Przydrożna pamięć

wróć


 

Anna Kubinka: Przydrożna pamięć


Gdy tu przybyli, wyjeżdżali ostatni z tych, którzy znali tę ziemię i jej dzieje. Gdy weszli do ich domów i gospodarstw, wszystko tam było dziwne, obce, nieswoje. Nie wiedzieli gdzie stoi miotła, nie potrafili obsłużyć maszyn rolniczych i wiejskiej kanalizacji. Gdy tu przybyli, weszli do obcych kamienic i miast, na nie swoje ulice, oświetlane nie swoimi latarniami. Pod nie swoim niebem usłyszeli historię o piastowskich ziemiach, o ziemiach urodzajnych, bogatych, o kopalniach, fabrykach, liniach kolejowych, pięknych miastach. Przyjechali do ziemi obiecanej, do ziemi odzyskanej, symbolu polskiego zwycięstwa, podniesienia z kolan. Nie powinni byli tęsknić za Wschodem, to oznaka słabości, przecież oto odrodzone państwo polskie dawało im coś znacznie lepszego – ziemie wydarte z rąk okupanta, o które trzeba teraz zadbać, tchnąć w nie na nowo polskiego ducha, zatrzeć ślady wroga, ostatecznie oczyścić grunt pod nowe, dobre życie.

 

 

Jedni przyszli i zaczęli ochoczo te ślady zacierać, a sporo ich było, więc pracowali w pocie czoła. Burzyli, rwali, deptali, a co bardziej smakowite kąski przywłaszczali, jako nowe mienie polskie i zadośćuczynienie za krzywdy i ciężką pracę. Inni przyszli i bali się czegokolwiek dotknąć, bo to przecież nie ich te sukienki w szafie, te talerze porcelanowe, zdjęcia szczęśliwych dzieci w rzeźbionych ramkach. Obce im były te śmiejące się twarze, nie dla nich były przeznaczone. Wiedzieli to, spuszczając wzrok, siadając w nie swoim fotelu z myślą, że ktoś po te zdjęcia w końcu wróci i wyprosi niechcianego lokatora. Z tą myślą zostawali w fotelu na dzień, miesiąc, rok, a zdjęcia uśmiechniętych dzieci pokrywał kurz.

 


Trauma przesiedlenia odcisnęła się głębokim piętnem na Dolnym Śląsku. Nie tylko na ludziach, ale także na przestrzeni obdartej z przeszłości i znaczeń. Ciągłość historii została brutalnie przerwana, zdeformowana i wypaczona propagandową narracją. Ludzie przybyli tu z bagażem własnych, trudnych wspomnień, musieli się także zmierzyć ze sprzecznością swych doświadczeń i oficjalnej wersji historii propagowanej przez Polskę Ludową. Dysonans poznawczy wzmagał poczucie obcości, zagubienie, zagrożenie, które nie pozwalały właściwie rozwijać się młodej społeczności dolnośląskiej. Zagubieni w obcych znaczeniach i nie swoich wartościach poszukiwali punktów zaczepienia, które pomogą im zrozumieć, poznać i przetrwać. Historia o odwiecznych ziemiach piastowskich i powrocie do macierzy była szansą na oswojenie miejsc i symboliczne uprawomocnienie swojej obecności, dlatego też tak dobrze przyjęła się wśród przesiedleńców, na długie lata zakorzeniając się w ich świadomości i deformując percepcję otaczającej ich rzeczywistości.

 

 

Procesy te nie ominęły także Pieszyc – miasta niemieckiego, jednak sięgającego historią XIII wieku, wieku panowania Piastów Śląskich. Według podań założycielem osady był Piotr Dunin, duński rycerz służący jednemu z książąt piastowskich, któremu to uratował życie podczas polowania. W nagrodę otrzymał tereny od Gór Sowich po Ślężę, tam lokował na prawie niemieckim Peterswalde, czyli Piotrowy Las i sprowadził pierwszych osadników z terenów Niemiec, Łużyc i Czech. W kolejnych wiekach miejscowość zamieszkiwana była w przeważającej mierze przez ludność pochodzenia niemieckiego. W XVIII wieku za sprawą Bernharda von Mohrenthala rozwinął się w Pieszycach przemysł tkacki i to właśnie z tym rozdziałem peterswaldzkiej historii związane jest powstanie tkaczy śląskich, opisane przez Gerharta Hauptmanna w „Die Weber”. Tutaj przez wieki wznoszono protestanckie świątynie i stawiano domy, w których mieszkali ludzie o niepolskich nazwiskach. Jednak po 1945 r. Peterswalde przemianowano najpierw na Pietrolesie, potem na  jeszcze bardziej polskie Pieszyce, oczekując, że zmiana administracyjna ugruntuje domniemany polski charakter piastowskiej miejscowości.

 


Przemierzając dziś Pieszyce, można na własnej skórze doświadczyć trudnej walki, jaką stoczyli przed laty przesiedleńcy z problematyczną historią miasta i świadczącym o niej dziedzictwem. Przez pięć kilometrów, wzdłuż Pieszyckiego Potoku biegnie główny trakt miejscowości – oś miasta, wzdłuż której ciągnie się typowa, dolnośląska przydrożna zabudowa, coś na kształt wiejskiej ulicówki, ale z większym nieco rozmachem. Niektóre domy sczerniały ze starości, każdą swą dachówką pamiętają przedwojenne czasy. Zdawałoby się, że to pustostany, ale dwa gzymsy okienne są pobielone, w nich okna plastikowe, a tam firanki białe, koronkowe – świadczą o zamieszkaniu. Nieco dalej wielka, zdobna, kuta brama, kiedyś wejście do posesji majętnego fabrykanta, dziś przeżarta rdzą, od lat stoi otwarta malowniczo obrastając trójpalczastym bluszczem. To zaniedbanie to z biedy, ale też z obojętności i stagnacji, które wdarły się do umysłów przesiedlonych tu ludzi. Nikt nie czuł się na swoim, więc nikomu nie zależało, a po latach po prostu przyzwyczajono się do tego krajobrazu kruszejących tynków.

 


Jednak przy głównej drodze, pomiędzy dachami omszałymi, lśnią w słońcu także dachy nowe z dachówką ceramiczną, zakładkową, w korzystnej cenie i szybką w montażu. To znak naszych czasów, bo kto się dorobił, ten remontuje dom w stylu „nowoczesnym”, ogólnopolskim. Poniżej dachówki gładka elewacja, drzwi obramowane designerskim gzymsem – miało być oryginalnie. Przed domem wypielęgnowany żywopłot rodem z królewskich ogrodów Ludwika XVI. Takie to połączenie na przestrzeni kilku metrów dzielących front budynku od jezdni.

 

 

 

Idąc z Pieszyc Środkowych do Górnych, napotkać można warowną willę betonowego potentata z betonowym ogrodzeniem, betonowymi rzeźbami i betonowym rozmachem. Nieco niżej stoi wyważona, poniemiecka kamienica ze zdobnym frontonem, a nieopodal szopa w stanie pełnego rozkładu wyziera z drugiego planu czyjegoś ogródka. Natomiast w niedalekim sąsiedztwie drugiej linii domów wyłaniają się bloki – ocieplony styropianem i pastelowym kolorem spadek PRL-u. Mnogość doznań architektonicznych nagromadzonych tu po wojnie odzwierciedla różne sposoby radzenia sobie z obcą przestrzenią i różne systemy znaczeniowe, w jakich przyszło funkcjonować społeczeństwu. Jedni odrzucając tę przestrzeń, pozwalali czasowi dokonać aktu zniszczenia świadectw niepolskiej obecności, inni nie rozumiejąc specyfiki lokalnej architektury, ingerowali w nią, manifestując swą obecność poprzez przystosowanie domów do powszechnego gustu polskiej wsi. Typowa dolnośląska zabudowa idzie tu w parze z PRL-owską myślą architektoniczną, a wszystko to maskowane jest potransformacyjnym kiczem. Z wyglądu miasta czytać można ludzkie losy: niepewność i zagubienie, biedę i nieszczęście, wreszcie stabilizację i potrzebę zaistnienia oraz to jak poprzez interakcje z przestrzenią sobie z nimi radzono.

 

 

Pośród domów prywatnych i budynków mieszkalnych wznoszą się także obiekty upaństwowione po 1945 r. One to świadczą o kondycji całego społeczeństwa, manifestują pracę pamięci zbiorowej, stając się symbolicznymi pomnikami, bądź bolesnymi bliznami w tkance miasta. Tak właśnie odbiera się usytuowane w różnych częściach miasta wielkie gmachy dawnych fabryk tkackich, po wojnie wchodzących w skład Bieltexu. Klasyczne dla XIX wieku zabudowania fabryczne z czerwonej cegły są dziś w najlepszym wypadku wykorzystywane przez drobne, lokalne firmy, które niechętnie w budynki inwestują. Jeszcze tylko jeden gmach mieści w sobie przędzalnię, ale w bazach danych Tkalnia Pieszyce Bieltex widnieje z dopiskiem „w likwidacji”. Wielkie trupy przypominają Pieszycom o świetnej przeszłości miasta sięgającej swą historią dawnych wieków. Nikt tu jednak nie chce już pamiętać, że Pieszyce nie tak dawno były jeszcze silnym ośrodkiem przemysłowym, w którym nie brakowało pracy i pieniędzy. Tym bardziej czasy wcześniejsze, przedwojenne, sięgające słynnego powstania tkaczy śląskich, zostały już dawno wyparte ze świadomości społecznej. Po tkaczach nie ma w Pieszycach śladu, choć przecież stanowią ważny rozdział w dziejach tych ziem. No właśnie, ważny ale obcy ludziom, którzy przybyli tu po wojnie i zobligowani byli dostrzegać tylko polskie akcenty, jak ruiny zamku piastowskiego na Grodzieńcu. Tkacze śląscy byli już zbyt niemieccy, a może za mało polscy, by przetrwać w pamięci zbiorowej powojennych Pieszyc. Dziś, ci którzy o tkaczach wiedzą, chcą tę pamięć społeczeństwu przywrócić, z różnych względów, od budowania lokalnej świadomości i publicznego weryfikowania zakłamań historycznych socjalistycznych władz, po względy turystyczne i promocyjne. Takie myślenie o niemieckim czy śląskim dziedzictwie jest jednak stosunkowo młode, a praca do wykonania rozłożona na długie lata.

 

 

Innym przykładem pracy pamięci, a właściwie procesów  zapominania i przypominania po latach jest ogromny kompleks zamkowo-pałacowy z XVI-XVII w., jako jeden z Wersali Śląska. Przez lata obiekt utrzymywany był w świetnym stanie przez kolejnych właścicieli niemieckiego pochodzenia, by po włączeniu Dolnego Śląska do Polski zostać skazanym – przez władze, nowych właścicieli i za milczącą zgodą społeczeństwa – na stopniowo postępującą destrukcję. Społeczność pozostawała bierna wobec lekceważącego stosunku właścicieli, akceptowała akty wandalizmu, które doprowadziły pałac do kompletnej ruiny. Świadectwo świetności niemieckich dziejów miasta zostało symbolicznie obciążone karą za wojenne grzechy wroga, wyklęte i wycięte z tkanki miasta, jako przestrzeń obca i wroga. Potrzeba było pary Polaków z Las Vegas, ludzi z zewnątrz, by pałac uratować. I nie chodzi tu tylko o wkład finansowy, ale także relację emocjonalną. Nowym właścicielom zwyczajnie zależało na wspaniałym zabytku, w momencie gdy miejscowi w swej obojętności dawno skazali go na straty. Dziś pałac jest barokowym cukierkiem Dolnego Śląska, jednak zamkniętym na cztery spusty dla miejscowych i zwiedzających. Szczelnie ogrodzony i monitorowany skarb, niejako manifestuje swoją separację od Pieszyc, którą zapoczątkowali sami mieszkańcy. Przewrotne koleje losu sprawiły, że pieszyczanie mają klejnot, który nie należy do nich i jeśli chcą zobaczyć coś więcej niż fragmenty dachu z wykuszami, muszą telefonicznie umawiać się na wizytę, jeśli w ogóle wydana zostanie na nią zgoda.

 

 


O tym, jak różnie ułożyły się losy pieszyckich zabytków, świadczy natomiast historia wieży widokowej na Wielkiej Sowie. W przeciwieństwie do pałacu nie została ona odrzucona i zapomniana. Wręcz przeciwnie, po wstępnym spolszczeniu świetnie się przyjęła, stając się symbolem miasta, i to nie tylko w znaczeniu metaforycznym. Widnieje też w herbie Pieszyc, w towarzystwie porastającej okolicę jodły i muflona, który przybył do Gór Sowich około stu lat temu, stając się szybko lokalną osobliwością. To obiekt dla pieszyczan kultowy, stanowi nieodłączny element lokalnego kolorytu, jest częścią lokalnej tożsamości, mimo że historia jego powstania mogłaby ją skazać na zniszczenie lub, w najlepszym wypadku, zapomnienie. Wieża wzniesiona została bowiem z inicjatywy prezesa Towarzystwa Sowiogórskiego – Richarda Tamma – na cześć Ottona von Bismarcka. Tym samym obiekt stał się jednym z kilkuset podobnych, wznoszonych w całych Niemczech na cześć żelaznego kanclerza i wyrażających niemiecką dumę narodową. Na parterze 25-metrowej budowli mieściła się sala pamięci z popiersiem Bismarcka, w trzech oknach znajdowały się witraże mu poświęcone. Ten symbol niemieckiej potęgi nie został jednak po wojnie zburzony. Odniemczona wieża najpierw otrzymała imię generała Władysława Sikorskiego, następnie Mieczysława Orłowicza, które mimo upływu lat nie przyjęło się – obecnie nadal jest Bismarcka, ale tak przekornie, bo przecież o żadnej dumie narodu niemieckiego nie ma już mowy. Ciekawe jest natomiast to, że właśnie ta symboliczna budowla w górach – które niemal czczone przez niemieckich turystów, przeszły długą drogę, zanim zostały zaakceptowane i odkryte na nowo przez Polaków – stała się tak ważna dla mieszkańców Pieszyc. Może to predyspozycje do bycia symbolem miasta zaważyły na kolejach zdarzeń, ale zamiast podzielić losy fabryk, czy do niedawna jeszcze pałacu, wieża przeszła przed kilkoma laty remont i teraz dumnie bieleje na szczycie Wielkiej Sowy.

 

           

 


Pieszyckie zabytków przypadki doskonale oddają mechanizm funkcjonowania pamięci na Dolnym Śląsku. W każdej gminie znajdą się bowiem zapomniane pałace z wyrwanymi na złom rynnami i odnowione perełki – dziś hotele, centra kongresowe, domy spokojnej starości, centra kultury – które wróciły do społeczeństwa po latach banicji.  Dolny Śląsk jest zbitką historii, poszarpanych ludzkich losów, nie zawsze zabliźnionych jeszcze ran. Ludzie jednak coraz lepiej bronią się przed chaosem narracji i znaczeń, potrafią je tłumaczyć, rozumieć, ogarniać całość z dalszej perspektywy; z dystansu, którego tak bardzo brakowało ich dziadkom. Zakończyła się epoka zapominania. Na masową skalę zaczęto sobie przypominać – nie tylko przedwojenny, ale też socjalistyczny, potransformacyjny, i ten dzisiejszy – Dolny Śląsk.

 

 

 

Anna Kubinka