca Ziemowita Fedeckiego. Właśnie poprzez takie przypadkowe znajomości ludzie z dalekiej prowincji mogli wtedy drukować w ogólnopolskich periodykach. I wówczas pojawiła się myśl, że skoro ta centrala literacka jest tak niedostępna, to można by odwrócić sytuację: niech oni przyjeżdżają do nas. Powstała koncepcja Kłodzkich Wiosen Poetyckich. Redaktorzy, którzy nie chcieli drukować naszych wierszy, przyjechali do nas na pierwszą Kłodzką Wiosnę Poetycką w roku 1961. Ten pierwszy raz był bardziej śląsko-wrocławski niż ogólnopolski, ale reprezentanci środowiska warszawskiego też przyjechali.
– Kto bywał w Kłodzku?
– O, to cała lista znakomitości. Najwięksi luminarze, których przyjazd był dla nas przeżyciem, punktem zwrotnym w jakimś własnym rozwoju. Mogliśmy słuchać referatów, dyskusji, czytano również wiersze. I byli to poeci bardzo wówczas popularni, jak Harasymowicz czy Hillar, ale również bywali Białoszewski, Przyboś, Jastrun, Czycz, Ważyk. Kłodzkie Wiosny Poetyckie przyczyniały się do promowania nowych talentów i wprowadziły do literatury kilka nowych postaci. Najciekawsze odkrycia pierwszych edycji to np. Urszula Kozioł, której wiersze wzbudziły największe wtedy zainteresowanie, Anna Zelenay, Stanisław Srokowski, Marek Jodłowski, Mieczysław Machnicki, Jacek Bierezin, Adriana Szymańska czy Stanisław Dróżdż, dzisiaj bardziej znany jako czołowy twórca polskiej poezji konkretnej, tej do powieszenia na ścianie. Na naszą imprezę przyjeżdżali poeci i krytycy z „najwyższej półki”. W zasadzie z tej czołówki nie było Różewicza, bo się wtedy z Gliwic nie ruszał, nie przepadając za spędami, nie było Szymborskiej, no i, rzecz jasna, nie było Miłosza. Wszyscy pozostali liczący się twórcy starali się być, bo w Kłodzku dochodziło do istotnej wymiany zdań, odbywały się ważne spory artystyczne. Któż tutaj nie dyskutował? Wirpsza, Maciejewski, Sandauer, Przyboś, Bieńkowski, Łukasiewicz, Jastrun, Zagórski, Błoński, Głowiński, Sławiński, Balcerzan. Przyjazd ludzi takiego formatu dodawał lokalnemu środowisku skrzydeł, rozszerzał pole wyobraźni i wrażliwości i stawiał to środowisko po każdym wiosennym pobycie wyżej w notowaniach lokalnych. Jak na początku były kłopoty z Białoszewskim, bo był za trudny dla notabli do przeskoczenia, to potem już się szczycono, że Białoszewski wygłosił tutaj jedyny w swoim życiu referat: O Mickiewiczu jakim go mówię. U nas wygłaszał bardzo ciekawe mowy Artur Międzyrzecki. Nie przyjechał nigdy Iwaszkiewicz. Z wielu względów.
– A kogo nie zapraszano?
– Nie chcieliśmy widzieć ludzi zbyt uwikłanych politycznie czy ideologicznie. Wprawdzie były naciski, żeby zapraszać sekretarzy komórek partyjnych przy oddziałach ZLP, ale udało nam się tego uniknąć, ponieważ wpadłem na pewien pomysł. Wysyłaliśmy do tych panów zaproszenia, zgodnie z nakazem, ale kruczek polegał na tym, że adres był zmieniony. List polecony wracał ze stosownym kwitkiem, że adresat nie odebrał, i ja jako sekretarz imprezy miałem podkładkę, że byliśmy w porządku. Mieliśmy także nakazane, żeby nie kontaktować się w sprawach organizacyjnych z tak zwanymi „sputnikami”.
– To znaczy z kim?
– Z tymi, którzy wysoko jak sputniki latali, np. z Jackiem Łukasiewiczem, Urszulą Kozioł i innymi ciekawymi twórcami z kręgu ówczesnego oddziału Związku Literatów Polskich we Wrocławiu, który był od początku współorganizatorem Wiosen. Oczywiście, z nimi rozmawialiśmy w pierwszej kolejności. Była taka sytuacja, że podczas ostatniej edycji referat miał wygłosić Adam Ważyk. Miała to być wypowiedź pod tytułem Poezja wobec przyszłości. Jednego dnia rzecz była zatwierdzona, a już dwa dni później wezwano mnie do Wrocławia i dostałem polecenie odwołania Ważyka. Oczywiście, wyłgałem się, że już byłem w Warszawie i autor został zaproszony, w związku z tym odwołanie jego przyjazdu jest raczej niemożliwe. Takie sztuczki nieraz trzeba było robić, żeby ratować Wiosny. I jakoś się udało aż do końca nie skazić ich politykierstwem czy ideologią.
– Do końca? To znaczy do kiedy?
– Do 1974 roku. Z tym że bywały przerwy. Nie odbyły się w latach 1963, 1968, 1971, 1973.
– Skąd brały się fundusze na tak ogromną imprezę?
– Część pieniędzy stanowiły fundusze powiatowe, po kilku edycjach włączył się Wrocław, więc do Kłodzka trafiały także pieniądze z województwa. Od początku mieliśmy wsparcie centralne. Tak się złożyło, że jeden z członków Rady Państwa i szefów Stronnictwa Demokratycznego, Stanisław Kulczycki, był kiedyś starostą kłodzkim i miał sentyment do Kłodzka. Opiekę prasową nad imprezą roztaczało wrocławskie „Słowo Polskie”, potem również i warszawski „Kurier”, pisma przypisane do Stronnictwa Demokratycznego. Najważniejszy był jednak zapał pisarzy i działaczy miejscowych. Bardzo ciepło wspominam postać Romana Sakaluka, szefa Wydziału Kultury, który wziął na siebie kontakty z władzami i łagodzenie ewentualnych skutków poczynań niektórych artystów. Tłumaczył nadrzędnym władzom, że Wiosny Poetyckie przyczyniają się do promowania miasta i w związku z tym spełniają pożyteczną rolę. To były prorocze słowa, ponieważ rzeczywiście poeci uratowali Kłodzko, powodując najpierw, że stało się głośne.
– Kłodzko trzeba było ratować?
– Tak, przecież zapadały się budynki i nikt o tym w Polsce nie wiedział albo nie chciał wiedzieć. Poeci jako pierwsi zwrócili uwagę na to, że trzeba miasto ratować. To był rok 1961, zniknęło z powierzchni ponad dwieście zabytkowych domów, zapadały się podziemia, jednym słowem: tragedia, katastrofa budowlana. I nagle przyjeżdżają poeci z Warszawy i robią szum wokół sprawy. Zaczął Jan Śpiewak, który ogłosił szeroko komentowany artykuł o tym, że w Kłodzku domy trzymają się jeszcze dzięki pająkom i poezji. W ten sposób zainteresowały się sprawą odpowiednie organy i spłynęła pierwsza dotacja na ratowanie tak zwanej substancji. W 1962 roku Rada Ministrów opracowała uchwałę w sprawie ratowania kłodzkiej Starówki. A więc powtarzam, że to właśnie poeci uratowali nasze miasto. Stanisław Grochowiak pisał bardzo ciepłe artykuły o kłodzkiej imprezie, gdzieś napisał, że tylko w Kłodzku poetów witają transparenty z ich wierszami, że to niebywałe, iż wszędzie na ulicach wiszą wiersze prezentowane na płachtach.
– Kto wymyślił te płachty?
– Nie pamiętam kto, ale pamiętam jak. Cenzura nie dawała zezwoleń na druk tomików czy antologii, wiec wymyśliliśmy plakaty zadrukowane wierszami. I tak się wieszało na słupach, na murach. One rozjaśniały ulicę, przełamywały sztampę sloganów partyjnych.
– A co działo się między Wiosnami?
– Życie nie kończyło się na Wiosnach. Działał Klub Twórczej Inteligencji, później Kłodzki Klub Literacki, działali wspólnie plastycy, literaci, muzycy. Na przykład wśród muzyków kłodzkich działał w tym czasie Tadeusz Kaszczuk, piszący również sztuki teatralne i libretta. Największym jego osiągnięciem była opera, do której napisał libretto i muzykę. Zwyciężyła w jakimś konkursie i Opera Śląska to wystawiła na 25-lecie PRL-u. Największa aktywność kulturalna stwarzała się na styku między muzeum, domem kultury a szkołą muzyczną. Ludzie garnęli się do kultury, gromadnie przybywali na imprezy, liczne spotkania czy wystawy, przybywali z całego powiatu, kwitła kultura bycia ze sobą i mówienia. Po prostu uczestniczenie w kulturze było uczestniczeniem w wolności, tak to odbierałem. Niewiele można było wydrukować, ale powiedzieć można było sporo. Wiosny trafiły w swój czas, bo właśnie wtedy był największy popyt na imprezy mówione. Teraz wiele się zmieniło, ludzie pozamykali się w swoich domach. Między Wiosnami kwitło zwykłe kłodzkie życie literackie, głównie były to spotkania z zapraszanymi poetami, które cieszyły się dużym powodzeniem. Odnoszę wrażenie, że wtedy poezja postrzegana była inaczej, bardziej się liczyła i bardziej się z nią liczono. Twórcy byli zapraszani do szkół, bibliotek i domów kultury, a teraz to jest coraz rzadsze. Bardzo otwarte były uzdrowiska kłodzkie, często jeździło się tam na uroczyste wieczory. Bywały np. tak zwane koncerty poetyckie, obok wierszy pojawiała się muzyka, obok poetów muzycy.
– Ciągle zastanawiam się nad fenomenem organizacyjnym kłodzkiej imprezy...
– Fenomen naszej imprezy polegał na pasji i zaangażowaniu; z niewielkich pieniędzy robiono naprawdę dużą rzecz. Ale w ludziach była pasja, chęć bycia razem, chęć wspólnego działania. Jeśli trzeba było porozwozić poetów po Kotlinie Kłodzkiej, to nie było problemu, ludzie podjeżdżali własnymi samochodami. Pomagali lekarze, ich żony, adwokaci itd. Jednego popołudnia odbywało się nieraz kilkanaście wieczorów w większych miasteczkach Kotliny. A w czasie Wiosen bywały takie wieczory, że jednocześnie prezentowało się w różnych miejscach aż sześćdziesięciu poetów. Pamiętam wstrząs, jakiego doznałem jako uczeń w Słonem, małej wiosce pod Kudową, gdzie razem z Grochowiakiem czytałem swoje wiersze; z samym Grochowiakiem, który był dla mnie jak góra Fudżi, z wprowadzeniem Janusza Maciejewskiego – coś wspaniałego. Innym razem siedziałem przy jednym stoliku z Julianem Przybosiem – jakież to było przeżycie! Te kontakty z wybitnymi twórcami zaowocowały także tym, że wkrótce i nasze nazwiska stały się jakoś znane, bo zaczęliśmy być drukowani w prasie centralnej albo otrzymywaliśmy nagrody i wyróżnienia z okazji tej imprezy. Ania Zelenay, Janek Kulka, potem ja również zostałem wyróżniony, następnie Danuta Saul-Kawka i Franek Kawka czy Zygmunt Krukowski z Nowej Rudy, który debiutował razem ze Stabrą na łamach „Literatury”. Szkoda. że Zygmunt pisze teraz tylko do szuflady. Wydaje mi się, że Wiosny spełniły jeszcze jedną ważną rolę. To właśnie na dalekiej prowincji zaczęły pękać lody, udało się przełamać opór publiczności wobec sztuki współczesnej. Udało się wciągnąć odbiorców do wspólnej zabawy, której tłem czy pretekstem były nowe formy w sztuce. Bawiliśmy się świetnie na turniejach jednego wiersza, gdzie często pojawiały się jakieś zabawne tematy do zrealizowania przez startujących poetów. Był spontaniczny konkurs na pieśń biesiadną, na sonet czy inną formę. Mieliśmy wspaniałych doradców: Jacka Łukasiewicza, Urszulę Kozioł, Ludwika Flaszena, oni ciągle podsuwali pomysły na ożywienie zdewaluowanych formuł. Przyboś zakazał nam używania słowa „impreza” w stosunku do Wiosny – według niego było to przedsięwzięcie, gdzie się dyskutuje i omawia bardzo ważne dla życia literackiego kwestie.
– Jak zazwyczaj przebiegały Wiosny? Czy był określony porządek?
– Zaczynały się referatami, potem były dyskusje z udziałem publiczności, następnie kiermasz poetycki, rzeczywiście z olbrzymim wyborem książek, i jeszcze była z soboty na niedzielę „noc poezji i jazzu” – integracja środowiska literackiego i miejscowych twórców, tańce, swawole, ale z jakimś podtekstem; wówczas w tych nocnych turniejach startowali bardzo młodzi poeci, raz na przykład wystartował Wojaczek, niestety przegrał i był bardzo wściekły, spił się straszliwie. Ciekawe, że obok zupełnie młodych autorów startowali twórcy znani i uznani, pamiętam Annę Świrszczyńską czy Ernę Rosenstein. Na nasze ręce spływały tworzone ad hoc rękopisy utworów na zadany temat, na przykład panegiryk, parafraza jakiegoś znanego utworu czy coś w tym stylu. Do dzisiaj mam rękopis Bohdana Zadury, olbrzymi poemat napisany na kolanie. No i Herbert w jury, Ważyk, Jastrun, protokoły jury również pozostały w rękopisie. Niestety, nie ma zbyt dużej dokumentacji Wiosen; było to bardziej mówione niż zapisywane, choćby ze względów cenzuralnych. Dużo można było powiedzieć, ale już bardzo mało wydrukować. W 1972 roku udało się wydać materiały zatytułowane Poeta wobec współczesności. Potem robiłem antologię młodej poezji polskiej, od Barańczaka do Zagajewskiego, ale szło jak po grudzie, bo wstrzymywano druk, a następnie cenzura połowę wierszy wyrzuciła. Z wierszy Krynickiego został jeden drobiazg, to samo spotkało innych. Skreślono również niektóre wypowiedzi autorskie. Uważałem, że obok wierszy powinna pojawić się jakaś forma autorefleksji. No i ta strasznie pocięta antologia ukazała się, ale był zakaz pisania o niej recenzji. Starsi poeci i krytycy mieli referaty, np. Trznadel, Balcerzan, Łukasiewicz, Sandauer czy Herbert, który powiedział, że tym tematem trafiłem jak Piłat w credo. Miał jeszcze mówić Bryll, ale w ogóle nie podjął tego tematu. Można powiedzieć, że doszło wtedy w Kłodzku do bardzo istotnej konfrontacji między Nową Falą a starszymi poetami. Część wypowiedzi i sporów udało się nagrać na taśmie magnetofonowej. Przekazałem to Jarosławowi Markiewiczowi, który był wtedy w redakcji „Nowego Wyrazu”, i wydrukowano to właśnie tam. Same referaty wydrukowano w „Odrze”. A Herbert swój referat Poeta wobec współczesności wykorzystał po wielu latach jako wstęp do tomiku wydanego w PIW-ie tuż przed śmiercią.
– Jak doszło do upadku Wiosen?
– Przygotowywaliśmy się do kolejnej Wiosny w roku 1976, ale atmosfera zaczęła się robić niezbyt korzystna. Odsunięto mnie od przygotowań i zaproponowano rolę głównego organizatora Jankowi Kulce, lecz on się nie zgodził robić tego beze mnie. Wkrótce wyjechał do Łomży, a ja z rodziną znalazłem się we Lwówku. Po prostu w 1975 roku zmieniła się sytuacja, Kłodzko znalazło się w nowo powołanym województwie wałbrzyskim, które stało się województwem bardzo upolitycznionym. Wydaje mi się, że tamtejszy komitet wojewódzki był najobrzydliwszy w Polsce. Weszły w życie straszne rygory. Nie można było zapraszać na spotkania autorskie osób niezaakceptowanych przez kacyków. Były listy prawomyślnych pisarzy i poetów – i tylko takich można było zapraszać. Jak się robiło wtedy jakiś wieczór, to musiał mieć podtekst polityczny. Np. pamiętam wieczór Anny Zelenay dedykowany miejscowej klasie robotniczej.
– Kiedy wróciłeś do Kłodzka?
– Stało się to w roku 1980. W tym czasie w miesięczniku „Opole” redagowanym przez Jana Feusette ukazał się list otwarty do dyrektora Michnika i jego mocodawców o powrót Wiosny Poetyckiej. I ze wszystkich stron zaczęły dochodzić tego rodzaju głosy. W końcu uległem i rozpocząłem od listu w tej sprawie, który rozesłałem wielu zainteresowanym osobom. Pytanie dotyczyło tego, czy warto w dzisiejszych czasach wracać do idei Wiosen. Mnie się wydawało, że już pewien cykl się zamknął. Ale odpowiedzi przeszły najśmielsze oczekiwania. Pierwszy odezwał się Jan Błoński, który napisał, że absolutnie trzeba imprezę wznowić, ale bez wódki, za to z dużą ilością dyskusji, tak jak to zawsze w Kłodzku bywało. I że on ma dosyć tych wszystkich pijackich imprez literackich, jakie się w Polsce mnożą. Drugie pytanie w liście dotyczyło realnych propozycji w zakresie formy prezentacji poetyckich i krytycznych. Nadeszło mnóstwo propozycji. Anna Kamieńska zaproponowała, żeby połączyć poezję polską tworzoną w kraju z tą emigracyjną. Nazwała to chyba „Poezja polska z lotu ptaka”. Tu warto przypomnieć, że ostatnie Wiosny określane były przez jakąś wybitną postać, której poświęcano wystąpienia. Tak było z Leśmianem, bohaterem którejś sesji. Przepiękne „mowy Leśmianowskie” wygłosili Przyboś, Bieńkowski, Jachimowicz. Innym razem takim bohaterem był Broniewski. Potem bardzo ważna była sesja poświęcona Przybosiowi, mowy wygłaszali m.in. Barańczak, Karasek, Krynicki, a Boguś Kierc zaskoczył wszystkich nie referatem, a znakomitym monodramem stworzonym z tekstów Przybosia, który przez kilka następnych lat uważany był za najważniejszy monodram w Polsce. Aktor-poeta czyta Przybosia, coś wspaniałego. Wtedy, w 1981, roku szukałem nowych pomysłów. Bogusław Żurakowski zaproponował, żeby w czasie planowanej Wiosny poeci układali wspólnie idealną antologię poetycką, dyskutując nad wierszami i poetami dla nich najważniejszymi. Publiczna dyskusja o tym, czyje wiersze, jakie wiersze i ile ich w antologii ma być.
– Jednak przedsięwzięcie nie doszło do skutku.
– Poeci bardzo chcieli. Pamiętam, że chyba najmocniej Kamieńska i Zagórski, którzy napisali, że Kłodzko jest ostatnim bastionem, gdzie można rzeczowo pogadać o poezji. Ta atmosfera poezji tkwiła tu wszędzie. Pamiętam, jak ciężko było się niektórym rozstać. Milczewski-Bruno dwa dni po Wiośnie jeszcze siedział na przystanku autobusowym w Polanicy. No więc decyzja zapadła, Wiosny miały ruszyć, a ja miałem wypisaną delegację do Krakowa, żeby o główny referat prosić Jana Błońskiego, a tu budzę się rano i mamy stan wojenny. Od tego czasu tak podzielono środowisko pisarskie, że już dzisiaj nie ma szans na tego typu imprezę. Może kiedyś powstanie taka możliwość, na razie nie widzę przyszłości dla dużej, ważnej imprezy „gadanej”, takiej z zaangażowaniem, temperaturą i autentyczną dyskusją.
– Co i jak wydawało się w Kłodzku?
– O, to jest już kilkadziesiąt tomików. Początki były skromne. W 1959 roku ukazała się jednodniówka Klubu Twórczej Inteligencji pod nazwą „Kamerton”. Obok wierszy znajdowały się ciekawe grafiki autorstwa m.in. Wacława Breitera, Zbigniewa Horbowego. Aha, przypomniałem sobie, że Sandauer z Przybosiem wymyślili tu pismo poetyckie, miało się nazywać „Rzecz poetycka” albo po prostu „Rzecz”, i miało wychodzić w Kłodzku, z daleka od wszelkich animozji tak zwanego środowiska. Ostatecznie zaczęło wychodzić, ale jako „Poezja”, i nie w Kłodzku, lecz w Warszawie. Tuż przed stanem wojennym znów zaczęło się szczególnie aktywizować kłodzkie środowisko literackie: już był Michał Fostowicz, w pobliżu mieszkali Romek Gileta, Czesiek Borsowski, pojawiła się Zosia Mirska, miały odbywać się spotkania, odbyło się jedno przed – wybuchem stanu wojennego – i jeden tomik wydaliśmy, mój zbiór Wiersze ostatnie o matce. W listopadzie 1981 wydaliśmy jeszcze almanach z wierszami kłodzkich poetów pt. Zwiad. W tym środowisku oprócz już wspomnianych obracały się takie osoby jak: Helena Pozdrowska, Tadeusz Patulski, Marek Jagodziński, Andrzej Szyposz, Wojciech Strugała, Jan Sąsiadek, Tomasz Szulc, Antoni Misiak, Zygmunt Krukowski, Maja Dzierżyńska, Czesław Dutka, Mirosław Awiżeń. W stanie wojennym zaczęło tętnić autentyczne życie, to był najwspanialszy okres działalności kulturalnej, chociaż za zasłoniętymi oknami. Po prostu ludzie chcieli być razem, bardzo blisko siebie, jakby na przekór sytuacji. Po jakimś czasie zacząłem namawiać cenzorkę w Wałbrzychu, żeby pozwoliła wydawać nam programy wieczorów autorskich, skoro plastycy mogą wydawać katalogi swoich wystaw. I tak zaczęły wychodzić te programy, które bardzo szybko stały się tomikami poetyckimi. Tak narodziła się seria poetycka i powstała „Witryna Artystów” z Komitetem Redakcyjnym tworzonym przez Michała Fostowicza, Marka Garbalę, Jana Stolarczyka i przeze mnie. W 1984 roku w ramach tego zezwolenia cenzorskiego pozwoliliśmy sobie na wydanie książki 84-stronicowej, czyli Drogi Lao Tsy w tłumaczeniu Fostowicza. Wychodziły następne książeczki, które pozwoliły zaistnieć ciekawym talentom. Nie chcę nikogo pominąć, ale u nas wydali swoje książeczki m.in. Krzysztof Śliwka, Mirosław Drabczyk, Mirosław Ratajczak, Robert Gawłowski, Andrzej Zawada, Janusz Styczeń, Adam Poprawa, Karol Maliszewski, Marek Karwowski, Ryszard Sławczyński, Marianna Bocian, Zofia Gebhard, Wojciech Izaak Strugała, Leszek Czachorowski. Niewiele brakowało, żeby tutaj zadebiutował Jacek Podsiadło, tom już był prawie złożony do druku. Podobnie było z tomikiem Ewy Sonnenberg. Wkrótce zaczęliśmy wydawać również poezję obcą. Ważne były dla nas spotkania z tymi ludźmi, kontakt ze światem, z kulturą europejską i światową. To były wspaniałe wieczory, które swoją atmosferą przenosiły nas, mieszkańców Kłodzka, gdzieś pod dachy Paryża. Jerome Rothenberg, Guy van Hoof, Gerrit Kouwenaar, Jill Hartley, Dick Higgins, Willem Roggeman, Herman de Coninck, Hugo Claus, Dudu Barak i wielu innych. Jesteśmy dumni, że u nas jeden ze swoich tomików wydał Tadeusz Różewicz, a także Jacek Łukasiewicz.
– Będą następne książki?
– Chciałbym, ale niestety nie mamy pieniędzy. Kiedyś była cenzura, teraz zamiast niej jest chroniczny brak pieniędzy. Zresztą, sytuacja się zmieniła, teraz każdy może wydrukować sobie sam, co chce i jak chce, klub literacki i nasza bibliofilska oficyna wcale mu do szczęścia nie są potrzebne. Myślę, że będziemy w przyszłości wydawać książeczki unikatowe, takie, które są nieopłacalne dla wielkich wydawców.
– Bardzo dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję.
Rozmawiał Karol Maliszewski
Pierwodruk: Karol Maliszewski, Pociąg do literatury, Wrocław 2010, s.115-124.