Rozmowa z Andrzejem Rafałem Waltenbengerem

wróć


Moim życiem rządzi przypadek
Z Andrzejem Rafałem Waltenbergerem rozmawia Lech Moliński 

Co trzeba było zrobić, by zasłużyć na legendarny barszczyk pani Waci, bufetowej wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych? Jakie były legendy dawnej WFF? Czy losy tego miejsca po transformacji ustrojowej mogły ułożyć się inaczej? Jak doszło do tego, że za plenery do holenderskiego filmu „Charakter”, nagrodzonego Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, posłużył Wrocław? Kiedy jako obiekt scenograficzny sprawdza się w kinie Zamek Czocha, a co można uzyskać w Wambierzycach? Na te pytania odpowiada w naszej rozmowie scenograf Andrzej Rafał Waltenberger.

 

 

Lech Moliński: Zacznijmy od wczesnej młodości. Urodził się Pan we Lwowie. To pochodzenie zmitologizowane we Wrocławiu. Lwowska inteligencja po przesiedleniu budowała powojenny Wrocław. Jaką drogę przebył Pan ze Lwowa na tzw. Ziemie Odzyskane?

Andrzej Rafał Waltenberger: Moja rodzina pochodzi z Kresów. Lwów jest miejscem, gdzie powstawał pewien nurt kultury polskiej i ja jestem w nim bardzo głęboko osadzony. Mój dziad, malarz po Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Wiedniu, zginął nie dożywszy 30 lat, jako oficer wojsk austriackich, w czasie I wojny światowej. Kult dziada, a co za tym idzie: malarstwa, ale również sztuki i architektury jako mentalnej spuścizny po nim, funkcjonował w moim domu rodzinnym.  Do tej pory mam rozmaite książki, albumy, prawdziwe białe kruki, należące niegdyś do Niego! Te książki mają ponad 100 lat. Poza tym,  w dzieciństwie, kiedy chorowałem, wkładano mi w ręce albumy, żeby mnie czymś zająć. To odcisnęło się w moim wychowaniu, w moim odbieraniu świata, plastyki, kultury – w jakiś naturalny sposób sztuka stała się dla mnie synonimem domu, ale także miasta, w którym się urodziłem. Po wojnie nastąpił ciąg wydarzeń, który przesunął całą moją rodzinę ze Lwowa na zachód: do Krakowa, Gliwic, gdzie robiłem maturę, a przyjaciele mojego ojca i rodziny trafili dalej, do Wrocławia. Przesiedlano równoleżnikowo i ludzie z Wilna zasiedlali Gdynię, Gdańsk, Szczecin, natomiast lwowiacy trafiali na Górny i Dolny Śląsk.

A jak Pan, architekt z wykształcenia, znalazł się w świecie filmu?

To, w jakim środowisku się wychowujemy, mocno wpływa na nasze wybory. Wychowanie nadaje nam jakiś kierunek, idziemy w którąś stronę, nawet jeżeli na początku nie zdajemy sobie z tego sprawy... Dla mnie to była sztuka, choć długo nie byłem tego świadomy. Natomiast kwestią przypadku, tak jak w filmie Kieślowskiego, było to, jak potoczyły się moje losy. Po tym wstępie, pozwolę sobie na osobistą opowieść, skąd ja wziąłem się w filmie. Około 1968 r. udało mi się dostać paszport. Na zaproszenie znajomych wybrałem się, wraz z ówczesną narzeczoną, późniejszą żoną, statkiem „Batory” do Anglii.  Narzeczona spędziła wcześniej rok na Wyspach Brytyjskich, więc miała nie najgorzej opanowany język angielski. Podczas trzydniowego rejsu do Londynu zaprzyjaźniliśmy się z młodym małżeństwem. Pomogliśmy im dotrzeć w konkretne miejsce, gdzie czekała na nich rodzina. W ramach rewanżu, ciocia tych ludzi zaprosiła nas do siebie na herbatę. U niej poznaliśmy innych Polaków, między innymi młodego  reżysera,  Marka Piestraka,  który  kilka miesięcy później zadzwonił i powiedział: robię swój dyplomowy film, „Śledztwo” wg Lema.

Ciekawa sprawa z tymi adaptacjami Lema. Na podstawie jego literatury nie będącej s-f powstały niezłe filmy „Szpital przemienienia” Żebrowskiego, „Przekładaniec” Wajdy należy do udanych.

Natomiast Lem najwyżej cenił „Śledztwo” Piestraka. Marek zaproponował mi, żebym został asystentem scenografa, bo ten nigdy w życiu nie był w Anglii. Byłem po architekturze, a jeden z moich kolegów z roku już pracował w filmie i barwnie o tym opowiadał: Wy siedzicie, kreślicie coś, a ja przychodzę do Wytwórni, wybieram rekwizyty, szkicuję i za 3 dni mi to budują, to jest inny świat, żadne tam liczenie milimetrów!  Chciałem zakosztować tych realiów.  „Śledztwo” faktycznie się udało. I to mnie wkręciło w film.  To gdzieś tam ukierunkowało moją drogę życiową. Podobnie jak życie innego scenografa, starszego ode mnie,  Tadeusza Kosarewicza,  który także opowiadał, że przyszedł do Wytwórni jako inżynier budowlany, bo znudziła mu się praca na budowie.

Pan dość szybko trafił na Tadeusza Kosarewicza, wielką scenograficzną legendę wrocławskiej WFF, przy filmie „Żelazna obroża”.

Tadeusza poznałem jeszcze wcześniej. Pracowałem przy filmie  „Dzieje grzechu”   Borowczyka, a równolegle Kosarewicz w łódzkiej wytwórni pracował  z Wajdą nad „Ziemią obiecaną”. Kiedyś nasze filmowe życie wyglądało kompletnie inaczej. Istniały trzy ośrodki: Łodź, Warszawa i Wrocław, gdzie - w porównaniu do chwili obecnej - bardzo dużo się robiło. Spotykaliśmy się w tych trzech punktach i właściwie całe środowisko się znało. Obecnie produkcje są porozrzucane, nie ma kontaktu, jeden producent jest w jednym miejscu, drugi w innym, każdy coś wynajmuje, żeby było taniej, nie ma tego wspólnego klucza, który nas wszystkich wiązał. Wciąż się spotykaliśmy, w różnych wytwórniach, przy kolejnych tytułach, znaliśmy się wszyscy  po imieniu. To było bardzo miłe! Poza tym co łączyło środowisko? Spatif! Kończyło się pracę i trzeba było coś zjeść, więc wszyscy lądowaliśmy w Spatifie (w Łodzi w Warszawie i w Krakowie). We Wrocławiu miejscami spotkań były Klub Związków Twórczych oraz Klub Dziennikarza.

Pracował Pan też przy filmach Krzysztofa Kieślowskiego.

To wspaniałe doświadczenie, wiele się nauczyłem. Pozostając natomiast w wątku sytuacji towarzyszących produkcji... Przy pracy z Kieślowskim na planie często rozmawialiśmy o wieczorze i o tym, żeby gdzieś usiąść, napić się alkoholu i pogadać. Kiedy już zasiadaliśmy, nie było innych rozmów niż o pracy nad  konkretnym filmem. Z  Krzyśkiem 24 godziny na dobę żyło się pracą. W PRL-u było łatwiej o takie doświadczenie, żyliśmy kinem, bo produkcja przebiegała w spokojniejszym tempie, z ogromnym zaangażowaniem, a dodatkowo wynagrodzenia regulowano odgórnie. Filmy powstawały w ramach trzech z góry ustalonych kategorii:, super nakład, wysoki nakład i nakład normalny. Podpisując umowę, poznawaliśmy wysokość honorarium oraz wysokość premii, gdyby tytuł okazał się dochodowy. Inaczej dysponowaliśmy swoim czasem, mieliśmy go więcej w trakcie dni zdjęciowych. Był więc to dobry moment na intelektualne „wgryzienie się” w temat, nad którym pracowaliśmy.

Chciałbym dopytać o związki z Wrocławiem. Pierwszy Pański film zrobiony we wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych to wspomniana „Żelazna obroża” Stanisława Lenartowicza.

We Wrocławiu najpierw zrobiłem również wspomniane „Śledztwo” Marka Piestraka, ale to był film skierowany formalnie do wytwórni łódzkiej. Natomiast plenery kręciliśmy we Wrocławiu. Kawałki Wrocławia udawały Anglię, bo tu architekturę można dopasować do angielskiej, jest kilka takich fragmentów miasta. Później Anglicy pytali Piestraka, kiedy zrobił te londyńskie zdjęcia? (śmiech). A faktycznie oni w Londynie zrealizowali tylko kilka ujęć podczas prywatnego wyjazdu reżysera z operatorem i kierownikiem produkcji. W latach 70. pracowałem jednak głównie w Łodzi, bo w tamtym czasie tam w fabule  działo się najwięcej. Wrocław produkował 2-3 filmy jednocześnie, a Łódź realizowała ok. 10 tytułów.

Każdy kinoman w naszym kraju łączy szkołę polską z wrocławską Wytwórnią Filmów Fabularnych. Wiemy, że ważne filmy z tamtego czasu realizowali na Wystawowej: Andrzej Wajda, Wojciech Jerzy Has, czy Kazimierz Kutz. Ciekawe jest, że to, co działo się później we Wrocławiu nie zapisało się w szerszej świadomości. Szczególnie interesująca jest sprawa z Kinem Moralnego Niepokoju, bo to przecież ważny epizod w dorobku Wytwórni. We Wrocławiu powstało wiele filmów z nurtu. Kręciła tu Agnieszka Holland, powstały „Indeks” i „Kung Fu” Janusza Kijowskiego, „Wodzirej” Feliksa Falka, Kieślowski zrealizował „Personel” i „Bliznę”...

Tak, z tym, że np. „Blizna” miała zdjęcia w Płocku. Powiem Panu skąd to się wzięło. Wrocław dopiero w tej chwili jest lepiej skomunikowany z Warszawą. W latach 70. podróż z Wrocławia do Warszawy to była ogromna wyprawa. Reżyserzy bardzo chwalili sobie atmosferę miasta, ale woleli pracować w Warszawie albo w Łodzi, bo na Łąkową mogli dojechać pociągiem w półtorej godziny.  Można było wrócić do Warszawy o 15:10 do Yumy, tak nazywaliśmy ten pociąg.  A Wrocław był za daleko. Samolot zawodził, pozostawał zbyt zależny od warunków pogodowych, przez co, jak pojawiła się mgła, aktorzy nie docierali na zdjęcia. Z tego powodu wrocławska Wytwórnia była taką zsyłką. Młodych reżyserów kierowano do Wrocławia na debiut. Stąd wszyscy o ten Wrocław zahaczali. Robisz pierwszy film – do Wrocławia. To miało swoje dobre cechy, bo tu ludzie siedzieli we własnym gronie, daleko od domu, żon, dzieci, skupiali się na swojej pracy.

Kiedy zamieszkał Pan we Wrocławiu?

Na przełomie 1992/1993 roku.

To jest akurat moment, kiedy wrocławska Wytwórnia podupadła po zmianie systemowej. Jak doszło do tego, że zagraniczni reżyserzy - Søren Kragh-Jacobsen, Mike van Diem - trafili ze swoimi projektami filmowymi do Wrocławia?

Søren Kragh-Jacobsen trafił wskutek polecenia. „Chłopcy świętego Piotra” to był duży, trudny film, ale reżyser bardzo polubił Wrocław. Zrobił film o duńskim ruchu oporu, Søren dużo interesował się wszystkim, pytał o Polskę, miał wiedzę o polskim podziemiu, Armii Krajowej i kupił mnie sobie tym jak fajnie się zwrócił: Ja wiem, że to co będziemy robili, Ciebie jako Polaka może rozśmieszyć, bo wiem jaki był w Polsce ruch oporu, a my mieliśmy taki malutki, ale też chcemy o tym opowiedzieć. To historia grupy chłopców w wieku gimnazjalnym, którzy robią akcje sabotażowe, zrzucają kukłę Hitlera z dachu kwatery gestapo, największą akcją, jaką zrobili było wysadzenie ładunku jadącego pociągiem towarowym wiozącego amunicję. Wrocław też miał tu swoje plenery: Trójkąt Bermudzki wcielał się w Danię. Søren bardzo dobrze czuł się w Polsce, dlatego po paru latach wrócił z napisanym następnym scenariuszem „Wyspy przy ulicy Ptasiej”. Ludzie związani z Wytwórnią pomagali w produkcji. Zbudowaliśmy ulice Kopenhagi: pojawiły się szyldy, napisy, malunki na ścianach, resztki nieistniejącego już mostu,  w okolicach Rydygiera też była potężna ściana budynku z gigantyczną reklamą firmy Persil, z napisami po duńsku, malowidło na ileś pięter, naprawdę duże przedsięwzięcie.

Po kilku latach od ukończenia tej produkcji Kragh-Jacobsen powrócił do Wrocławia.

Wrócił, zakochany w Polsce, ze scenariuszem „Wyspy przy ulicy Ptasiej”, napisanym na podstawie powieści, krótkiej książki polskiego Żyda, który przeżył getto. Søren wrócił do nas, bo fajnie mu się pracowało i chciał zrobić coś o Polsce,  coś, co jednocześnie mogło być uniwersalne. We Wrocławiu mieliśmy zainscenizować getto warszawskie. Chodziliśmy z Sørenem po mieście i mówił: O, to takie fajne! A ja ciągle podkreślałem, że to, co mu się podoba nie ma nic wspólnego z architekturą warszawską. W końcu powiedziałem mu: Søren, chcesz ten film pokazywać w Stanach, gdzie zwłaszcza w środowisku filmowym pracuje wielu polskich Żydów, oni natychmiast wyczują fałsz. Poparł mnie człowiek z duńskiej części ekipy, właściwie uratował sprawę, mówiąc: tak, on ma rację, moja babka też była w getcie w Warszawie.

Przejdźmy do najważniejszego filmu zagranicznego realizowanego w tamtym okresie we Wrocławiu, czyli „Charakteru” Mike'a Van Diema. Stolica Dolnego Śląska zagrała tam Rotterdam z dwudziestolecia międzywojennego, wszystko skończyło się świetnym filmem, a w konsekwencji Oscarem dla Najlepszu Filmu Nieanglojęzycznego. Podoba to Pańska zasługa, że zdjęcia powstały właśnie we Wrocławiu.

Przypadek... Znowu przypadek. Robiłem akurat w Pruszczu Gdańskim niemiecki serial, pt. „Kapitan”. Do Polski przyjechał holenderski location manager w poszukiwaniu odpowiedniej atmosfery, zaułków. Nawiązał kontakt z Allanem Starskim, który w poszukiwaniu Holandii w Polsce skierował go do Gdańska. Naszą ekipę filmową poproszono o pomoc. Spotkałem się z nim, pojechaliśmy na turystyczny szlak, ale po jego minie widziałem, że nie o taką Holandię mu chodzi. Bardziej podobało mu się w okolicy Stoczni Gdańskiej. Wtedy pomyślałem o Łodzi  - o Księżym Młynie. Wyczekałem na deszczowy dzień z lekką mgiełką, pojechałem do Łodzi - i posłałem mu kilka takich zdjęć. Zareagował pytaniami o szczegóły, więc wiedziałem, że kierunek jest dobry. Potem, jak to w produkcji bywa, sprawa umilkła na jakiś czas. Parę miesięcy później, w czasie pracy nad „Wyspą przy ulicy Ptasiej” dostałem telefon: Rafał, przyjeżdżamy do Polski, chcemy żebyś nam to koniecznie  pokazał. Odpowiedziałem, że teraz nie mogę, bo jestem w trakcie poważnego filmu. W zamian zaproponowałem Wrocław. Przyjechali do mnie dlatego, że już uwierzyli w moją wizję scenografii tego filmu, a ja nie mogłem przyjechać do Łodzi. „ Kupili”  ten Wrocław.

Nadodrze i Przedmieście Oławskie fantastycznie wypadły na ekranie.

Fabryka, zaułki ulic, a poza tym liceum - szkoła od której rozpoczyna się szwenk, po którym okazuje się, że znajduje się nad kanałem - udało się to tak fantastycznie, wiarygodnie  zmontować.

Zdjęcia, robione latem, miały opowiadać między innymi o zimie. Na planie pierwszy raz używaliśmy  śniegu zrobionego z tłuczonego białego szkła. Holendrzy przywieźli ciężarówki takiego grysu szklanego. Miał wielką zaletę, odbijał światło. Sztuczny śnieg, ten z celulozy jest martwy. Teraz  można dodać komputerowe efekty, ale w drugiej połowie lat 90. nie było takiej możliwości.

Ile czasu spędzili tutaj Holendrzy?

Wrocławska część zdjęć trwała ponad miesiąc. Kręciliśmy tutaj całą biedną, slumsową część miasta plus jazdę tramwajem. Ten ostatni zbudowaliśmy na platformie i kręciliśmy w Trójkącie Bermudzkim. Bardziej reprezentacyjne fragmenty miasta wybrałem na ulicy Wita Stwosza – chodzi o budynek banku PKO BP, a także na Placu Uniwersyteckim. Slumsy kręciliśmy na Przedmieściu Oławskim, na Nadodrzu.

Jakie były legendy wrocławskiej Wytwórni?

Chociażby najbardziej filmowy taksówkarz w Polsce - Janusz Sybistowicz.  Na czym polegał jego fenomen? Kierownicy produkcji zawsze potrzebowali kilku taksówek, by załatwić coś w mieście, pojechać na dokumentację, przewieźć aktorów. Janusz tak się zadomowił w Wytwórni, że każdy producent chciał z nim pracować. Bo znał wszystkie miejsca, wiedział gdzie w Wydziale Drogowym można załatwić zezwolenie na zamknięcie ulicy, pokazywał scenografom potencjalne plenery, żył kinem i wiele produkcji bez niego by nie powstało.

A inne kultowe postaci?

Zawsze są ludzie, postaci, które się utrwalają w historii. Ledwie chwilę temu odszedł od nas Leszek Milewski, człowiek, który znał tę Wytwórnię jak nikt inny. Zaczynał pracę w Wydziale Obróbki Taśmy jako laborant, ale ten WOT szybko się zamknął. Wtedy Leszek zaczął być konserwatorem. To był facet, który pracował przy wszystkich dekoracjach, w filmach stał na straży tego co się dzieje w hali. On wiedział, w którym gniazdku co można podłączyć, jaką moc. Tego nie wiedzą wszyscy, ale w trakcie   słynnej powodzi Wytwórni nie zalało od góry, tylko wybiła woda od dołu w piwnicy, przy kanalizacji,  wszystkie studzienki deszczowe zaczęły wybijać do góry, ponieważ w piwnicy też były odpływy. Tam są ogromne wentylatornie, potężne silniki, cały labirynt. Leszek był w tym czasie w Wytwórni, biegał dopóki nie zaczęły eksplodować elektryczne rzeczy, w pewnym momencie poziom wody przekraczał wszelkie normy. Właściwie chyba nikt nie znał tak dobrze tajnych przejść Wytwórni tak, jak Leszek, wieloletni konserwator. Inną postacią była pracująca w wytwórnianych barach słynna Wacia. Prowadziła barek na I piętrze. Kochała dobrze karmić ludzi, nawet w okresie kiedy było źle z jedzeniem, wszystko na kartki, zawsze potrafiła coś wyczarować. W latach  70.  była znaną osobą, karmiła cudownie, szczególnie ludzi na kacu. Patrzyła w oczy i mówiła: oj, chyba barszczyk się Panu należy. Był więc najpierw ten barszczyk, potem jajecznica, ze szczypiorkiem lub kiełbasą. Z niczego potrafiła zrobić bardzo smaczne jedzenie. Można było u niej zamówić dania, których nie było w karcie. Wprawdzie oficjalnie nie mogła tego robić, ale jak ktoś miał kaca mógł liczyć na pomoc w postaci klina. Była trochę taką maskotką i legendą tej Wytwórni.

Kiedy przyjeżdżają do Wrocławia zagraniczne ekipy filmowe, jak np. w przypadku „Mostu Szpiegów” Stevena Spielberga czy „Charakteru”, w mediach zawsze trwa spór, czy to dobrze o nas świadczy, że nasze miasto gra Berlin sprzed iluś tam lat, służy za scenografię dla ruiny? Czy jednak wolelibyśmy się pojawiać w takim ujęciu jak np. w „Wygranym” Wiesława Saniewskiego: jako piękne, europejskie miasto jak z pocztówki?

Filmową siłą Wrocławia jest, przede wszystkim, to, co się w nim kończy, czyli niedostatek miasta, charakter wojenny, powojenny. 90% zachodnich produkcji nie trafiło do nas dla pięknego rynku tylko w poszukiwaniu „złego” pleneru: slumsów, scenerii wojennych i powojennych.

Wrocław pięknieje, więc maleje liczba zaniedbanych podwórek. Tracimy walory dla produkcji filmowych, ale poprawia się jakość życia mieszkańców.

Bardzo dobrze, że tak się dzieje. Z tym, że niektóre miejsca zostawiłbym jako skansen. Mieszkańcom Przedmieścia Oławskiego wnętrza można zrobić wspaniałe, doprowadzić do tego, by w środku były pałace, ale na zewnątrz niech będzie skansen.

Z jakich rzeczy Pan - jako scenograf - jest najbardziej dumny, jeśli chodzi o osiągnięcia?

Nie ma wątpliwości, że największym osiągnięciem pozostaje „Charakter”. Poza tym są to głównie małe tytuły. Bardzo dobrze wspominam film o Brechcie. Niemiecki reżyser Jan Schutte napisał niezły scenariusz o ostatnich momentach z życia Brechta, artysty bardzo rozpieszczanego przez NRD. Miał swój teatr w Berlinie Wschodnim, przy teatrze  ogromne mieszkanie. Oprócz tego otrzymał od władz rezydencję nad jeziorem. Interesujący budynek z oknami wysokimi na dwie kondygnacje, bo wcześniej pracował tam rzeźbiarz, który rzeźbił gigantyczne formaty i musiał mieć możliwość wyprowadzania tego na zewnątrz. Bertolt Brecht lubił otaczać się kobietami, miał w tym miejscu 6 czy 7 kochanek, całością dowodziła i kontrolowała jego żona. Natomiast Brecht przed śmiercią zapisał każdej z tych kobiet części tego ogromnego terenu, każda dostała jakiś dom. Na dokumentacji w prawdziwym miejscu akcji, w Bukover, okazało się, że one sprzeciwiają się realizacji zdjęć do naszego filmu. A muzeum, które się tam mieści jest tak licznie odwiedzane, że nie można było go zamknąć na miesiąc. I Jan powiedział mi, że jeśli znajdę takie miejsce w Polsce, to zrobimy razem ten film.  Zadeklarowałem, że w dwa tygodnie namierzę odpowiedni obiekt. Jeździłem dzień po dniu, szukałem we Wrocławiu, na Mazurach, ale  nic się nie nadawało. Wreszcie znalazłem idealne miejsce w Szczecinku – park z delikatnym spadkiem do wody. Siostrzenica żony Brechta przyjechała tutaj i potwierdziła, że atmosfera jest identyczna.

Jak podchodzi Pan do swojej roli jako scenografa?

Lubię mieć swój wkład twórczy w film. Są rozmaite szkoły pracy scenografów, różne miary ich osobistego zaangażowania. Ja lubię zacząć pracę na etapie scenariuszowym. Chodzi o wizualną stronę, która, żeby była atrakcyjna, musi „przylgnąć” do opowiadania. Dla mnie największym komplementem jest, kiedy ktoś pomyśli, że scenografa w tym filmie nie było, że wszystko zostało wzięte z natury.  Kiedy znam scenariusz mogę przedstawić jedną, dobrze przygotowaną propozycję reżyserowi, mając zawsze w zapasie alternatywę, bo nie jestem zwolennikiem prezentowania 15 propozycji. Jeżeli od razu nie dogadujemy się z reżyserem, nie trafiam z pomysłami w opowiadanie, to wiem, że nie mamy po co pracować razem, Natomiast taka fajna kreacyjna, praca scenograficzna to była ostatnia scenografia, która powstawała w naszej Wytwórni – do filmu „Od pełni do pełni” Tomasza Szafrańskiego.

Bystrzyca Kłodzka to magiczne miasto uwięzione w murach średniowiecznych, które wspaniale wykorzystał Kazimierz Kutz w „Nikt nie woła” czy niedawno Mariusz Palej w „Za niebieskimi drzwiami”, podkreślając, że efekty osiągnięto bez scenografii.  

Bardzo lubię Bystrzycę, a poza tym szczerze zachęcam do Międzygórza. Pracowałem tam kiedyś z Jurkiem Łukaszewiczem przy serialu „WOW”. Reżyser potrzebował plenerów kraju anglojęzycznego, ale nie Anglii, bardziej Irlandii. Zaczęły się poszukiwania. Któregoś dnia powiedziałem, że Irlandii mu nie znajdę, ale w Międzygórzu możemy stworzyć Nową Zelandię. Wiadomo, że anglojęzyczna, ale nikt tam nie był, możemy robić co nam się żywnie podoba.

To było przed „Władcą Pierścieni”.

Tak, zdecydowanie tak. Miasteczko, które stworzyliśmy, nazywało się LORENTAIN. Jego kolorem uczyniliśmy jasny fiolet, taki kolor, który miał smacznie wyglądać, jak pianka do lizania czy czekoladka dla dziecka. I przemalowaliśmy spore fragmenty miasta: latarnie, mostki, bariery, to wszystko było fioletowe. W tablicy rejestracyjnej pozwoliłem sobie umieścić herb Lwowa, taki mały akcencik rewizjonizmu. Fajna robota była przy tym filmie, szkoda, że nie rozwinął skrzydeł.

Brzmi jak niezła przygoda. A gdzie jeszcze na Dolnym Śląsku zabierał Pan reżyserów?

Miejscem, do którego powracam jak bumerang, jest Zamek Czocha.

Ten obiekt trudno zamaskować przed widzem.

Ma swój charakter, którego nie należy zabijać, nie należy od niego uciekać, trzeba w to iść. Jeśli tylko znajdzie się odpowiednią historię. Właściwie cały Dolny Śląsk jest wspaniałym plenerem filmowym. W Wambierzycach zrobiłem Hiszpanię, która się tak fantastycznie sprzedała, schody do Bazyliki, osły, chłopcy tańczący capoeirę, kolorowy tłum statystów grających przechodniów, ta Bazylika i te schody... idealna Hiszpania wyszła. Zresztą w tym filmie – a był to rosyjski  serial i fabuła „Break point”-  Dolny Śląsk zagrał prawie całą Europę.

Ważne pytanie: o Pańską ocenę tego, czy w momencie przemian ustrojowych dało się zapewnić dalsze funkcjonowanie wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych?

Gdyby niegdyś polityka była inna, sprawy mogłyby się potoczyć inaczej. Dobrym przykładem jest sukces czeskiego Barrandova, gdzie powstaje obecnie również wiele produkcji hollywodzkich, a przecież Wrocław ma jeszcze lepsze położenie geograficzne niż Praga. Czesi wiedzieli jak się ustawić po zmianie systemowej, ważne było dobre rozwiązanie ulg podatkowych, ale o tym lepiej opowiedziałby jakiś producent. Mieliśmy szanse być na równi z tą czeską wytwórnią, tylko zabrakło trafionych pomysłów. Barrandov swoich mistrzów, szefów pracowni wysłał do Stanów na stypendium i oni wracali po kilku miesiącach, znając nowe technologie i z notesem pełnym kontaktów. Dzięki temu byli gotowi pracować z Amerykanami, a Ci chętnie korzystali z tańszych warunków produkcji w Czechach.

Pamiętam Pan swoje wrażenia po przyjeździe do Wrocławia? Jak wyglądało wtedy życie kulturalne miasta?

Pojawiłem się w stolicy Dolnego Śląska w 1963 r., jako student architektury na Politechnice Wrocławskiej. Wrocław lat 60. to był wybuch fantastycznych pomysłów, nagle pojawili się tu Grotowski, Tomaszewski, Kalambur, Gest, Teatr Polski odnosił sukcesy.  Wtedy Wrocław powinien był być stolicą kultury, tu się tak dużo działo, była moda na kulturę. Działał duży teatr pantomimy Henryka Tomaszewskiego, który twardą ręką trzymał zespół i wywalał ludzi za byle co. Jeden z ważniejszych jego aktorów został wyrzucony i wtedy założył studencki teatr pantomimy Gest. W tym czasie powstał Kalambur, pełen fantastycznych postaci, oprócz Bogusława Litwińca, którego wszyscy świetnie znają i pamiętają, była cała masa świetnych aktorów i reżyserów. Chociażby Włodek Herman, pochodzenia żydowskiego, który w 1968 r. musiał wyjechać z Polski, teraz ma wysoką pozycję w Królewskim Teatrze w Kopenhadze. Dla mnie nie do pomyślenia było, żebym nie znał wszystkich nowych spektakli, siadaliśmy na najtańszych miejscach na balkonie, ale musieliśmy obcować z teatrem, ze sztuką.

Dobrze się złożyło, bo czas studencki to najwięcej możliwości, żeby doświadczać i uczestniczyć.

Byłem jednym z założycieli Klubu Młodzieży Artystycznej „Arka”, mieszczącej się w piwnicy pod Pałacykiem. Działał tam m.in. świetny duet mimów  z Gestu, Witka Saramowicza, wysokiego, postawnego mężczyzny i  Marka Gołębiowskiego, drobnej postury, fantastycznego pianisty, studiującego ze mną architekturę.

A późniejsze ważniejsze nazwiska, momenty?

Musiałem uciec z Wrocławia.  Zawsze  rysowałem bardzo dobre karykatury. Przez to  zadarłem z przedstawicielami organizacji partyjnej, których dotknęła osobiście jedna z moich ostrych prac, zresztą  zostałem przyłapany, gdy ją wieszałem. Dziekan, tylko dzięki znajomości z moim ojcem z czasów Politechniki Lwowskiej,  nie oddalił mnie z wilczym biletem, ale musiałem zmienić uczelnię. Studia skończyłem w Warszawie.

Znowu przypadek...

Tak, znowu przypadek.

 

 

Rozmawiał Lech Moliński

Współpraca: Agnieszka Kozak