Niskie Łąki

wróć


 

Teodor Aszyński: Niskie Łąki

 

Naprzeciw dworca, który wyglądał jak obdrapana salonka Habsburgów, działały dwa hotele. W żadnym z nich na gościa, który przed chwilą przyjechał z Londynu, nie czekało łóżko ze świeżą pościelą. Miał się zatrzymać w służbówce przy Nowym Świecie. Staż teatralny we Współczesnym  powinien okazać się ciekawym doświadczeniem i okazją poznania kraju kojarzonego głównie z festiwalem „Solidarności” i stanem wojennym który właśnie się skończył. W 83’ ulice wciąż patrolowali milicjanci, a Wrocław z całym pięknem ukrytym pod osmolonymi tynkami pachniał rzeczną wilgocią, koksem i fenolem znad Strachocina. Gość znał tylko adres teatru przy Nożowniczej i kwatery, która przez najbliższe tygodnie miała się stać jego tymczasowym domem. „Dziką kaczkę” Ibsena pamiętał dosyć dobrze, więc pomoc przy wystawieniu sztuki powinna być czystą przyjemnością. Wtedy jeszcze nie wiedział, że polskim partnerom teatralnym w ogóle nie chodziło o Ibsena, tylko Witkacego, i nie o kaczkę, tylko kurkę, i to mokrą. 

 

 

Dwie rzeczywistości, literacka, stworzona przez Siemiona w „Niskich Łąkach”, i ta, której częścią byli Krzysiek zwany Konikiem, Jacek, Maciek, Gosia, Tuńczyk  i wielu innych, przeplatają się wzajemnie. Jedna wynika z drugiej, tworząc wspólną opowieść o pokoleniu urodzonym trzydzieści lat po wojnie, w obcym mieście wciąż poszukującym własnej tożsamości. Oswajanie miejsc i nadawanie im nowych znaczeń dotyczyło wówczas wielu. Młodzież tworząca podziemie solidarnościowe, Pomarańczową Alternatywę i awangardową scenę muzyczną wybrała własny sposób. Koncerty w basenie przy Teatralnej, wieżach ciśnień, bunkrach i prywatnych mieszkaniach. Krasnoludki malowane na murach.

 

 

W tym samym czasie Krzysiek i reszta zespołu instalowała sprzęt w okolicy bunkra na Polanowicach. Marek Słyk wydał przed rokiem drugą ze swoich powieści. Cała ekipa miejscowych odszczepieńców znała na pamięć „W barszczu przygód” i „W rosole powikłań”. W postmodernistycznym surrealizmie powieści odnajdywali echa własnej rzeczywistości przetworzonej przez wizje narkotyczne, jakie dają grzybki spod Kamiennej Góry.  

– Jak my się nazywamy właściwie? – zapytał Brodacz.

– Jak to jak… Zdaje się, że Koza z Guriatem proponowali ostatnio dość sugestywnie? A powiedz mi, Kolejarzu, na co czekamy? – zapytał Krzysiek

– Na słońce i deszcz i trzecią zupę pana Marka – odpowiedział Brodacz

– Widzę, że sobie przypomniałeś. Tak, drogi przyjacielu, nazywamy się Trzecia zupa pana Słyka – z nieskrywaną radością odpowiedział Wojtek, jeden z trzech braci, na których z racji nazwiska, mówili Konie. Jednak ze względu na to, że głupio było wciąż dodawać do ksywy: pierwszy, drugi i trzeci Krzysiek został Konikiem. Raz, że był najmłodszy, a dwa, że młody koń to właśnie konik.
– A jak już ugotuje trzecią zupę? – zapytał Brodacz.

– To zobaczymy – dodał Konik. Teraz mam inne zmartwienia. Muszę poważnie coś pokombinować z wojskiem, bo jak się spóźnię, to po szkole mnie zgarną. Trzeba będzie trochę poświrować na Kraszewskiego.

Aparatura składająca się z gitar, przetworników, radyjek samochodowych z przerobionymi złączkami i akumulatorów stała już w środku. Akustyka miejsca powodowała naturalne wibracje, a dźwięki odbijające się od ścian opresyjnie trafiały prosto w wnętrzności. Do tego samosiejka ukręcona w cienkiego papieroska i perspektywa wieczornego spotkania z Kormoranami wprowadziła wszystkich w doskonały nastrój.

– Musimy to powtórzyć, może w wieży ciśnień przy Wiśniowej, Jacek ma klucze do pokrywy od wejścia. Pewnie się dzisiaj spotkamy, to będzie okazja pogadać. Mam nadzieję, ze będzie Tuńczyk i Gosia, dawno ich nie widziałem.

– No tak. Ostatnie dwa dni ciągną się niemiłosiernie – skwitował Brodacz.

 

 

Dla Anglika podróż od Dworca Głównego do Nowego Światu zajęła pół dnia i sporą część wieczoru. Wśród przechodniów uznających wyższość polskiej mowy nad innymi językami poznawał miasto, które kilka dekad temu wróciło do macierzy. Właściwie mogło się to zdarzyć wszędzie, ale stało się właśnie tu.

Czterej mężczyźni i krótka wymiana zdań, z których nie zrozumiał ani słowa. Błysk i chłód wody. Rzeka cuchnąca mazutem wciągnęła go na same dno, porywając paszport i klucze do mieszkania. Właściwie nie wiadomo jakiego powodu wrzucili go do Odry kłębiącej się licznymi wirami. Cudem udało mu się wyjść na brzeg. Elektrownia wodna bezwzględnością śluz pogrzebała już niejednego nocnego pływaka. Kilka metrów dalej dzika rzeka nie dałaby mu szans. Kolejne zdarzenia układały się w projekcję  kolorowych slajdów. Przyciągający jazz płynący z Rury przy Malarskiej i zaproszenie do mieszkanka należącego do Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Kilkanaście osób siedzących na podłodze, chłopak śpiący z głową w popielniczce i Lidka kąpiąca się w łazience. Ta sama Lidka, która pozostanie na zawsze w jego najgłębszej szczelinie. Miejscu niedostępnym dla innych. Pomoc ze strony nieznajomych i ciepła wódka bez popitki. W samą porę przypomniał sobie jedyny zwrot, który zapamiętał z transkrypcji uproszczonych rozmówek Berlitza. 

– Dżon Kłuje – powiedział Anglik z nieporadnością obcokrajowca. Później był chrzest i przyjęcie nowej tożsamości. Odtąd miał być Dżonem Kłujem. Odtąd tak się do niego zwracali: Gibson, Carlos, Dyzio, Lidka i reszta ekipy, która z otchłani czasu wciąż puszcza do nas oko.

 

 

– Chyba na Biskupinie – a może na Sępolnie – Major to dobrze wyjaśnił. Hasła opozycyjne są tezą, biała farba Urzędu Bezpieczeństwa, która je zakrywa, jest antytezą. Nasze krasnoludki na tej białej farbie są syntezą. Dlatego ważne jest, żeby była teza, ponieważ dzięki temu może powstać synteza – uśmiech Brodaczowi nie schodził z twarzy. Cieszył się na samą myśl o błyskotliwym wykładzie, którego udzielił wszystkim zebranym.

– Co ty mi tu o Fydrychu! Akustyka, stary, mówię ci. Mało sprzętu i moc naturalna, kosmiczna i nadrealna. Konik nie mógł powstrzymać entuzjazmu. Może w jazie?

– Może w jazie – odpowiedział Brodacz. – Jest sposób?

– Jest. Jacek zna, ciecia powinien nas wpuścić. Ostatecznie zagramy na wyspie w starym amfiteatrze. Coś mi się zdaje, że na ten jaz szykuje się Ponton.

Zanim odbył się koncert Kormoranów pod Jazem Opatowickim rozpoczęło się jedno z wielu spotkań na Krzykach. Granie w jazie dla wielu, podobnie jak dla Piotrka z Miki Mauzoleum było dzikim happeningiem ze śmierdzącym gazem w tle. Przeżyciem traumatycznym, które odrealnia świat poznany. Jednak zanim trafił tam cały wrocławski underground azymut został obrany na jeden z bloków przy Sudeckiej. Zanurzony w zieleni miał ogromną zaletę. Mieszkanie, które należało do Matki było puste. Pojechali tam wszyscy kołysząc się pod plandeką Żuka, którego resory skrzypiały żałośnie. Z balkonu mieszkania widok na radziecki cmentarz, pętlę tramwajową przy Ślężnej i willowe południe Wrocławia. W jednym z tych domków mieszkała Agata. 

– Tych mieszkań było kilka. Nie było klubów do których mogliśmy chodzić, więc jakoś tak naturalnie spotykaliśmy się u siebie. Życie towarzyskie było życiem muzycznym. Na Biskupinie wspólny koncert Miki Mousoleum i Kormoranów. Długie wieczory. Na Krzykach u Agatki. Tak, tam też był słynny komisariat przy Jaworowej o którym Siemion wspomniał. Nie dało się go lekceważyć – dodał Konik

 

 

Początek lat 90. oznaczał dla wszystkich transformację. Dzikie stragany przy Słubickiej i na pl. Wolności. Niebieski namiot przy pl. Grunwaldzkim i szansa odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Carlos Siemiona został radiowcem na ostatnim piętrze Banku Zachodniego, były milicjant Wierzba biznesmenem. Lidka animowała jedną z pierwszych telewizji kablowych na Szczepinie. W wypożyczalni kaset wideo przy Zachodniej miała wszystkie części "Rambo".

 

 

Dla wrocławskich muzyków nowe rozdanie stworzyło możliwość podróżowania na festiwale, także te zagraniczne. W pierwszej sali prób zwanej jaskinią, tuż przy Katakumbach dopracowywali pomysły z poprzedniej epoki. Tworzyli też nowe aranżacje i projekty muzyczne, jak ten dla Teatru Współczesnego.

 

 

– Pod koniec osiemdziesiątych, po latach starania się o wymarzoną kategorię „E”, w końcu ją dostałem. Ale byłem już tak zmęczony, że jakoś nie potrafiłem się cieszyć. I nagle przechodzę obok księgarni, na wystawie widzę trzecią zupę pana Słyka. „W krupniku rozstrzygnięć”, na który czekaliśmy tyle lat, było na wyciągnięcie ręki. Mniejsza o to wojsko, to była prawdziwa radość.

 

 

Symbolicznym zakończeniem dojrzewania stało się dla bohaterów Siemiona wrzucenie krasnali ogrodowych do Odry z kładki na Niskich Łąkach. Był pierwszy dzień wiosny. Dla pomarańczowych małolatów końcem okazały się zdjęcia z Marszu Niepodległości i widok Majora maszerującego ramię w ramię z nacjonalistami w krasnoludkowej czapeczce.

 

 

 

Tekst i foto: Teodor Aszyński