Produkt uboczny

wróć


 

Barbara Matczak: Produkt uboczny

 

Trzeba gonić swe marzenia,
a nie czekać, ile trosk przyniesie los

Bułat Okudżawa

 

Siedzę zawinięta w koc, z nogami opartymi o ciepły grzejnik i kubkiem gorącej herbaty w rękach. Pogoda jest barowa. Taka, że najlepiej byłoby nie wyściubiać nosa za drzwi. Deszcz bije w okna siedziby Fundacji Hobbit przy placu Świętego Macieja 5a; słucham, jak krople uderzają w dachówki i szemrzą w rynnach. Czekam.

Fundacja powstała we Wrocławiu w marcu 1992 roku. Celem jej działalności jest przede wszystkim „organizowanie różnorodnych form zajęć dla dzieci i młodzieży mające na względzie ich prawidłowe wychowanie i przystosowanie do życia w społeczeństwie”, jak głosi statut[1].

I to właśnie robią. Organizują w zdecydowanej większości całkowicie darmowe zajęcia pozalekcyjne, warsztaty (marynistyczne, muzyczne, plastyczne, językowe, teatralne), przeglądy muzyczne, bezpłatne korepetycje dla każdego chętnego, udzielane przez wolontariuszy, oraz zajęcia i zawody sportowe. Zajmują się także organizacją wypoczynku dzieci i młodzieży.

Wreszcie kończą się zajęcia, dzieci wysypują się z sali. Przenoszą się do kuchni, gdzie tak samo jak ja parzą sobie herbatę, a potem siadają wspólnie przy stole. Gadają jeszcze długo, chociaż właściwie zajęcia już się skończyły i mogłyby wracać do domu. Tylko jakoś nie mają jeszcze na to ochoty.

Krzysztof Bojda, założyciel i prezes Fundacji, czeka na mnie w sali.

– Cześć, Baśka! – rzuca wesoło na powitanie.

– Cześć! – odpowiadam. Tutaj wszyscy są ze sobą na „ty”.

Siadamy naprzeciwko siebie przy ciężkim, drewnianym stole, na którym leżą porozkładane mapy nawigacyjne. Na ścianach wokół nas wiszą sieci z poprzeplatanymi w nich muszelkami przywiezionymi z dalekich rejsów, a na belce pod sufitem stoją stare lampy naftowe i puste karafki. To nawet dość zabawne, jak bardzo wnętrze siedziby Fundacji przypomina tawernę, jeśli wziąć pod uwagę, że nikt tutaj nie pije ani nie pali.

Przez chwilę zastanawiam się, jak zacząć rozmowę. W końcu włączam dyktafon.

– Opowiesz mi, jak zaczęła się twoja przygoda z żeglarstwem? – pytam.

Na początku milczy, przypatrując mi się uważnie.

Pierwszy raz spotkałam go ponad cztery lata temu, gdy byłam jeszcze w liceum. Przyszedł na spotkanie, by zaprosić nas na przystań na Kozanowie, gdzie w ciągu roku szkolnego odbywają się zajęcia żeglarskie dla dzieci i młodzieży. Byłam już wtedy niemal pełnoletnia, od dawna miałam uprawnienia żeglarskie i dużo pływałam. Przyszłam jednak na przystań, bo się nudziłam. Tak po prostu brakowało mi czegoś, co mogłabym robić po lekcjach. I już zostałam, aż do dzisiaj.

To historia inna niż większości ludzi związanych z Hobbitem. Zazwyczaj to w Fundacji po raz pierwszy stykają się oni z marynistyką, to tu uczą się pływać, zdają egzaminy na patenty żeglarskie i motorowodne. Większość z nich pojawia się tutaj najpierw jako uczestnicy kolonii, potem obozów, aż wreszcie staje się młodą kadrą, przygotowywaną, aby zostać kolejnym pokoleniem opiekunów, wychowawców i instruktorów.

– To ma być o mnie czy o Fundacji? – pyta Krzysiek. – Wolałbym, żebyś pisała o niej.

– Napiszę – obiecuję – ale chciałabym rozpocząć od ciebie.

Zaczyna opowiadać. O tym, jak był kiedyś na obozie pływacko-nurkowym. Tak, miał bardzo wiele różnych zainteresowań, nurkowanie było jednym z nich. A oprócz tego konie. I muzyka. I jeszcze narciarstwo. I wspinaczka. A studia ostatecznie ukończył z pedagogiki, chociaż zaczynał od biologii i weterynarii, a w międzyczasie zrobił jeszcze studium z wuefu.

Ale miało być przecież o żeglowaniu… Kiedy był na tym obozie, pogoda nagle się zepsuła i zerwał się silny wiatr. Do brzegu, gdzie byli rozbici, zacumował jakiś chłopak. Właściwie bardziej „dobił” niż „zacumował”, bo przy takim wietrze nie mógł poradzić sobie sam z łódeczką, na której płynął. Była niewielka, klasy kadet[2], ale tego Krzysiek dowiedział się już później. Chłopak zapytał, czy ktoś pomoże mu wrócić do jego portu. Ostatecznie zgłosił się tylko Krzysiek i popłynęli we dwóch – chłopak sterował, a on obsługiwał żagle i balastował. Odcinek około pięciuset metrów pokonali chyba z dwudziestoma wywrotkami, co nasuwało pytanie, czy na czymś takim w ogóle da się pływać.

– Postanowiłem więc to sprawdzić. Zacząłem przychodzić do nich w każdej wolnej chwili.  To wszystko to był przypadek. Zupełny przypadek… – kończy. – W ogóle, w tym wszystkim było dużo szczęśliwych przypadków.

Kolejny nastąpił, gdy po studiach zatrudnił się w szkole. Dostał pracę pod warunkiem, że popłynie w rejs morski, ponieważ nikt inny z nauczycieli nie chciał. Zgodził się, a po powrocie stworzył Szkolne Koło Ligi Morskiej. Cztery lata później, 16 marca 1992 roku, założył Fundację Hobbit. I od tego momentu się zaczęło.

– W zasadzie to był taki ruch, który miał sprawić, że będę robił to, co lubię – opowiada. – Dziś Fundacja jest całym moim życiem. Od siódmej rano do siódmej rano, od poniedziałku do poniedziałku. Mam chyba pewien deficyt: nie potrafię robić rzeczy, których nie lubię – żartuje.

Na szczęście lubi opowiadać. Moje pytania właściwie są mu niemal niepotrzebne, mówi tak, jak zawsze snuł swoje opowieści, gdy na obozach siedzieliśmy wszyscy wokół ogniska.

– A właściwie dlaczego „Hobbit”?

– Gdy jeszcze pracowałem w szkole – wspomina – jakieś dziecko zostawiło na parapecie trylogię „Władcy Pierścieni”. Tolkien nie był wtedy jeszcze w Polsce znany. Wziąłem te książki i zacząłem czytać. Urzekły mnie. Gdy uczeń przyszedł do mnie by je odebrać, pożyczyłem je od niego na weekend. Potem, gdy wybieraliśmy nazwę dla Fundacji, myśleliśmy o Alfie, było jeszcze kilka innych pomysłów… ale gdy padła nazwa „Hobbit”, po prostu wiedzieliśmy, że to jest to.

Początkowo całe biuro Fundacji mieściło się w sypialni Krzyśka, która była pokojem dziennym, pokojem sypialnym, pokojem gościnnym i pokojem telewizyjnym. Tak zaczynali. Nie mieli ani swojego miejsca, ani sprzętu, mieli za to mnóstwo pomysłów i szczęścia. Lgnęli do nich ludzie, którym bardzo dużo się chciało.

– Tak naprawdę, jakby spojrzeć na całokształt, to człowiek w takiej aktywności jako jednostka nie znaczy nic – stwierdza Krzysiek. – Nawet jak masz fajne pomysły, a nie ma wokół ludzi, to nie da się nic fajnego zrobić.

Ich pierwsze jachty zostały wyciągnięte z hangarów Wojskowego Klubu Marynistycznego. Od kilku lat stało tam pięć starych, zdewastowanych Omeg[3]. Był też i mały Trener[4]. Wyremontowali je z pomocą młodzieży, odnowili kadłuby i wymienili otaklowanie[5]. Potem przez wiele lat pływali na nich po Odrze oraz na organizowanych przez siebie nad jeziorami obozach. W tamtym czasie wypożyczali także Finna[6] i szalupę żaglowo-wiosłową „Baloo”.

– Baloo? – przerywam mu zaskoczona. – Skąd ta nazwa?

Krzysiek wydaje się speszony.

– Zrobiliśmy konkurs… – wyznaje. – Postanowiliśmy, że nazwę wybierze ta osoba, która najdłużej wytrzyma z ręką w ognisku.

Patrzę na niego z niedowierzaniem.

– A jak głęboko wkładaliście te ręce w ogień? – pytam wreszcie.

– Na tyle, żeby można było pocierpieć. Oczywiście, konkurs był jedynie dla pełnoletnich.

Pierwszy ich własny jacht, który pojawił się w Fundacji, był kolejnym ze szczęśliwych przypadków. Stary, zdezelowany Zefir[7] leżał pod drzewem z ogromną bryłą lodu wewnątrz, która wciąż jeszcze nie zdążyła roztopić się po zimie. Został zdjęty z samochodu i po prostu zrzucony na ziemię, aż kadłub wbił się w podłoże. Gdy okazało się, że właściciel ma do niego pozostały osprzęt, Hobbici zabrali jacht i wyremontowali go na przystani u wojskowych. Tym razem nazwali go tak, jak później nazywać już będą niemal wszystkie swoje jachty – imieniem postaci z Tolkiena: „Frodo”. Hobbici pływają na nim do dzisiaj.

– A „Mysza”? – pytam. – Skąd w Fundacji wzięła się morska szalupa?

– Byliśmy z kumplem kiedyś na wybrzeżu. Trafiliśmy tam do Ośrodka Marynarki Wojennej. Tam tak z głupia frant zapytałem któregoś pułkownika, czy nie mają jakiejś niepotrzebnej łodzi, którą mogliby nam podarować – opowiada ze śmiechem. – Mieli. Leżała na poligonie, odwrócona do góry dnem. W kadłubie była nawet nie tyle dziura, co taki duży wgniot. Kosztowało nas to dużo pracy, ale wreszcie udało nam się ją naprawić, zamocowaliśmy maszty i żagle i jeszcze tego samego roku na niej pływaliśmy.

Nadali jej imię po pierwszym psie Krzyśka, owczarku niemieckim, który długo jeździł z nimi na obozy. Mysza potrafiła wyć w nocy tak, jak wyją wilki – wrażenie było niesamowite, aż dreszcze chodziły po ciele, gdy się tego słuchało.

Otrzymana od wojskowych szalupa pojawiła się w Fundacji już po śmierci owczarka. Gdy Hobbici założyli jej dwa nowe maszty i pierwszy raz wypłynęli nią na jezioro, okazało się, że w jednym z nich jest dziura, która przy ostrych wiatrach[8] wydawała dźwięk. Brzmiało on tak, jakby Mysza wyła gdzieś na placu obozowym. Nazwa mogła być więc tylko jedna.

Wciąż jednak wszystkie te łodzie były jachtami śródlądowymi. A Hobbitów zawsze ciągnęło na morza.

– Myślałem ciągle o tym, żeby mieć własny jacht pełnomorski – mówi. – Być może jest to prawo przyciągania, sam nie wiem, ale odnoszę wrażenie, że bardzo wiele rzeczy w ten właśnie sposób wydarzyło się w Fundacji.

Pływali wtedy na „Generale Zaruskim” i „Zawiszy Czarnym”. Co roku, przed wakacjami i po nich, wynajmowali też jeden, dwa, trzy jachty pełnomorskie, którymi wypływali w rejs. Żeglowali dookoła Europy, Wysp Brytyjskich czy do norweskich fiordów. Właśnie na tę ostatnią wyprawę wyczarterowali jacht „Tato”. Wyjątkowo przypadł im on do gustu – był mocny, solidny, dobrze otaklowany i bardzo dzielny. Okazało się, że armator, od którego go wypożyczyli, może im ten jacht sprzedać – sam nie czuł się już na siłach, by nim pływać, żaglowiec był dla niego po prostu za duży, a poza tym zaczynał wymagać naprawy. Hobbici nazwali go „Brego”, od imienia konia Aragorna. Było proste, krótkie i nie trzeba było go literować go przez UKFkę.

Pływali na nim dziesięć lat. W końcu jednak jacht zaczął kwalifikować się do kapitalnego remontu, na który niestety Fundacja nie miała pieniędzy, a bez niego dalsze pływanie na „Brego” stało się po prostu niebezpieczne.

– Jeśli jest cokolwiek, co mogłoby zagrozić ludziom, to wolę wyjść na tchórza, gościa, który nie ma jaj, niż podjąć wyzwanie i narazić kogoś na niebezpieczeństwo – wzrusza ramionami Krzysiek.

„Brego” został więc sprzedany, nowy armator odremontował go i pływa na nim do tej pory, a Hobbici znów zaczęli marzyć o pełnomorskim jachcie. Pływali wtedy po całym świecie na wielkich żaglowcach – „Darze Młodzieży”, „Pogorii”, „Fryderyku Chopinie”, ale żaden nie należał do nich. Rejsy trzeba było rezerwować z rocznym, a czasem nawet dwuletnim, wyprzedzeniem. Gdy wracali z jednej z takich wypraw, ktoś rzucił, że w zasadzie powinni wybudować własny żaglowiec, aby nie musieć się już dłużej dostosowywać do innych i móc pływać bez żadnych przeszkód. To był początek.

Dziś mają już w siedemdziesięciu procentach gotowy projekt żaglowca „Silesia” i marzą o tym, by móc go ukończyć i rozpocząć budowę.

– Projekt przygotowuje dla nas Stanisław Okulowski. Stworzył on dla nas ogólną koncepcje żaglowca, a więc kształt kadłuba, spełniając wszystkie realne zachcianki pływających z nami kapitanów. Gdy oddaliśmy projekt do sprawdzenia, do biura Zygmunta Chorenia[9], usłyszeliśmy, że jest to jest to jeden z najlepszych projektów, jakie widzieli. Bardzo podniosło nas to na duchu.

Okulowski dotarł jednak już w swym projekcie do punktu, gdzie konieczne jest przekazanie go specjalistom z konkretnych dziedzin, którzy wyznaczyliby środek ciężkości, bocznego oporu, stworzyli dokładny projekt omasztowania i ożaglowania. Do tego brakuje Hobbitom jednak jeszcze około pięciuset-sześciuset tysięcy złotych. Aktualnie są w trakcie poszukiwań kolejnych sponsorów.

– Być może w tym roku uda się położyć stępkę[10] pod budowę statku, ale nie mogę, niestety, zdradzić szczegółów ustaleń.

Hobbici chcą, aby portem macierzystym ich żaglowca był Wrocław. Nie byłby to precedens, gdyż jeszcze przed wojną i w okresie międzywojennym stolica Dolnego Śląska figurowała w dokumentach wielu statków, takich jak chociażby „Panorama” – flagowa jednostka Jacht Klubu AZS Wrocław.

W 2001 roku zmieniły się jednak przepisy. Paragraf drugi artykułu dwunastego Kodeksu morskiego mówi, że „Właściciel […] wskazuje port morski jako port macierzysty statku”[11]. I choć od wielu lat odbywają się koncerty szantowe pod hasłem „Wrocław żąda dostępu do morza”, to jednak zgodnie z tym przepisem nie może on stać się portem macierzystym.

– Wymyśliliśmy sobie, że wybudujemy żaglowiec we Wrocławiu lub Kędzierzynie Koźlu, a potem spławimy go do Szczecina, gdzie postawimy maszty. To będzie naszym głównym argumentem na rozprawie, gdzie będziemy ubiegać się o możliwość zarejestrowania go we Wrocławiu jako porcie macierzystym.

– Czy z prawnego punktu widzenia to ma szanse powodzenia?

– Ma. Wszystko zależy tak naprawdę od sędziego. A my możemy poprosić go o wyjątek. I to właśnie zrobimy.

Projekt budowy żaglowca na głębokim śródlądziu wydaje się być niewiarygodny, przełamuje stereotypy i rzuca wyzwanie rzeczywistości.

– Pomysł jest tak szalony, że jestem przekonany, że się uda. W życiu organizacji niemożliwe jest chlebem powszednim. W 1992 roku siedziałem przy pomoście i patrzyłem na pięć stojących tam Dezet. Pomyślałem wtedy: „Matko jedyna... żeby kiedyś mieć choć jedną taką”. W tej chwili mamy ich cztery.

Gdy popatrzy się na to, w jaki sposób rozwijała się fundacyjna flota – od tratw zbudowanych na stalowych beczkach po różnych olejach, poprzez Zefira i inne jachty – można stwierdzić, że Hobbici dotarli do takiego punktu, gdy naturalną koleją rzeczy powinno być posiadanie dużego żaglowca. To naturalna konsekwencja tego, co robią.

– Wiemy, jak ten żaglowiec utrzymać, jak go zagospodarować. Wiemy, co chcemy na nim robić, wiemy jak i z kim. To nie jest chęć wybudowania żaglowca po to, żeby mieć żaglowiec. My chcemy na nim pływać.

– Nie boisz się, że to wszystko się nie uda?

– Nie. Na razie nie ma jeszcze bardzo widocznych efektów naszych działań, bo to wszystko są naprawdę bardzo poważne pieniądze. Potrzeba czasu, aby je zebrać. Ale czas i tak przeminie i przyjdzie taki moment, gdy oddamy cumy i popłyniemy. Nie wiem jeszcze, kiedy to będzie, ale będzie – odpowiada z pełnym przekonaniem w głosie.

Dziś Fundacja znajduje się w miejscu, które kiedyś dawno temu było jedynie wielkim marzeniem, a teraz stało się rzeczywistością. Ma swój sprzęt, swoją przystań i swój lokal. Jest to efekt pracy wszystkich tych, którzy się przez Fundację przewinęli przez te dwadzieścia pięć lat jej trwania. Taka swoista sztafeta pokoleń.

A co dalej? To kwestia już tylko tego, żeby nie zgubić podstawowego celu, który przyświeca Fundacji. I aby nadal realizować marzenia, których wciąż bardzo wiele zostało. W planach jest bowiem nie tylko budowa żaglowca, ale także Mariny Wrocław, która stałaby się centrum żeglarskiego życia w mieście, oraz takiego domu kultury, który zaszczepiałby różnego rodzaju pasje, gdzie miejsce znaleźliby ludzie, którzy uwielbiają nie tylko żeglarstwo, ale też ci, którzy mają inne zainteresowania – i ci, którzy kochają grać w szachy, i ci, którzy uprawiają wspinaczkę ściankową.

– To są trzy pomysły, które chodzą mi po głowie. Jak uda mi się je zrealizować, to zakończę swoją działalność i wtedy będzie musiał przejąć to ktoś inny, kto pociągnie to wszystko dalej  – mówi. – Musi być to jednak ktoś, kto rozumie klimat Fundacji. Być może przydałby się prawdziwy manager, który miałby doskonałe rezultaty, obawiam się jednak, że mógłby się tutaj po prostu nie odnaleźć. Fundacja jest bowiem przestrzenią, która wymaga wiele cierpliwości i pokory, bycia blisko ludzi, a także odwagi i umiejętności podejmowania szybkich decyzji ze świadomością, że każda z nich do czegoś prowadzi i sprawia, że jesteśmy właśnie w tym, a nie innym miejscu. Ja też nie jestem wolny od wątpliwości, ale wiem, że ostatecznie po prostu musi wyjść dobrze. Przez te dwadzieścia pięć lat realizowania moich marzeń dotarło do mnie, że samo mieć, to za mało, cenniejsze bowiem jest to, co się robi, aby mieć. Potem odkryłem, że jeszcze ważniejsze jest to, kim się stajemy, gdy robimy to, co robimy. A to, co będziemy z tego mieli, jest już tylko produktem ubocznym.

 

 

Barbara Matczak

 


[1]  http://www.fundacja-hobbit.pl/

[2]  Mały, dwuosobowy jacht z jednym masztem i dwoma żaglami.

[3]  Omega – mały, rekreacyjny lub sportowy jacht jednomasztowy z dwoma żaglami. Jest lekka i zwrotna, co pozwala pływać nią nawet przy słabych wiatrach.

[4]  Trener – większy, dwumasztowy jacht o trzech lub czterech żaglach, mogący pomieścić do 10 osób.

[5]  Takielunek to cały osprzęt, który można zdjąć z jachtu – zaliczają się do niego żagle, liny, a nawet maszty.

[6]  Finn – mały, jednoosobowy jacht z jednym masztem. Jest bardzo wymagający, ponieważ ma stosunkowo dużą powierzchnię ożaglowania, co sprawia, że jest czuły na silniejsze podmuchy wiatru.

[7]  Zefir – jednomasztowy, dwużaglowy jacht, który może pomieścić do sześciu osób.

[8]   Wiatry ostre to te, które wieją od dziobu jachtu, a wiatry pełne to te wiejące od rufy.

[9]  Zygmunt Choreń – jeden z najlepszych polskich konstruktorów jachtów.

[10] Stępka – belka umieszczona na dnie kadłuba statku, ciągnąca się od dziobu do rufy, zapewniająca sztywność i stabilność konstrukcji. „Położenie stępki pod budowę jachtu” ma tutaj podobne znaczenie, jak położenie kamienia węgielnego”.

[11] http://prawo.sejm.gov.pl/isap.nsf/download.xsp/WDU20011381545/U/D20011545Lj.pdf