Punkowa historia Kozanowa

wróć


 

Tomasz Kulik: Minuty, godziny, lata
Punkowa historia Kozanowa

 

– Jedziesz z nami na windrinowe grzyby?

– Windrinowe? A gdzie jedziecie? – zapytał.

– Do lasu za Leśnicę – Rufio spojrzał badawczo z wyraźnym zadowoleniem w oczach i szerokim uśmiechem.

– Najważniejsze są woreczki nieszeleszczące. Mówię ci, to podstawa, żeby nie było krzywej fazy – Zombi wyciągnął plik małych torebek, które przed chwilą przyniósł z Pehaesu na Dzielnej; z paskudnego sklepu, w którym ekspedientki były równie nieprzyjemne jak lamperia w korytarzyku za drzwiami. Bramę obok mieszkał Żaba, ten sam, u którego kilka godzin wcześniej cała brygada w ubłoconych „rumunach” i kolorowych spodniach żachała klej na białej pościeli matki; ten sam, który za kilka lat wyskoczy z okna swojego pokoju.

– Dobrze, że już nie pada. Do chuja z tym deszczem – Patrząc w niebo, skwitował Zombi.

 

Tak Grzesiek poznał ekipę punków z Wiślańskiej. Właściwie widział ich już wcześniej, kiedy w trójkę odwiedzili Ewę. Przyszli na długiej przerwie, coś tam poszeptali i zniknęli. Werni, Rufio i Zombi robili wrażenie żywcem wyjętych z okładki „Troops of tomorow” The Exploited.

 

– Wtedy na długiej przerwie w szkolnym amfiteatrze stałem razem z kolegą i oboje byliśmy oczarowani. Punkowanie było dla nas życiowym odkryciem; nowym rozdziałem i przygodą, którą właśnie doświadczaliśmy. Był 1991 r. Armia  wydała właśnie nową płytę. „Legendy” słuchał każdy. Krążyła z rąk do rąk, podobnie jak wydana w tym samym roku nowa płyta Izraela, „1991”. Wszystko dostało atomowego przyśpieszenia. Po roku na Kozanowie działały już dwie punkowe brygady, chwilę później – cztery. Między innymi Yatta Punk, które składały się z samych dziewczyn. Jednak chłopaki i dziewczyny z Wiślańskiej byli pierwsi.  

Zombi mieszkał na parterze i dzięki napisowi pod oknem  wszyscy wiedzieli, że ma korbę na punkcie G.B.H.

– To jest najlepsza kapela, kurwa, nie ma lepszej, weź se posłuchaj, Sick Boy, ej, serio, mówię ci:

I'm strapped into my bed, I've got electrodes in my head.
My nerves are really bad, it's the best time I've ever had.

I'm a sick boy and there's no cure!!!
I'm a sick boy there should be more!!!

– Zajebiście – powiedziałem. Powinniście założyć kapelę, wokal już macie.

– No co ty, nie pierdol, rzucił z uśmiechem Zombi – u nas nikt nie umie na niczym grać. Chyba że w piłkę. Ostatnio w parku ograliśmy kiboli. Warto było, bo zakład poszedł o skrzynkę wina.

– Widziałem to – odpowiedziałem – to był naprawdę niesamowity widok. Z jednej strony kibole w sportowych strojach, z drugiej wy, w kolorowych gaciach, a na trawie ponad dwadzieścia rozsznurowanych ojek, skrzynka wina i reszta brygady rozłożona na słońcu.

 

 

Zachowany szablon Red Black Punks, fot. Tomasz Kulik.

 

Rok wcześniej, w październiku 1990 r., na koncercie Stage of Unity w Domu Kultury przy Pilczyckiej, Grzesiek po raz pierwszy poczuł klimat niezależnego środowiska. Reggae z usypiającym bitem pozostało na dłużej, ale poszukiwania własnej tożsamości dopiero się rozpoczęły. Potrzebował więcej niepokoju i drżenia, zarówno w muzyce, jak i w relacjach z ludźmi. Przypominało to wyprawę Tomka Wilmowskiego na Czarny Ląd albo do źródeł Amazonki. Gdziekolwiek, byle dalej od szkolno-wychowawczego kręgosłupa i wyuczonych postaw.

– Wszechobecne disco z różowymi szalikami moich koleżanek, okropne białe skarpetki kolesi i do tego telewizyjna alternatywa Krzysia Krawczyka – oznaczały nudę. Za chwilę oprócz muzyki, a może za sprawą muzyki i zaangażowanych tekstów pojawiło się myślenie polityczne. Spotkania na Ostrowie Tumskim z Grupą Anarchistyczną im. Kropotkina Piotrka Żuka, późniejszą Federacją Anarchistyczną. Zaczęły się happeningi, demonstracje, pikiety, itd. Jednego dnia rano krzyczeliśmy przeciwko zbrojeniom, a po południu protestowaliśmy pod cyrkiem.

 

Od pierwszego koncertu w MDK-u minął rok. Grzesiek znalazł swój mikroświat. Zaraził się wirusem, który z fazy latentnej natychmiast przeszedł do intensywnej ekspresji punkowych wariacji.

– Sorry, raczej nie dam rady, może innym razem – odpowiedział. Tak naprawdę trochę się przestraszył nieszeleszczących woreczków i butaprenu.

– Okej, to wpadnij przy okazji, jak będziesz w pobliżu – powiedział Rufio, chyba najbardziej sympatyczny koleś z Wiślańskiej.

 

– Osiedle stojące pod nami sprawiało wrażenie nieobecnego. Na dachu jedenastopiętrowca, nie licząc gadania Rufia, było zadziwiająco cicho. Żadnego  szumu samochodów i klekotu Ikarusa jadącego w kierunku Pracz. Wszyscy zajęci woreczkami ciasno przyciśniętymi do twarzy. Pomyślałem, że za chwilę będzie jak w kawałku Defloracji: „Będą wizje i impulsy, nawet echo możesz mieć, tylko cicho i spokojnie na kamyczku sobie siedź. Butapren, butapren, butapren…”.

 

Kozanowy były dwa, z pętlą tworzącą naturalny podział. Jednak wówczas granice wyznaczały ulice zasiedlone przez wrogie plemiona; rejony niedostępne dla dzieciaków uczących się w tym samych szkołach z powodu nienawiści ze strony starszych braci. Całe fragmenty osiedla popołudniami zmieniały się w pola minowe. Coś jak u Ferenca Molnára. Tak było z ulicą Dokerską przy której mieszkaliśmy. Grzesiek dobrze wiedział, że pomiędzy numery 2 i 28 nie warto zaglądać, chyba tylko po to, żeby sprowokować nazistów. Wejście oznaczało pewną konfrontację i bijatykę. Nazi skini z polskimi bielikami i swastykami na flyersach nienawidzili wszystkich, szczególnie chłopaków z irokezami, w koszulkach Exploited i przyciętych do butów spodniach. Tak było i tym razem.

– Nagle usłyszałem: Dawaj go, kurwa, brudasa. Ja pierdolę, w takiej koszulce na naszą ulicę wchodzi. Pojebało go.

– No, kurwa, zniknął. Gdzie on jest?

 

Jak my wszyscy, znał sekretne przejścia: piwnica/strych/dach/piwnica. Wybrał dach. Oddychając wyziewami z kuchni czterdziestu mieszkań, miał czas na wyrównanie tętna. Śmiał się głośno, a w uszach wybrzmiewał jeden z kawałków ulubionej kapeli: „Jesteśmy tacy sami. Mali, głupi, zarozumiali. Umiemy teraz robić rzeczy, którymi gardziliśmy. Nasze drogi się rozchodzą, każdy wreszcie myśli, powtarzamy to, co robią ludzie, z których się śmialiśmy”.

 

– Nie było sensu ryzykować – dodał. – Pięciu przeciw jednemu z góry określało wynik spotkania. Inaczej niż wtedy, gdy spotkałem grubasa chełpiącego się legitymacją NSDAP SA. Jak tłumaczył, pokazując ją dumnie, była to organizacja zrzeszająca narodowych socjalistów rozsianych poza granicami Niemiec.

Trochę się z niego pośmiał. Zabolało zwłaszcza, że szedł z dziewczyną. Blondyna śmiała się przez cały czas i krzyczała: „próbuj, próbuj!”. Grubas pomimo wielkich chęci nie był w stanie mnie złapać, krążył wkoło, obrywając kolejne kopniaki w opięte spodnie. Podobnie było, gdy wyzwał na pojedynek chłopaka z sąsiedztwa. Wracał później do domu z widelcem wbitym pomiędzy dwa olbrzymie pośladki. Nie pomogli koledzy z Nowego Dworu, którzy przybyli na Kozanów, aby pomóc w zaprowadzaniu czystości rasowej. Dzieciak, którego chciał przywołać do porządku, należał do KSBK. To była brygada, która bardzo się pilnowała i natychmiast reagowała, stając murem za każdym. Kaszana Spray Brigaden Kozanów wyglądali jak zbieranina byłych metali, hip-hopowców i młodych punków. Zajmowali teren czerwonych bloków i nieparzystych numerów Dokerskiej. Bardzo sympatyczna mieszanka, która czasami okazywała się wybuchowa. Kinia, Ferdyn, Czernia, Rudy, Lipa, Sobieral, Czita zwany Tretynem, Adaś, Pępek, Sołtys, i wielu innych, którzy przychodzili z okolicznych bram i codziennie urzędowali w przejściu pomiędzy blokami.

 

 

KSBK, fot. ze zbiorów Krzysztofa Paruszewskiego.

 

Właściwie Grzesiek najbliżej miał do nich, wystarczyło przejść ulicę. Mimo to prawie każdego dnia wędrował do swoich Red Black Punks zajmujących jeden z trzepaków przy ul. Celtyckiej. Lekko licząc 15 min. Piechotą, na szagę przez Kozanowską. Mijał po drodze ekipę spod zsypu, kilka słów o nowych szablonach, ostatnich imprezach i nowych płytach. Chłopaki z Kozanowskiej nie czekali na specjalne pozwolenia i w jednej z komór ze śmierdzącymi odpadami zrobili salę prób. Dawali tam okazjonalne występy.

– Zwracali na siebie uwagę lokatorów, powodując jednocześnie palpitację u własnych rodziców. Nazwa kapeli bez przerwy się zmieniała. Najbardziej poetycką był Onanizm Uaktywniony. Kika lat później Tomal z Onanizmu, który wyglądał jak młody Travolta z czarnym irokezem, dołączył do najpoważniejszego punkowego składu zachodnich dzielnic Wrocławia – Akcji Bezpośredniej braci Zawadów.

 

Czerwono-czarni byli brygadą, z którą spędził najwięcej czasu. Poznali się dużo wcześniej, zanim ktokolwiek myślał o farbowaniu spodni i tapirowaniu włosów. Przyjaźń cementowała się w Rudawach Janowickich na Zamku Bolczów, gdzie mieli swoją bazę. Od lat osiemdziesiątych tworzyli harcerską drużynę środowiskową która zawsze miała na bakier z Hufcem i ponad wszystko ceniła sobie niezależność.

– Nie mogło być inaczej,  drużynowym całej ekipy był Paweł z wyglądem Sida Viciousa i przypinką Joy Division w szarym prochowcu. Nasza paczka była bardzo zwarta:  Młody, Kotlet, Tołdi, Rusek, Dżaga, Lewa, Kaśka, Skowron, Ciapek i Cinek. Byliśmy dla siebie bardzo ważni. W czasach bez Facebooka, telefonów komórkowych i miliona kanałów telewizyjnych, sami decydowaliśmy, jak będzie wyglądał każdy dzień. Z czasem powstała kapela Utopia, która na początku sprawiała wrażenie trochę nienormalnej. Wyobraź sobie bandę, która z Kozanowa jedzie MPK na Haukego-Bossaka do szkoły, tylko po to, żeby pograć w auli przez 20 min. na długiej przerwie. Ekipa była ciekawa, podobnie jak brama, w której mieszkaliśmy. Mieszanka społeczno-polityczna, której skład od czasu do czasu komentowali starzy: opozycjonista z ubekiem na jednym piętrze, poza tym śpiewak operowy, lekarka, szemrany biznesmen z czerwonym Marlboro w ustach, nawiedzeni chrześcijanie i robotnicy z Pilmetu. Najważniejsze, że Fredziu, syn śpiewaka operowego i pianistki, po rodzicach odziedziczył słuch absolutny. Posiadał też naturalną zdolność opanowywania gry na wielu instrumentach. A drugie najważniejsze, że też słuchał punka. W upiornym pokoju pełnym śmieci i rozwalonych ubrań leżała około setka kaset. Najlepsze z najlepszych brytyjskich i amerykańskich kapel. Raz mi to wytłumaczył:

– Nie słucham polskich, nie mogę. Weź się nie pytaj dlaczego, po prostu są do dupy. Porównaj to do The Clash, Toy Dolls, Buzzcocks, UK Subs, Damned, Dead Kennedys. Mam dalej wyliczać? Zresztą posłuchaj sobie.

Z dwukasetowego jamnika wybrzmiały dźwięki Peter and The Test Tube Babies.

 

Fredziu w opinii lokatorów był typowym reprezentantem wykolejenia i złego wpływu narkotyków na osobowość młodego człowieka. Pewnie dlatego okazał się świetnym kumplem oraz jedynym nauczycielem gry na gitarze. Rzadko komentował blokowe towarzystwo. Jeśli się odzywał, to naprawdę musiało być coś ważnego do powiedzenia. Tak było wtedy:

– Znasz tych z dziesiątego?

– Nie, ale trochę strach – odpowiedziałem

– Swoim nic nie zrobią, poza tym są okej. Gryka gra na basie w Legionie, niby skinowska kapela, ale oni wszyscy kiedyś byli punkami. Zresztą posłuchaj Legionu, prosty Oi!, ale dobrze zagrany. Jak na polskie warunki – dodał z uśmiechem.  

 

Gryka i jego starszy brat, oprócz „dzień dobry” w windzie, kojarzyli się Grześkowi z jednym wspomnieniem. Tak odległym, że przypominało kolorowy sen. Był rok 1982, może 83. W mikroskopijnej kuchni, opierając się o biały parapet, patrzył na rosnące osiedle. Z tarasu dobiegały głosy rozmowy. Otworzył okno i zobaczył: trzy zielone irokezy i czarne skóry. Identyczne jak ta, którą nosił Grigorij z „Czterech Pancernych”. Na plecach białą farbą wymalowane dziwne symbole i napisy w nieznanym języku. Wówczas w środku wielkiej płyty było to egzotyczne spotkanie części punkowej załogi, spod Barbary na Świdnickiej. Dzisiaj on sam nosił irokeza.

– Przy nich byłem małolatem, jak z kawałku Kolaborantów: „My, urodzeni w latach sześćdziesiątych, i wy, gówniarze z lat siedemdziesiątych, nadchodzi nasz czas, nadchodzi nasza era”. No i mieliśmy swój czas, ale czy era też była nasza? Może przez chwilę. Pamiętam te skóry jak dzisiaj. U nas najlepszą punkową „papą” mógł pochwalić się tylko Adaś z KSBK. Dostał ją od Bronka, który jak nikt inny potrafił puszczać wielkie bańki ze śliny. Jupa była przechodnia, a Bronkowi najwyraźniej znudziło się słuchanie punka.

 

Wkrótce Grzesiek poznał innego lokatora z naszej bramy. Igor mieszkał z matką kilka pięter wyżej i jak się okazało, też słuchał punka.

– Miał kolekcję płyt, która powodowała u mnie szybsze bicie serca. Z resztą w ogóle był świetnym kolesiem. Ściany pokoju wykleił powiększonymi rysunkami z Anteny Krzyku, Pomarańczowego Małolata i QQRyQ,; na półce: publikacje Akapelli, WiP-u i RSA. Poza nielicznymi meblami i materacem na ziemi w pokoju stał wielki czarny piec gitarowy.

– Raz zapytał: słyszałeś Hurt? Gramy z automatem. Ja na gitarze, jest  jeszcze Maciek na wokalu i koleś na basie. Igor miał wszystko i wszystkim się dzielił: płytami, wiedzą i unikalnymi, bardzo dyskretnymi żartami. Wyobraź sobie w jednym miejscu pierwsze składanki Dezertera, wydawane jeszcze jako Tank Records, Trybuna  Brudu, kompletna dyskografia Bad Brains. Nawet cygańską orkiestrę Fanfare Ciocărlia – poznałem właśnie dzięki niemu. Co było dalej? Nie wiem, czy mamy tyle czasu, zdaje się, że krążymy już po mieście parę minut…

 

 

 

 

Tomasz Kulik

 
 

Od autora

Grześka poznałem w 1981 r. Chodziliśmy do jednej szkoły i mieszkaliśmy w tej samej bramie przy ul. Dokerskiej. Okazji do rozmowy było pewnie milion, jednak okazało się, że na odpowiedni moment musieliśmy poczekać ponad dwadzieścia lat. Z perspektywy czasu, punkowa historia Kozanowa, dzisiaj owładniętego niemocą, wydaje się opowieścią o innym osiedlu, i o innym stanie świadomości. Wówczas żaden z nas nie przewidywał, że wkrótce dzieciaki wybiorą wirtualną samotność, tracąc możliwość przeżycia młodości intensywnie.