Miasto w cieniu twierdzy

wróć


 

Zuzanna Kowalska: Miasto w cieniu twierdzy

 

Kłodzko to miasto o zdumiewająco bogatej historii, niezwykłej architekturze, położone w przepięknej okolicy. A jednak nikt nie przyjechał tu w 1945 roku z miłości. Większość Polaków, którzy tu przybyli po wojnie, po prostu nie miało dokąd iść. Byli to ludzie z różnych powodów wygnani ze swoich małych ojczyzn. Obywatele polscy z ziem litewskich i białoruskich, z ziem obecnej Ukrainy, ale także Górale i reprezentanci wielu innych, „rdzennych” regionów Polski. Wszyscy oni nagle zostali rzuceni przez los do tego małego niemieckiego miasteczka. Musieli odbudować własną tożsamość na fundamentach tworzonych przez niedawnego wroga.

Miasto przypominało wtedy wieżę Babel na bezludnej, nagle skolonizowanej wyspie. Stało się, podobnie jak wiele innych miast ziemi kłodzkiej i Śląska, tyglem kulturowym, gdzie jedynym wspólnym mianownikiem była niechęć do wszystkiego, co niemieckie. Dlatego przez lata Kłodzko było dla jego mieszkańców trochę jak sierota przygarnięta po nielubianych krewnych. Nikt tu nie miał sentymentu do urokliwych kamieniczek w rynku, do zabytkowych pomników i reliktów przeszłości. Gdy okazało się, że pozostawione w nie najlepszym stanie przez poprzednich włodarzy miasta kamienice zaczęły się walić, były wyburzane bez żalu, zastępowane blokami, pomnikami socrealizmu. Z psychologicznego punktu widzenia wydaje się to logiczne – człowiek jest stworzeniem o silnym instynkcie terytorialnym i stara się zostawiać własne ślady na swoim terenie.

Złość i żal wobec wroga, nawet ta stanowiąca oficjalną linię władzy i podsycana komunistyczną ideologią, nie okazała się na szczęście niewyczerpanym surowcem. Życie toczyło się swoim rytmem i ludzie zaczęli przywiązywać się do osieroconej mieścinki. Sami byli wygnańcami ze swoich ojcowizn, ale już ich dzieci były przecież stąd. To właśnie następne pokolenie, wolne od wojennych doświadczeń zaczęło oswajać Kłodzko, doceniać jego walory i piękno, dostrzegać potencjał.

Kłodzko to miasto pod tym względem wyjątkowe – nie budowaliśmy go od podstaw, ale powoli uczyliśmy się je kochać. To my musieliśmy odbudować coś w sobie, żeby móc powiedzieć: jestem z Kłodzka, jestem kłodzczaninem. To czyni kłodzczan i Dolnoślązaków wyjątkowymi: nie pielęgnują tych samych tradycji od wieków, jak krakowiacy czy poznaniacy. Musieli stworzyć coś trwałego ze zlepku kultur i tradycji. Stworzyć wspólny język – ten znacznie trudniejszy do opanowania niż sama mowa system budowania wypowiedzi. Musieli stworzyć język zrozumienia.

Kiedyś było bardzo kosmopolityczne: mieszkańcy kłodczanie pochodzili ze wszystkich części Polski, a nawet z terenów spoza jej obrębu. Do Kłodzka i okolicy zjeżdżali nie tylko „uchodźcy” z ziem, które po wojnie znalazły się poza granicami kraju, ale też ludzie żądni przygód, o duszy pioniera, chcący rozpocząć całkiem nowe życie. Czasem też tacy, którzy z różnych powodów spalili za sobą mosty. Słowem – ludzie ze wszystkich grup społecznych. W jednej kamienicy koegzystowali inteligenci, rzemieślnicy i ludzie ze wsi. Sąsiadka z góry przybyła z białostocczyzny, pożyczała cukier od „Litwinki” z parteru. Ubrania szyła znajoma lwowianka, a najlepsze ciasta piekła Góralka z sąsiedniej bramy. Nie sposób zapomnieć także o Żydach, których przed 1968 rokiem było w Kłodzku wielu, oraz o Romach, którzy najwolniej poddają się procesom asymilacji, lecz których liczna mniejszość stanowi nieodłączny element kolorytu lokalnego.

Byli to ludzie o skrajnie różnych poglądach, często także różnych wyznaniach, mówiący z różnym akcentem. Musieli wspólnie budować poprawne relacje i udało im się stworzyć w miarę jednolitą społeczność. Teraz, gdy wielu z nas jest emigrantami, część poniekąd lepiej rozumie naszych dziadków i pradziadków – wyrzuconych ze swojego kręgu kultury i tradycji, zmuszonych do odbudowania swojego świata od podstaw na tej nieznanej dla nich ziemi, gdzie każdy szyld na sklepach, każda tabliczka z nazwą ulicy, napisane były po niemiecku, przypominając o wojennej traumie. Ja na szczęście nie noszę w sobie piętna wojny, więc jest z pewnością łatwiej. Może dlatego tak naturalnie zakochałam się np. w twierdzy kłodzkiej. Zawsze mnie ciekawi, jakie wrażenie robi na przyjezdnych, kiedy widzą ja po raz pierwszy. Jest przecież pomnikiem pruskiego militaryzmu i miejscem martyrologii Polaków, ale też nieodłącznym elementem ukochanego przez powojenne pokolenia kłodzczan miasta. Jestem przywiązana do twierdzy, w której cieniu dorastałam i którą odkrywałam. Była dla mnie i moich rówieśników zaczarowaną krainą pełną tajemnic, których, mam nadzieję, wiele jeszcze skrywa. Była azylem, gdy potrzebowałam pobyć sama i miejscem spotkań miejscowej młodzieży, z dala od wzroku dorosłych. Z punktu widzenia moich dziadków forteca była po prostu pozostałością po niemieckim więzieniu. Dla mnie jest już skarbnicą moich własnych wspomnień.

 

 

Zuzanna Kowalska