Rozmowa z Janem Sztajerem

wróć


Kierunek studiów, który Pan ukończył to technika statystyczna. Proszę powiedzieć coś więcej na ten temat.

 

To był pierwszy taki kierunek w owym czasie w Polsce. Ukończyłem go w 1957 roku, w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie. Zapyta Pani dlaczego go powołano? Tutaj odpowiedź jest bardzo prosta - dlatego, że rozwijał się przemysł i z nim związana tzw. “papierologia produkcyjno-księgowa”, która była ręcznie obrabiana. Rozpoczęto poszukiwania bardziej nowoczesnych, wydajnych środków technicznych, którymi okazały się maszyny licząco-analityczne. Byłem jedną z siedmiu osób w Polsce, która miała wykształcenie w zakresie techniki statystycznej. Było nas bardzo mało, co też może pokrywać się z tym, że w owym czasie wykształcenie związane z księgowością, czy ekonomią nie cieszyło się poważaniem w społeczeństwie. Dlatego też, dla ułatwienia znalezienia pracy, nasz opiekun studiów inż. J. Miller, dbając o naszą przyszłość rozesłał informację do zakładów przemysłowych, że powstała kadra, która może zająć się organizacją ośrodków licząco-analitycznych. Wtedy to był cud techniki! Proszę sobie wyobrazić, że otrzymał odpowiedzi z piętnastu zakładów z całej Polski. Wybieraliśmy. Na początku wybrałem z kolegą Józefem Sikorą Stocznię Gdańską. Tam organizowaliśmy jeden z pierwszych ośrodków obliczeniowo-analitycznych w przemyśle stoczniowym. Dla żartu powiem, że moje oficjalne stanowisko pracy nazywało się starszy księgowy, choć o księgowości nie miałem pojęcia.

 

Co spowodowało, że wybrał Pan Stocznię?

 

Oferowała nam najlepsze warunki zatrudnienia, choć nie pracowałem tam długo. Po dwóch i pół roku, pod koniec 1959 roku w naszym ośrodku mieliśmy wizytę dwóch niezapowiedzianych gości. Patrzyli z zainteresowaniem na maszyny. Nie wiedzieliśmy kim są, ale już zaobserwowaliśmy, że nie do końca znają się na tym na co patrzą. Potem na korytarzu, będąc z nimi na osobności, skorzystałem z okazji i zapytałem się czy mogę im jakoś pomóc. Powiedzieli, że przyjechali, ponieważ Pafawag też chciałby uruchomić taki ośrodek i szuka specjalistów w tym zakresie. Wtedy zadali mi pytanie wprost: czy nie chciałbym pracować w Pafawagu.

 

I już? Po prostu odszedł Pan ze Stoczni i poszedł pracować do Pafawagu?

 

Nie, to nie było takie proste, a ma to poniekąd związek ze sportem. Byłem aktywny w wielu dziedzinach, jak szermierka, czy koszykówka i akurat mieliśmy mieć mecz z Gwardią Wrocław. To był mój pretekst wyjazdu z Gdańska. Przyjechałem tutaj z innymi zawodnikami, ale wracałem sam. Po meczu zostałem we Wrocławiu i poszedłem do Pafawagu na rozmowy z dyrektorem naczelnym Ludwikiem Kuberskim. To był fantastyczny człowiek. Od razu zaproponował mi pensję w wysokości 2 800 zł miesięcznie i mieszkanie. Choć to drugie było już zależne od stanu cywilnego. Przebili stawkę, którą miałem w Stoczni. Wiedziałem, że chcę rozpocząć u nich pracę. Wróciłem do Gdańska i złożyłem wypowiedzenie. Oczywiście nie obyło się bez komplikacji - nastąpiły pewne przepychanki pomiędzy Stocznią a Pafawagiem. W końcu otrzymałem zgodę na rozwiązanie umowy o pracę z dniem 30 marca 1960 roku i proszę sobie wyobrazić, że rankiem 30 marca w drzwiach mojego robotniczego pokoju stanął wojskowy. Dostałem wezwanie z informacją, że od 1 kwietnia mam się stawić w szkole oficerskiej we Wrocławiu. Przed wyjazdem z Gdańska poszedłem do Wojskowej Komisji Uzupełnień w Gdańsku-Wrzeszczu, gdzie na moich oczach podarli dokument z wezwaniem do wojska i tym sposobem 6 kwietnia 1960 roku rozpocząłem pracę w Pafawagu. Tak to załatwili.

 

Czym pan się zajmował w Pafawagu? Pełnił Pan to samo stanowisko co w Stoczni?

 

Tak, też byłem starszym ekonomistą, ale już z dostawą pierwszych maszyn zostałem powołany na kierownika organizowanego ośrodka. Podobnie jak w Stoczni organizowałem ośrodek licząco-analityczny, szkoliłem obsługę maszyn i użytkowników, a przede wszystkim projektowałem i wdrażałem poszczególne zagadnienia jak ewidencja księgowa, płacowa, czy kadrowa. Tak się wszystko zaczęło. Przy czym zależało mi na tym, by załoga Pafawagu dowiedziała się kim jestem i za co będę odpowiadał.

 

Dlatego pisał Pan artykuły do gazety zakładowej, z wyjaśnieniem czym jest ośrodek licząco-analityczny.

 

Tak, to była jedna z przyczyn. Choć informacja to jedno, a wdrażanie to drugie. Wiele spraw udało się wdrożyć tylko i wyłącznie dzięki dyrektorowi Kuberskiemu. Gdyby nie on, to połowy swoich pomysłów bym nie zrealizował. Proszę zwrócić uwagę, że zakład był nazywany “Czerwonym Pafawagiem” - kadra, w której w owym czasie pracowało ok. 6 000 osób liczyła wielu pracowników związanych jeszcze z przedwojennym komunizmem.

 

Jak przebiegał proces tworzenia ośrodka?

 

Nic nie wdrażaliśmy bez wcześniejszej obserwacji. Gdy tylko zacząłem pracę w Pafawagu, od razu poprosiłem o trzy miesiące na zapoznanie się z zakładem. Dopiero potem tworzyłem koncepcję zmian. Zapyta Pani co zmieniłem? Usprawniłem przepływ informacji na temat wypracowanych godzin, ale też zużytego materiału, ponieważ wtedy na produkcji w Polsce obowiązywał system pracy akordowej - wszyscy byli rozliczani na podstawie kart pracy. Kiedy zacząłem je przeglądać, dostrzegłem, że w bardzo wielu brakuje informacji, a część jest nawet sfałszowana. Po prostu dodawano sobie ilość wykonanej pracy. To chyba była jedna z moich funkcji - usprawnienie rozliczania pensji. I właśnie w takim ośrodku, gdzie pracowaliśmy na czeskich maszynach licząco-analitycznych firmy Aritma prowadziliśmy ewidencję, sprawozdawczość, planowanie i analizę. W następnej kolejności mając te dane można było usprawnić proces technologiczno-produkcyjny.

 

Przeliczając na pracownika kart pracy musiało być tysiące.

 

Przychodziło ich do mnie na koniec miesiąca około 20-30 tysięcy. Musiały pojawić się usprawnienia. Stacja składała się z dziurkarek, sprawdzarek, sorterów, tabulatorów i maszyn pomocniczych tj. mnożarki i reproducera. Wszystko odbywało się za pomocą karty perforowanej, na którą przenosiliśmy dane cyfrowe z dokumentów źródłowych. Choć brzmi to bardzo technicznie, konieczne było ręczne przenoszenie informacji, czyli wybijania otworów na karcie perforowanej. To robiły operatorki - wydziurkowywały otwory, co powodowało, że praca tak naprawdę w dużej mierze była zależna od nich. Na początku, do 1964 roku operowaliśmy cyfrowymi symbolami, czyli odczytywaliśmy za ich pomocą nazwę przedmiotu lub czynność, która została zasymbolizowana. A co nam to dawało? Na przykład stworzenie jednorodnej dokumentacji źródłowej, przyśpieszenie obiegu dokumentów i otrzymywanych wyników. Potem, po 1964 roku na moją prośbę zakład kupił nowoczesne alfanumeryczne maszyny licząco-analityczne. Od tego czasu proces obróbki był dużo szybszy. Korzyści z tego systemu były bardzo duże.

 

Ośrodek okazał się jednym z lepszych, o ile nie najlepszych w Polsce.

 

Tak, został uznany za taki przez Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego, ponieważ prowadził obliczenia dla wielu użytkowników, w tym przede wszystkim dla głównego technologa, by usprawnić jego prace obliczeniowe. Ciągle ktoś przyjeżdżał, by go zobaczyć. Ale trzeba też podkreślić, że był to wspólny ośrodek dla Pafawagu i Dolmelu. Wspólny - ponieważ Pafawag miał pieniądze, ale nie miał odpowiednich pomieszczeń, zaś Dolmel miał pomieszczenia, ale nie miał pieniędzy. Chyba nie muszę dodawać, że prowadziłem również miesięczne obliczenia dla Dolmelu. Mało kto się znał na tych maszynach. Pewnego razu moi dyrektorzy wysłali mnie bym w ich imieniu pojechał do Elwro na uroczystą prezentację maszyny cyfrowej Odra 1003. To był 1962 rok. Bardzo ważne wydarzenie we Wrocławiu. Był tam m.in.prezydent miasta Czuliński, Bronisław Piwowar, Marian Tarnkowski i jeszcze kilku innych ważnych gości. Prezentowali Odrę 1003 i mówili jaka to jest wspaniała maszyna do usprawnienia pracy w zakładach przemysłowych. A przecież według mnie w ogóle się nie nadawała! To były maszyny do wykonywania prostych obliczeń jak mnożenie, dzielenie, dodawanie, czy odejmowanie, a nie do tak zwanego masowego przetwarzania danych. Wtedy zadałem pytanie: czy to co widzimy nadaje się do usprawnienia organizacji pracy w zakładach przemysłowych? Usłyszałem, że nie powinienem krytykować. Podpadłem. Przestraszony po powrocie poszedłem się tłumaczyć swojemu dyrektorowi Kuberskiemu. Ten na szczęście powiedział, bym się tym nie przejmował. Nie minęło dużo czasu i w 1964 roku zostałem przez niego wysłany na konferencję naukową organizowaną przez Komitet Wojewódzki PZPR we Wrocławiu. Jej tematem było zastosowanie maszyn matematycznych w przemyśle Dolnego Śląska. A sama konferencja wynikała z utworzenia w 1963 roku urzędu Pełnomocnika Rządu ds. Elektronicznej Techniki Obliczeniowej.

 

Zapewne miał Pan swój referat. Czego on dotyczył?

 

Pojechałem tam z magistrem Jerzym Trybulskim, moim kolegą z pracy, kierownikiem Działu Organizacji w Pafawagu, a nasz referat dotyczył ośrodków obliczeniowych w Polsce. Nie pamiętam dokładnie tego wyjazdu. Jednak co istotne, w przerwie, rozmawiając na korytarzu, ktoś zaproponował, że powinniśmy otworzyć ośrodek obliczeniowy we Wrocławiu. W pierwszej kolejności wskazano na mnie. Ktoś powiedział, że powinienem zająć się jego organizacją, a ja tego nie chciałem. Nie wyobrażałem sobie odejścia z Pafawagu i wtedy właśnie zaproponowałem Trybulskiego. Zgodził się. Miałem też swoje powody - zrobiłem to, ponieważ wiedziałem, że musi odejść w Pafawagu - miał kłopoty w porozumiewaniu się z dyrektorem naczelnym. Był młody, przy czym zobowiązałem się, że mu pomogę. Tym sposobem Pafawag musiał przekazać Trybulskiego do innego miejsca pracy, a ja zostałem tam sam. Tak w 1964 roku powstało ZETO we Wrocławiu. Ja zresztą potem też odszedłem z Pafawagu.

 

Co było tego przyczyną?

 

Po jakimś czasie wybrano nowego dyrektora, z którym już nie tak dobrze układała się moja współpraca. Wiedziałem, że muszę odejść. Ale wie Pani co, wszystko rozwiązało się samo. 13 czerwca 1966 roku otrzymałem pismo od Trybulskiego skierowane do dyrektora Pafawagu, że prosi o przekazanie mnie do ZETO we Wrocławiu. Miałem pomóc, ponieważ okazało się, że kraje RWPG dostały polecenie zakupu ze Związku Radzieckiego maszyn do przetwarzania danych Mińsk 22. Zostaliśmy wysłani do Mińska na sześciotygodniowe szkolenie programowania. Wróciliśmy kompletnie załamani, bo okazało się, że wszystko zostało zaprogramowane w wewnętrznym języku Mińska 22. Co mieliśmy zrobić? Polska zakupiła sześć maszyn do sześciu miast wojewódzkich, gdzie w sześciu ZETO je zainstalowano. Jedna z nich trafiła do Wrocławia. Musiały znaleźć się pomieszczenia do jej zainstalowania. Na początku mieliśmy do dyspozycji dwa piętra w budynku obok obecnej Filharmonii. Ale już w trakcie instalowania maszyn rozpoczęłą się procedura szukania nowej, wtedy już trzeciej lokalizacji ZETO. Tak powstał budynek ZETO przy ul. Ofiar Oświęcimskich projektu Anny i Jerzego Tarnawskich, który zresztą był krytykowany przez władze za to, że nie pasuje do otoczenia. Wydaje mi się, że tylko dzięki dyrektorowi Ryszardowi Terebusowi ZETO powstało w tym, a nie innym miejscu.

 

Czym Pan się zajmował w ZETO?

 

Byłem odpowiedzialny za opracowanie projektów poszczególnych zagadnień jak ewidencja księgowa, płacowa, czy kadrowa; przyuczenie personelu projektowego, którego wtedy nie było, a także odpowiadałem za kontakt z podmiotami zewnętrznymi jak np. Hutmen, Aspa, czy Jelcz. Miałem pod sobą 72 pracowników - projektantów oraz programistów. Ale to już inny rozdział.

 

 

Rozmawiała Iwona Kałuża

 

Dr Jan Sztajer - urodził się w 1936 roku w Wojkowicach (Zagłębie Śląsko-Dąbrowskie). W czerwcu 1957 roku ukończył studia na Wydziale Ogólnoekonomicznym w Szkole Głównej Planowania i Statystyk w Warszawie, w specjalizacji technika statystyczna. Obronił w 1973 roku pracę pt. “Komputerowy model systemu rezerw mocy produkcyjnej przedsiębiorstw przemysłowych” zdobywając stopień doktora nauk ekonomicznych. Pracował m.in. w Stoczni Gdańskiej (1957-1960), Pafawagu (1960-1966), Zeto (1966-1972), czy Elwro (1976-1983). Równocześnie prowadził działalność dydaktyczną. W Pafawagu organizował ośrodek licząco-analityczny.