Pamięć rzeczy

wróć


 

Pamiętają czasy niemieckich właścicieli i okres wysiedleń. Lata sześćdziesiąte, kiedy nie było osiedla, na którym mieszkamy. Czasy przed modrzewiem, którego wycięliśmy kilka lat temu, bo igły zapychały rynny. Patrzą na życie mojej mamy od trzydziestu lat.

Były świadkami całego mojego dzieciństwa. Widziały, jak haniebnie zbieram ślimaki i zamykam je w słoikach. Pamiętają też lato, kiedy spadłam z huśtawki w pole pokrzyw i cała byłam w bąblach. Nie mogłam się ruszać i czytałam zeszytowe wydanie „Miziołka”. Przeżyły bez uszkodzeń moje dorastanie, wyprowadzkę i przemianę pokoju w skład aktualnie nieużywanych rzeczy.

Wciąż słuchają rozmów prowadzonych na ławeczce pod domem i strzegą wejścia swoim pilnym wzrokiem. Mają zdobione klamki i otwierają się na boki.

A teraz dbałość o izolację domowego ogniska od zimnych wiatrów wszechświata zmusza nas do ich wymiany. Co za potworna niewdzięczność.

Człowiek, u którego mama kupuje okna dla swoich wspólnot mieszkaniowych, ma salon w jednym z pokoi własnego domu. W ciemnym biurze, obok kawałków ram o rozmaitej przepuszczalności, stoją bajki dla dzieci z lat osiemdziesiątych. Na środku tego składziku za ogromnym biurkiem siedzi wyprostowany pan w przykrótkiej termoaktywnej bluzce. Wygląda sympatycznie, jednak nie umie odpowiadać na pytania, które nie dotyczą specyfikacji ram i grubości szyb.

Okazuje się, że nowoczesne możliwości nie pozwalają na odtworzenie istniejącego układu okien w naszym domu. Izolacja jest na tyle szeroka, że zostałoby niewiele miejsca na szyby. Poza tym nie stać nas na drewniane ramy. W ten sposób z epoki przedwojennej sosny przenosimy się do plastiku pokrytego wzorem, który udaje dąb. Jaśniejsze atrapy drewna wyglądają tylko gorzej. Zamawiamy okna do salonu i kuchni, bo nie mogę się pogodzić ze stratą.

Ostatni wbudowany w ściany ślad poniemieckości zostanie w moim pokoju do końca lata, zgodnie z negocjacjami. Daję oknom jeszcze dwa miesiące patrzenia na Szrenicę i świerki Dwa miesiące na spokojne rozstanie z miejscem, które znają lepiej niż ktokolwiek z nas.

Dwa tygodnie później wracam do domu, a wokół nowych okien w salonie schnie pianka uszczelniająca. Te, które jeszcze kilka lat temu mama opalała z wielu warstw farby olejnej, szlifowała i konserwowała, żeby były piękne i drewniane, leżą w ogrodzie. Podwójne sosnowe drzwi balkonowe przysiadły na ławce przed domem.

 

 

Ogród zmienia się w dom adopcyjny dla okien i drzwi, dla których szukamy nowego życia gdzieś indziej niż w kominku. Miała przyjechać pani od witraży, ale coś jej wypadło po drodze. Okna wywieziono wiele kilometrów dalej i po reinkarnacji patrzą, jak z ziarenek rodzą się warzywa i owoce. Mam ochotę odwiedzić je kiedyś w nowej szklarni, w której stanowią osłonę przed wiatrem i deszczem. Drzwi ciągle jeszcze stoją przed domem i czekają, aż z uporu zmienię je w barwne instalacje ogrodowe. Takie drzwi donikąd z tajemniczego ogrodu.

Wymiana okien była dygresją remontu, który przez ostatnie dwa miesiące przebiegał w naszej kuchni. Odpowiedzialność za jej nowy kształt częściowo spadła na mnie, jako że kuchnię remontuje się rzadko i jest to jedna z najbardziej uciążliwych poprawek życiowych, jakie można sobie wyobrazić. Kupiłyśmy więc nową lodówkę, która jak się okazało, nie mieściła się swobodnie pod skośnym stropem i trzeba było wyciąć kawałek wełny mineralnej, by zrobić miejsce na jej głowę. Podczas przeprowadzki z białej lodówki firmy Polar wyszło na jaw, że chociaż większa – nowa lodówka jest mniejsza. Jest w niej co prawda jak na Antarktydzie i oszczędza energię, a jednak nie mieści się w niej wszystko, czym chcemy karmić siebie i gości.

Czy przez nową lodówkę będziemy mniej jeść? Czy przez nowe okna będziemy mniej widzieć?

 

 

 

Tekst i foto: Karolina Błażejczak