Biogram
Karol Maliszewski: Liryka we Wrocławiu, Wrocław w liryce (1980-2000)
Wydaje mi się, że w ramach tak zakreślonej epoki mieliśmy do czynienia z bardzo różniącymi się od siebie dziesięcioleciami. Lata osiemdziesiąte jako lata schyłku systemu komunistycznego w Polsce wyglądają dość ponuro i blado na tle lat dziewięćdziesiątych z ich rozkwitem form życia literackiego, z nowymi możliwościami, jakie stanęły przed kulturą i literaturą. Czytając szare i pożółkłe już tomiki, broszury i arkusze z lat osiemdziesiątych, czujemy klimat zupełnie innej epoki duchowej, czujemy presję systemu i jesteśmy świadkami heroicznego wydzierania – kartka po kartce, wiersz po wierszu – następnego kawałeczka wolności, przestrzeni, oddechu, mozolnego i ograniczonego zakusami cenzury dochodzenia do prawdy. Czytając poetycką produkcję lat dziewięćdziesiątych, obcujemy z zupełnie innym duchem zabawy literackiej, słów na wolności, hucpy, dezynwoltury, nieposkromionej ekspresji i eksperymentu. Wiersze z lat osiemdziesiątych, a przynajmniej ich część, poczuwały się do mówienia w imieniu zbiorowości, podejmowały problemy etyczne i obracały się w kręgu takich wartości jak wolność, prawda, sprawiedliwość, walka z przemocą, zaś lata dziewięćdziesiąte są czasem zatracania poczucia tak rozumianej misji poezji walczącej, zajmującej wyraziste stanowisko, czyniącej zadośćuczynienie, ustanawiającej poczucie ładu i smaku. Oczywiście, to są te pierwsze, zupełnie spontaniczne wrażenia, gdyż wraz z bardziej pogłębioną analizą jesteśmy coraz dalsi od narzucających się stereotypów.
Twórczość autorów wrocławskich w latach osiemdziesiątych mogła znajdować swoje ujście na łamach oficjalnej prasy oraz w ramach działalności wydawniczej legalnych wydawnictw, ale kto wie, czy nie więcej jej znajdziemy, przeglądając czasopisma i wydawnictwa drugoobiegowe. Najczęściej poeci publikowali w obydwóch obiegach i zdarzało się, że niektóre wiersze drukowane były w dwóch wersjach: dopuszczalnej i niedopuszczalnej, w zależności od miejsca, w którym je wydrukowano. Marianna Bocian wydała w Ossolineum w 1982 roku tomik pt. Ograniczone z nieograniczonego, w 1984 w wydawnictwie Czytelnik zbiór Odczucie i realność, a jednocześnie wiele utworów publikowała w niezależnych czasopismach literackich ukazujących się w stanie wojennym i po jego zakończeniu. W 1984 roku Krystyna Miłobędzka, wówczas poetka wrocławska, wydała w Czytelniku zbiór Wykaz treści, co nie przeszkodziło jej w jednoczesnym publikowaniu w prasie niezależnej. Stanisław Bereś w serii poetyckiej krakowskiego Wydawnictwa Literackiego wydał tomik Wybór niezobowiązujący, zaś w londyńskim wydawnictwie Aneks, pozostającym poza zasięgiem cenzury, opublikował książkę Już tylko sen. Takie przykłady można by mnożyć, ale nie ma to większego sensu. Chcę tylko wskazać na swoistą podwójność wrocławskiego życia literackiego tamtego czasu, na dwoistość w zakresie postaw czy decyzji artystycznych. Sam byłem nią w pewien sposób dotknięty. Kiedy Urszula Kozioł zaproponowała mi druk bloku wierszy w 1984 roku w ramach tzw. arkuszy „Odry”, to okazało się, że niektóre z nich zostały odrzucone przez cenzurę i musiałem zastąpić je innymi. Wspominam o tym tylko ze względu na dwa fakty. O pierwszym była już mowa – to owa dwoistość zachowań, dotykająca także poetów związanych z Wrocławiem. Drugi fakt wiąże się z działalnością „Odry” i dużą rolą arkuszy poetyckich, umożliwiających debiut młodym twórcom w latach osiemdziesiątych.
Były to lata mimo wszystko bardzo twórcze dla kilku pokoleń poetyckich działających we Wrocławiu. Najstarsze reprezentował i nadal reprezentuje Tadeusz Różewicz (przez wiele lat także Tymoteusz Karpowicz). Urszula Kozioł i Jacek Łukasiewicz mogą być tu przykładem pokolenia urodzonych w latach trzydziestych. Następną generację możemy kojarzyć z takimi nazwiskami jak Janusz Styczeń, Marianna Bocian, Lothar Herbst, Bogusław Kierc, zaś wrocławskie roczniki pięćdziesiąte reprezentowali: Urszula Małgorzata Benka, Robert Gawłowski, Zofia Badura, Jarosław Broda, Adam Poprawa, Gabriel Leonard Kamiński czy Anna Janko (wówczas mieszkająca we Wrocławiu). Dodatkowo w drugiej połowie lat osiemdziesiątych doszli najmłodsi, urodzeni w latach sześćdziesiątych. Można więc rzec, że lata osiemdziesiąte były we Wrocławiu czasem krzyżowania się wpływów, interesów czy też pomysłów na poezję aż czterech pokoleń literackich. Twórcy ci często spotykali się na łamach czasopism albo na wieczorach autorskich, ich wiersze sąsiadowały ze sobą w legalnej „Odrze” lub w nielegalnej „Obecności”. Młodzi poeci, zauważeni w grudniowych arkuszach „Odry”, trafiali pod opiekę Jana Stolarczyka, proponującego im druk debiutanckiego tomu w „Galerii Literackiej Młodych” przy Ośrodku Teatru Otwartego „Kalambur”. Siedem tomików zawierała seria wydana w 1984 roku. Były to następujące pozycje: Wszystko będzie darowane Zofii Badury, Od autora – hagiografia Renato Dżugaja, Schronienie Michała Fostowicza, Ograniczony wybór Roberta Gawłowskiego, Wiązanki i wieńce Stanisława Melskiego, Naszyjnik umiłowanego Wacława Oszajcy i Przed ziemią Adama Poprawy. W roku 1985 w serii tej wyszły cztery pozycje: List Zofii Gebhard, Opis rzeczy szczególnie martwych Gabriela Leonarda Kamińskiego, Dom i mrok Karola Maliszewskiego oraz W nawiasach ścieżek Zofii Mirskiej. Warto wspomnieć, że za pośrednictwem redaktora serii Jana Stolarczyka autorom wrocławskim umożliwiano następną publikację książkową w cyklu wydawniczym Kłodzkiego Ośrodka Kultury. Jan Stolarczyk wraz z Markiem Garbalą, Bogusławem Michnikiem i Michałem Fostowiczem tworzyli tam radę redakcyjną Kłodzkiej Witryny Artystów. W jej ramach ukazały się tomiki poetyckie m.in. Tadeusza Różewicza, Jacka Łukasiewicza, Andrzeja Zawady, Adama Poprawy, Roberta Gawłowskiego, Janusza Stycznia, Marianny Bocian, Ryszarda Sławczyńskiego, Adama Borowskiego. Obok tych oficjalnych możliwości publikacji istniały też inne. Wspomniałem o drugoobiegowym czasopiśmie „Obecność”. Redaktorem serii poetyckiej związanej z tym czasopismem, przekształconej później w tzw. „Bibliotekę Wrocławską”, był Lothar Herbst. Tu ukazały się tomiki m.in. Jarosław Brody, Leszka Budrewicza, Adama Poprawy, Lothara Herbsta, Marianny Bocian, Mirosława Spychalskiego, Krystyny Miłobędzkiej. Po 1989 roku te nazwiska zaistnieją wspólnie, w jednorodnej przestrzeni prasowej i wydawniczej. I ci z drukujących w „Odrze”, i ci z serii poetyckiej „Biblioteka Obecności”, a także debiutujący u Stolarczyka w „Kalamburze” spotkają się i odnajdą jako członkowie, działacze odrodzonego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, wydając w serii literackiej „Z kołatką” kolejne swoje książki.
Nie twierdzę, że wymieniłem tu najważniejsze w latach osiemdziesiątych miejsca umożliwiające literacką ekspresję we Wrocławiu. Być może istniało coś, co można by nazwać trzecim obiegiem, i w jakichś wrocławskich artzinach wykluwały się ciekawe talenty. Może do tej grupy dałoby się również zaliczyć niektóre czasopisma studenckie. Nie mam niestety żadnych szczegółowych informacji na temat tych czasopism i środowisk je tworzących. Jeżeli mnie pamięć nie myli, w jednym z nich, o nazwie „Mandragora”, debiutowała poematem Oddział geriatryczny Olga Tokarczuk, przez jakiś czas studentka psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego.
Wróćmy jeszcze na chwilę do lat osiemdziesiątych. Atmosferę pierwszej ich połowy dobrze oddaje tomik Krystyny Miłobędzkiej pt. Pamiętam. Na stronie 16 znalazł się w nim zapis dedykowany „Lotharowi”. Już dedykacja wprowadza nas w klimat tamtych dni i ukonkretnia sytuację liryczną, jaką są odwiedziny w więzieniu, wizyta w celi przyjaciela, pisarza, działacza opozycyjnego.
* * *
Lotharowi
więzienie w którym siedzisz ja też budowałam
i to za własne pieniądze, z potrąceń
z potrącania myślą mową, z potrząsania małą piąstką
ach naprawdę nic wielkiego, niewiele
to ja, ślepe głuche ja wzniosło ten mur
ja nie chciałam
nie przyłożona ręka odcisnęła się białą plamą obok czerwonej szarfy przodownika nauki i
pracy
dokładnie zobacz z czego to się staje, miliony małych ździebełek ale ani jednej belki, miliony
małych ździebełek cudzych ale ani jednej belki własnej
nie pomyślane stało się, nie powiedziane stało się, stanęło samo przy ulicy Kleczkowskiej,
stanęłam w drzwiach wartowni za tą rudą dziewczyną w prochowcu czekając na widzenie
Podobny dramatyzm, podobne napięcie, zgorzknienie, poczucie beznadziei, tyle że umieszczone pośród zdań mających charakter syntezy historycznej i filozoficznej, znajdziemy w wierszu Marianny Bocian Na moście Tumskim we Wrocławiu z tomiku Z czasu jedni. Most Tumski we wcześniejszych wierszach Bocian symbolizował harmonię, łączył ziemię z niebem, to na nim „łączyły się powitalnie źrenice” jak „narody w Pokoju Pańskim”, zaś w przywoływanym utworze jest miejscem tragedii, mordu, bratobójstwa, słychać na nim „krzyk Abla” rozdzierający świętą ciszę. Trzecim fragmentem symbolicznie oddającym atmosferę tamtych lat we Wrocławiu (i w poezji wrocławskiej) jest utwór Jacka Łukasiewicza Z notatnika, zamieszczony w zbiorze Mali mistrzowie (Świdnica 1993, Biblioteka Wrocławskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich). Oto zapis z 15 listopada 1982 roku.
15 XI 1982
Za oknem betonowy elewator
wśród drzew.
Przed drzewami mur z zamalowanym napisem:
„Solidarność żyje”.
Na trawniku ślad po wykopanej rzeźbie
(wpierw zasadzili, a potem zabrali,
była to całująca się para bez rąk).
Nie piszę wiersza ani dziennika ani listu. Ostatnio
wielu obudziło się jakby pod obcym niebem.
Nie uspokajają ich obłoki
ani chłodny wiatr
od popowickiego parku.
Jacek Łukasiewicz wydał w latach osiemdziesiątych trzy tomiki poetyckie: Album, Światło mijania, Cztery poematy. Ponownie po latach odkrywam urodę tych zapomnianych wersów. „Wszystko mogło być inne. Inny poemat” – czytamy u Łukasiewicza w zbiorze Album. Tak, zaiste, wszystko mogło być inne – i to pisanie z lat osiemdziesiątych też, i moje odczytywanie w latach dziesiątych XXI wieku również. Sygnalizuję tu towarzyszące mi poczucie opuszczenia, wrażenie mówienia w próżni. Niewiele recenzji towarzyszyło tym tomikom. Czy to już wówczas zaczęła się tak dzisiaj dojmująca samotność poetów? A piękność fraz z tomiku Łukasiewicza jest poruszająca, ich tajemniczość, myślowa i obrazowa pojemność, zaskoczenie sięgające w głąb przeżycia, poznania, zrozumienia. Drugą taką książeczką odkrytą po latach jest dla mnie Wybór niezobowiązujący Stanisława Beresia. Tomik bardzo bogaty. Każda z jego trzech części to jakby inny świat poetycki, raz fantastyczny, alegoryczny, oniryczny, to znów quasi-publicystyczny, nowofalowy, zaangażowany. Jak memento brzmią ostanie słowa książki poety, który z poezją – jak wiemy – rozstał się na dobre. Czy również dlatego, że nie pojawiła się ani jedna recenzja tego zbioru, który dzisiaj, gdy czytam po latach, wydaje się zaskakujący i wciąż żywy?
(...)
Moja przyszłość nie należy do wiersza
w którym brodzimy w ciemności
okłamując się nieustannie
w naszej pogoni za światłem
w naszej ucieczce przed światem
Gorzkie pożegnanie z poezją. A szkoda... I jeszcze trzeci wrocławski tomik z lat osiemdziesiątych, tomik, który odnalazłem, a właściwie to on mnie odnalazł i zaciekawił. Urszula Małgorzata Benka wydała wówczas w serii poetyckiej Państwowego Instytutu Wydawniczego zbiorek zatytułowany Perwersyjne dziewczynki. Są nieraz takie chwile, że chce się odlecieć w zaświaty stwarzane przez poetów, że ma się dość dyskusji z normalnością i oczywistością, z górnolotnymi tezami poszukiwaczy prawdy, wolności i sprawiedliwości. Innymi słowy – pragnie się kreacyjności, odlotu w pozory równoległego a samoistnego bytu. Mistrzynią kreowania własnych symboliczno-onirycznych rzeczywistości jest Urszula Małgorzata Benka. Ten tomik zaleca się powściągliwością, dyscypliną, porządkiem w dawkowaniu tego „innego świata”. Oczywiście, lata osiemdziesiąte wydały być może jeden z najpiękniejszych tomików Urszuli Kozioł, zatytułowany Żalnik, a także nowe wiersze Różewicza. Jednakże utwory te były komentowane na tyle sposobów, że ośmieliłem się zwrócić uwagę na propozycje raczej zapoznane, przeoczone, a po latach zastanawiające, wciąż robiące wrażenie.
Wraz z rokiem 1989 wiele zmieniło się we wrocławskim życiu literackim. Z podziemia mogły wyjść czasopisma i wydawnictwa, książki i ludzie. Wkrótce wrocławski oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich skupił wokół siebie najciekawszych twórców i rozpoczął akcję wyławiania nowych talentów oraz publikowania debiutów poetyckich. Lata dziewięćdziesiąte to czas umacniania się pozycji pisarzy z roczników pięćdziesiątych i sześćdziesiątych oraz śmiałego wkraczania do literatury – także wrocławskiej – młodych, urodzonych w latach siedemdziesiątych. Niebawem nazwiska młodych wrocławskich poetów stały się znane i ważne w całym procesie przemian zachodzących w naszej poezji. Otwieram tomik jednego z nich, Rafała Witka, tomik pt. Autoportret ze znakiem zapytania, i czytam na pierwszej stronie wiersz Uniwersytet popowicki. Młody poeta określa swoje podwórko, dzieciństwo na popowickim blokowisku jako jeden z „uniwersytetów życia”.
(...)
siedzę na rurze pośrodku półkoli
wyjeżdżonych przez wywrotki nad rzeką.
myśli się unoszą ku kościołom dzieciństwa,
gdzie z wież było widać jasno i daleko.
tak bardzo pragnę odpowiedzi, że niemal
zapominam, jakie są pytania.
(...)
Rafał Witek (rocznik ’71) wydał wcześniej zbiór Drugi człowiek w serii „Z kołatką” wrocławskiego oddziału SPP. Wspomniałem już o tej serii, jako łączącej poetów wielu pokoleń i starającej się jednocześnie promować debiutantów. Oprócz Witka debiutowali tam (albo wydawali swoje drugie tomiki) tacy twórcy jak Jarosław Michalak (Ładny początek, Nic nowego), Tomasz Majeran (Elegia na dwa głosy), Piotr Klimczak (Wnętrze spojrzenia), Maciej Grzesiowski (Boże nie umieraj), Rafał Brasse (Rwane linie), Filip Zawada (System jedynkowy), Jerzy Wojciechowski (Kruchy rozejm), Jacek Gutorow (Wiersze pod nieobecność), Renata Maria Niemierowska (Rzeka starszego snu), Marcin Hamkało (Weiter weiter), Piotr Czerniawski (30 łatwych utworów), Grzegorz Woźny (Każda godzina zdatna do picia), Tomasz Hrynacz (Rebelia), Agnieszka Wolny (Lonty), Jacek Bierut (Igła), Małgorzata Jurczak (Temu co jest), Juliusz Gabryel (Hemoglobina), Krzysztof Chara (Aliquando). SPP-owska seria „Z kołatką” i Ośrodek Kultury i Sztuki z powodu kurczących się możliwości finansowych nie mogły zaspokoić wszystkich potrzeb, toteż młodzi poeci znajdowali przytulisko pod innym skrzydłami. Najczęściej redagował te wydawane w różnych miejscach tomiki Marek Garbala, człowiek całym sercem oddany sprawie młodej poezji, pasjonat i czuły, acz uważny redaktor. Znajdujemy jego nazwisko (redaktora, wydawcy, korektora, autora układu tekstów) w tomikach publikowanych przez Klub Muzyki i Literatury, Wydawnictwo Astrum, Kłodzki Klub Literacki, Wałbrzyski Klub Literacki, Oficynę Wydawniczą ATUT, Wojskowy Klub Literacki, Oficynę Wydawniczą Dzierżoniowskiego Ośrodka Kultury OBOK, czasopismo „Dykcja”, Wydawnictwo Wrocławskie, Robotnicze Stowarzyszenie Twórców Kultury. Marek Garbala był bodaj jedynym w Polsce redaktorem mogącym poszczycić się dwiema zredagowanymi przez siebie książkami, które zdobyły najwyższe w kraju wyróżnienia przyznawane literatom do czterdziestego roku życia. Chodzi o Nagrodę im. Georga Trakla, a tymi książkami są tomiki Rajska rzeźnia Krzysztofa Śliwki i Hazard Ewy Sonnenberg. Jego zasługą była obróbka tych pięknych kamieni szlachetnych w postaci talentów Sonnenberg i Śliwki, jak również wielu innych, może dziś zapomnianych czy mniej znanych. Adam Borowski, Mikołaj Sarzyński, Sylwester Zawadzki, Marek Śnieciński, Krystyna Holitzer, Rafał Brasse, Marcin Kurek, Dariusz Sas, Piotr Paschke, Jarosław Woźniczka, Tadeusz Lira-Śliwa, Marek Karwowski w mniejszym lub większym stopniu coś istotnego zawdzięczali jego uwagom.
Młodzi poeci wrocławscy szukali możliwości publikowania również poza Wrocławiem. Najczęściej były to serie wydawnicze Biura Literackiego Legnica, czego przykładem mogą być książki Tomasza Majerana Xięga przysłów i Ruchome święta, oraz serie krakowskiego wydawnictwa Zielona Sowa, gdzie wydawała np. Ewa Sonnenberg (Płonący tramwaj). Wrocławscy debiutanci byli zauważani w ogólnopolskich konkursach poetyckich o dużym znaczeniu, w tym w najważniejszym konkursie na debiut poetycki im. Jacka Bierezina w Łodzi. W 1998 roku główną nagrodą obdarowano Klarę Nowakowską za tomik Zrosty, a w 2002 Pawła Piotrowicza za zbiorek Pierwszy plan.
Wszystkie wrocławskie środowiska młodoliterackie (czy to z kręgu Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury, czy Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, czy też sympatyzujące np. z czasopismem „Rita Baum” skupia cyklicznie organizowany Turniej Jednego Wiersza im. Rafała Wojaczka. Tym samym Rafał Wojaczek, jako ten wielki nieobecny, ciągle jest żywą postacią, częścią wrocławskiej duchowości poetyckiej – i chociaż zmarł w 1971 roku, to wciąż przywołujemy jego poezję jako ważny punkt odniesienia dla wielu poetów wrocławskich (i ogólnie – polskich) tworzących w latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych i następnych. Dla niektórych młodych poetów ta postać jest jak ikona buntu, znak wiecznie odnawianego oporu przeciw oficjalności życia i kultury.
Skazą mojego wspominania jest nieuchronność autobiografizmu. Nie sposób umknąć wspomnieniom. Tym bardziej że byłem uczestnikiem – może nienatrętnym i niezbyt gorliwym – opisywanych wydarzeń. I mój tomik redagował, kłócąc się o każdy przecinek, Marek Garbala, debiutowałem u Jana Stolarczyka w „Kalamburze”, po raz pierwszy wiersze do druku wybierała mi nieoceniona Urszula Kozioł, redagowałem niektóre tomiki w serii „Z kołatką”, wiem, czym jest Czarny Salon i jego niepowtarzalna atmosfera w listopadowy wieczór, kiedy wspominamy Rafała Wojaczka i rozdajemy nagrody młodym poetom. Potem nastały czasy Biura Literackiego, które sprowadziło się z Legnicy, i można było mieć nadzieję, że życie literackie we Wrocławiu nabierze przyśpieszenia. Ale już w tej chwili to całe bogactwo jest nie do ogarnięcia. Zaledwie przemknąłem po nim jak cień chmury po Odrze. Wiem tylko, że to wszystko bardzo mnie dotyczy, jest moją miłością, ukształtowało mnie jako pisarza i jako człowieka.
Jednym z wierszy odrzuconych w „Odrze” przez cenzurę był tekst zatytułowany Stara Niemka. W 1982 roku nie można było pisać o włóczącej się po sudeckim miasteczku ostatniej żyjącej przedstawicielce wypędzonego narodu, relikcie wielkiej śląskiej przeszłości. Te same problemy z publikacją miał również Andrzej Zawada, który dopiero po wielu latach mógł opublikować takie książki jak Bresław czy Dziecię nomadów. Kiedy je czytamy, dochodzimy do wniosku, że dzięki tożsamości fundowanej na wrażliwej pamięci, dzięki gotowości do współczującego zachwytu nad rzeczami drobnymi, coś może ocaleć, pozostać sobą na przekór złu historii i bestialstwu uogólnień spod znaku „wielkiej liczby”. Dobrze zapamiętany szczegół uwyraźnia puste, wyblakłe miejsca na zbiorowych fotografiach, wyobraźnia i wrażliwość dopowiadają nieskończoną resztę wiedzy o nas samych sprzed lat, o innych przed nami, sprzed wieków. Nakładają się trajektorie losów, tu, na nowych kresach, umiędzynarodawia się, zwielokrotnia nasz egzystencjalizm. Do nurtu wspomnień, refleksji i nawoływań dopisują się nowy głosy, nowe wiersze, uwagi na skrawkach pożółkłych kalendarzy drukowanych gotykiem.
Te książki poświęcone jedności zachwytu pokazują opętanie i jego ludzką twarz, a raczej straszliwy grymas, jęk rozchodzący się przez pokolenia. Jeden z odgłosów dotarł właśnie tutaj, odnalazł Andrzeja Zawadę we Wrocławiu, wypowiedział się przez niego czyjś zabłąkany ból, skumulowały się przerażenia wygnańców, czczość nomadów wydających na świat zgorzkniałe potomstwo. Ten wiek pełen opętań opisywano w wielu uczonych traktatach. Na mnie największe wrażenie robiły ułamki rozbitego w dzieciństwie lustra, liryczne okruchy wypadające spod szprych kół mielących pokolenia, przeorywujących masową świadomość. Zawada nie używa wielkich słów, jakże odległy jest od frazesów przygany i osądu, a jednak swą cichą skargą więcej czyni niż niejeden etatowy moralista. Przeczytajcie w tym duchu Dziecię nomadów – liryczne podsumowanie epoki tułactwa, epoki dopasowywania się nowych ludzi do starych krajobrazów i odmiennych kultur.
Zachwyt może dotyczyć samego siebie, może kończyć się na zachwycie. Andrzej Zawada zaproponował inną perspektywę – zachwyt jest tu wehikułem gorzkiej refleksji, to zachwyt walczący o coś lepszego w przyszłości, o pewne miejsce dla niepewnych losów i niedokończonych, poplątanych rodzinnych historii. Utrwalmy się wreszcie nad Odrą, utrwalmy się wreszcie w Sudetach, a w moim poniemieckim domu niech przestaną wychodzić duchy ze ścian. Tym samym wrocławski poeta dołączył do bractwa zaklinających, do grupy kresowych, dolnośląskich szamanów próbujących odczarowywać historię, obłaskawiać i oswajać poprzez sprowadzanie jej do wymiaru prywatnego, zupełnie własnego.
(...)
Dziecię nomadów uśmiecha się uprzejmie, zarówno gdy słyszy, że ziemia, którą
zamieszkuje, była zawsze niemiecka i gdy mówić mu, że nigdy nie przestała być
polska. Prześladuje go myśl, że dziedzina wiedzy, czy może raczej narzędzie
polityczne zwane historią, wykazuje brzydką skłonność do ulegania chwilowym
emocjom i zbiorowym złudzeniom. Przygląda się układowi ulic i kształtom
architektury, wioskom jak z landszaftów, krytych czerwoną dachówką i z wieżą
kościółka pośrodku, sylwetkom drzew na horyzoncie za rzeką i głęboko wciąga
do płuc wilgotne, treściwe powietrze.
Dziecię nomadów to doskonała metafora na oznaczenie pewnej wspólnoty, właściwy pseudonim nas wszystkich stąd, z ziemi dwuznacznie odzyskiwanej codziennie po kawałku, w następnej linijce wiersza i akapicie prozy. Nie są to już raczej problemy istotne dla młodych poetów wrocławskich i dolnośląskich. Nieliczni z nich zaledwie wspominają o wielokulturowym bogactwie Wrocławia, o jego powikłanej historii, o ludzkich losach miażdżonych trybami machiny opętania i zapomnienia. Młoda poezja wrocławska, podobnie jak młoda poezja polska, oddaje się epistemologicznym grom zmierzającym do rozpoznania – bez udziału historii i przeznaczenia – miejsca w świcie; interesują się raczej mechanizmami psychologicznymi, a śledzona przez nią metafizyczność miejsc, spotkań i ludzi pozbawiona jest waloru historiozoficznego, tak jak w wierszach najciekawszych obecnie, w 2004 roku, poetów młodszego pokolenia we Wrocławiu: Marcina Hamkały, Piotra Czerniawskiego, Klary Nowakowskiej, Agnieszki Wolny-Hamkało, Pawła Piotrowicza.
Poezja Marcina Hamkały jest klasycznym przykładem praktyki tekstotwórczej czasów przełomu w rozumieniu sensu słowa poetyckiego i w ogóle sensu pisania wierszy, uprawiania literatury. To, co brałem za typowe igraszki „poetyckich copywriterów”, czyli wyszukiwanie efektownych zwrotów, zaskakujących sloganów, przyciągających do produktu uwagę nabywcy-czytelnika i następnie zabawne, kontrapunktowe klejenie ich, łączenie w błyskotliwe ciągi owiane „tajemniczością slangu”, to wszystko nie kończy się tu na tej tylko ludycznej intencji. Hamkale całe to rekwizytorium rzutkiego składacza grepsów posłużyło do zbudowania „niemożliwego świata poetyckiego” – niemożliwego, bo opartego na fundamencie niewiary w sens owej tekstotwórczej roboty.
Z kolei wiersze Klary Nowakowskiej sprawiają wrażenie notatek mniszki, ascetki słowa z zakonu precyzji i cierpliwości. Długo obserwowane – noszone w oku, sercu – miejsca wypuszczają w tych wierszach swoje kłącza, cienkie, białe, ledwie naszkicowane. To męczy. Ale kto powiedział, że poezja ma koić. Klarze Nowakowskiej chodzi o coś więcej. O uzmysławianie i obrazowanie miejsca w sobie, siebie w miejscu. Bo na styku tych dwóch sfer jest jakaś szczelina, prześwit... To nieraz dochodzi do głosu w jej wierszach. I jeszcze adoracja chwilowości. Dużo się o tym pisze, o chwilach łapanych na gorącym uczynku, zatrzymanych w kadrze. Nie ufa się większym sekwencjom czasowym. Nie wydają się zbyt pewne. Także adoracja prywatności. Dużo się o tym pisze, szczególnie w zestawieniu z ogromem, który gdzieś szumi i błyska, pochłaniając kolejne ofiary. Bohaterka tych wierszy jest nadzwyczaj dzielna, wręcz zawzięta w byciu po swojemu, w polemice z tym, co wspólne i gatunkowe. (Ha, rzeczywiście, jak można góry przesuwać, skoro tyle, właściwie większość, pozostaje poza kontrolą, poza naszymi możliwościami, poza dostępną nam mocą. Ta poezja bywa niekiedy aż sparaliżowana świadomością niemocy, przeświadczeniem, że jakikolwiek rozmach jest nie na miejscu).
(...)
Przez żrącą senność południa
dociera do mnie ogrom tego czegoś,
od czego każdy ostatecznie się odwraca,
żeby w spokoju dopełniać
prywatne obrzędy
(Kwestia przesuwania gór na tym tle
faktycznie musi pozostać utopią!)
Spokojnie piszą się wiersze Klarze Nowakowskiej. Być może ona sama rozrywana jest przez dziesiątki sprzeczności i miotają nią skomplikowane uczucia, lecz wszystko wycisza się, uspokaja u bram wiersza, w bezpiecznym porcie zapisu. Widać, jak przez wiersze prześwieca mniemanie, że egzaltować to się można, ale raczej przed wierszem i po nim, natomiast w jego obrębie należy zachować spokój i półgłosem dochodzić do wewnętrznej dyscypliny. Forma staje się kagańcem, rodzajem rozkoszy nakładanej na ranę, na ból. Od tego jest rzemiosło, żeby rozdarcie wydawało się artyzmem. I nie chodzi o wstyd uczuć, chodzi o wstyd (bezwstyd?) sprawności, techne.
Młody Wrocław literacki rośnie, potężnieje, coraz bardziej znaczy w Polsce, ale przecież dzieje się tak i dlatego, że jest gałęzią na ogromnym, wielopokoleniowym drzewie wrocławskiej tradycji literackiej, wyznaczanej przez ostatnie dwadzieścia, trzydzieści lat kolejnymi tomami Tadeusza Różewicza, Tymoteusza Karpowicza, Urszuli Kozioł, Krystyny Miłobędzkiej, Jacka Łukasiewicza, Feliksa Przybylaka, Janusza Stycznia, Bogusława Kierca, Stanisława Beresia, Andrzeja Zawady, Marianny Bocian, Lothara Herbsta, Stanisława Srokowskiego, Jerzego Bogdana Kosa, Salomei Kapuścińskiej, Bernarda Antochewicza, Zdzisława Smektały, Zofii Badury, Urszuli Małgorzaty Benki, Roberta Gawłowskiego, Adama Poprawy, Leszka Budrewicza, Macieja Niemca, Jarosława Brody, Waldemara Okonia i jeszcze wielu innych. W informatorze biobibliograficznym Pisarze Dolnego Śląska, wydanym w 1998 roku przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną im. Tadeusza Mikulskiego naliczyłem aż sześćdziesięcioro troje poetów i poetek związanych w różnym czasie z Wrocławiem. Jakże pięknie i pomysłowo dopisują się do tej listy najmłodsi poeci, jeszcze w opracowaniu nieuwzględnieni. Jakże pięknie rozkwitają inaczej i na nowo twórcy nieco starsi, tacy jak Jacek Bierut (rocznik ’64) czy Bogusław Kierc (rocznik ’43). Przypominam w tym miejscu bardzo dojrzały debiut Jacka Bieruta zatytułowany Igła. Bierut uznał, że współczesna nowomowa poetycka – ta od Świetlickiego, Podsiadły, Foksa – jest zbyt czytelna, dosłowna, i należałoby ją uzupełnić o tony bardziej oryginalne i egzotyczne, o własną opowieść. Co w poezji znaczy „własna opowieść”? To własny język, zlepek idiomów już na tyle rozpoznawalny, że szczególnie osobny. Ale to także swoista topografia intymna, kamienie milowe (i węgielne) wyobraźni. Tutaj są nimi: pokoleniowe doświadczenie obcości świata, cykliczne próby zadomowienia i zabliźnienia „rany pomiędzy”, muzyka traktowana jako ucieczka, powtarzalność intymnych rytuałów, nagłe wyjazdy, łażenie po górach, rodzina, usłyszane frazy, czyli strzępy mowy potocznej zawijane w wiersze niczym śledzie w gazety, futbol i wiadomości sportowe, miasto-miastowość-miejskość, Dolny Śląsk w neurotycznych pocztówkach i tak dalej. To „i tak dalej” pozostawiam Czytelnikowi, liznąwszy zaledwie czubek góry lodowej, dotknąwszy kamiennej igły sterczącej gdzieś w Górach Stołowych albo w Rudawach Janowickich. Z kolei Bogusław Kierc doświadcza niesłychanego przypływu sił twórczych, co owocuje rzadkiej urody i energii wierszami, dobrze przyjmowanymi przez najmłodszą publiczność (wychowaną, jak by się zdawało, na całkowicie odmiennych wzorcach literackich) i doskonale wpisującymi się w działania promocyjne Biura Literackiego Wrocław.
Apocalypsis cum figuris, ten przez długie lata funkcjonujący zwrot, mający charakter wręcz symbolu kultury wrocławskiej, etykiety na jej wybitnym, eksportowym towarze, powrócił właśnie w formie aluzji literackiej, zaistniałej w tytule najnowszego tomiku Gabriela Leonarda Kamińskiego – Wratislavia cum figuris. Być może mamy do czynienia z najbardziej wrocławskim tomikiem poetyckim w dziejach naszej literatury. Wierszom –obrazkom z bardziej i mniej znanych zakątków stolicy Dolnego Śląska – towarzyszą fotografie tych miejsc wykonane przez Witolda Zielińskiego. Ulica Przodowników Pracy (obecnie Hallera), Oporów, Dworzec Główny, Cmentarz Żydowski, Fabryczna, Park Południowy, Krzyki, Wzgórze Partyzantów, ulica Kolejowa, Dworzec Nadodrze, plac Wolności, Świdnicka, plac Solny, Piwnica Świdnicka, Teatr „Kalambur”, Stare Jatki, Wyspa Słodowa, Ostrów Tumski – te nazwy mówią same za siebie. Różewicz, Karpowicz, Grotowski, Bocian, Dróżdż, Garbala, Kierc, Saj, Więckowski, Styczeń, Graszewicz, Zawada – te nazwiska również mówią same za siebie. Wiele w tych wierszach – a jeszcze więcej w objaśnieniach – odwołań do niemieckiej tradycji Wrocławia, tak jakby Kamiński chciał połączyć, scalić w czasie oderwane fragmenty wrocławskiej duchowości. Pisze o tym we wstępie na siódmej stronie Wratislavia cum figuris: „Miasto żyło obok mnie, w moim śnie, we mnie, wyobrażałem sobie jego topografię, przestrzeń, chłonąłem jego oddech, rozrastało się, ale i malało, w miarę jak ubywało w nim moich znajomych – jak wyjeżdżali w świat bądź odchodzili na zawsze. Uświadamiałem więc sobie Wrocław stopniowo, z roku na rok – on jest moją spowiedzią, ja poprzez słowa i obrazy jego katharsis, jest modlitwą, przekleństwem i stygmatem wzajemnej obecności”.
Kończę tę wypowiedź, pielęgnując najmłodszą gałąź na poetyckim drzewie z napisem „Wrocław”. Twórca, o którym myślę, w przeciwieństwie do Gabriela L. Kamińskiego dokładnie jeszcze nie wie, czego chce od Wrocławia, od poezji, od samego siebie. Bohater jego wierszy wyznaje, że jest „zupełnie rozproszony po całym Wrocławiu”. Tomasz Koczwara miał w chwili zapisywania tych słów lat kilkanaście, był uczniem VII Liceum Ogólnokształcącego we Wrocławiu. Czytając książkę Koczwary (Dzień po minucie), można mieć skojarzenia z pamiętnikiem lub dziennikiem. Każdy zapis opatrzono datą pisaną z dokładnością do godziny i minuty. Ale nie ma tu tak typowej dla „licealnego pisania” paplaniny, nie ma infantylizmu. Zwraca uwagę dojrzałość, powściągliwość, asceza i dążenie do skrótu, lapidarności. Z tym wiąże się świadomość tego, co się pisze i jak się pisze. Nie ma egzaltacji, panuje się nad formą od początku do końca. Koczwara umie urwać w porę, zawiesić głos, stworzyć iluzję głębi kryjącej się za niedopowiedzeniem. Jego opowieść dotyczy wędrówki po mieście, poruszania się wśród ludzi, domów i tramwajów w poszukiwaniu odpowiedzi na kilka podstawowych pytań. Efektem uporczywego dążenia jest przekonanie, że nie warto było dążyć. Pojawia się rozczarowanie, zawód. Jednakże pisanie, sporządzanie notatki o kolejnym dniu poszukiwań nadaje sens temu bezcelowemu krążeniu. Celem okazuje się nabyta po drodze świadomość, doskonalenie się przeświadczenia o pustce i nicości. To poezja ciemna, smutna, porażona przeczuciem bezsensu. Scenerią rozgrywającego się dramatu rozpoznawania typowych sytuacji egzystencjalnych są wrocławskie ulice. Czy tomik Koczwary jest sygnałem egzystencjalnego samopoczucia nowego pokolenia poetyckiego? Myślę, że stanowczo za wcześnie na uogólnienia. Bohater Koczwary to indywidualista, samotnik zagubiony w tłumie. Zdania o samotności padają wprost. Bohater jest świadomy swej alienacji. Zastanawia się nad przyczynami niezdolności porozumienia się, przekroczenia bariery odgradzającej go od innych ludzi. Próby przełamywania samotności kończą się niepowodzeniem i poczuciem śmieszności: „Boję się ludzi. Nie wiem jak to się dzieje, lecz niestrudzenie odpycham od siebie wszystkie uczucia...” – powiada bohater.
Ja nie odpycham od siebie ambiwalentnych uczuć wobec liryki we Wrocławiu i Wrocławia w liryce. Odnoszę bowiem wrażenie, że o ile liryka we Wrocławiu ma się dobrze, o tyle Wrocław jako temat wierszy pozostaje nieco w cieniu. Może jest zbyt majestatyczny, może przytłacza ogromem historycznych doświadczeń i trudno zmieścić cień jego gmachów na małym prywatnym zdjęciu wiersza.
Karol Maliszewski (2004)
Pierwodruk: Karol Maliszewski, Pociąg do literatury, Wrocław, 2010, s.75-89.