Wrocław był już Warszawą, Wiedniem, Berlinem, Rotterdamem...
Z Lechem Molińskim rozmawia Karolina Graczyk
Dołączam się do marzenia o szkole filmowej we Wrocławiu. Możesz zdradzić, czy zostały już podjęte jakieś kroki w tym kierunku, czy pomysł pozostaje w sferze fantazji?
Tematem materiału, o który pytasz, było rozpoczęcie działalności współtworzonej przeze mnie Wrocławskiej Fundacji Filmowej na rynku dystrybucyjnym; prezes Paweł Kosuń wspomniał w wywiadzie, że marzy o szkole filmowej dla Wrocławia, co poszukujący klikalności redaktor uznał za dobry nagłówek. Tak działają współczesne media w Internecie. Trochę to smutne, a dla nas niekorzystne, bo poczytny news dotyczący niedookreślonej przyszłości przykrył komunikat, z którym chcieliśmy się przebić. Odpowiadając, temat był i ciągle jest marzeniem.
W takim razie skupmy się na zrealizowanych projektach, a masz ich na koncie sporo. Choćby Festiwal Filmowy Spektrum i Międzynarodowy Festiwal Filmów Dokumentalnych „Okiem Młodych”, oba w Świdnicy. Czym filmowa historia tego konkretnego miasta cię przyciągnęła? A może zadecydowały względy pragmatyczne?
Trudno mówić o myśleniu czysto pragmatycznym. Jakiś naddatek, idea czy pasja, musiała się tutaj pojawić. Do Świdnicy zaproszono nas na skutek splotu okoliczności. W skrócie, poznaliśmy Marysię Ziębę, świdniczankę, która zaproponowała nam – Januszowi Dąbkiewiczowi i Lechowi Molińskiemu, czyli osobom współtworzącym obecnie Wrocławską Fundację Filmową – włączenie się w organizację „Okiem Młodych” w 2011 roku. Festiwal miał wówczas za sobą trzy edycje. Naszym zadaniem było trochę doszlifować i wypromować program, skierować imprezę zarówno do początkujących filmowców, jak i, szerzej, do mieszkańców miasta; nadać jej większego prestiżu, a jednocześnie przyciągnąć większą widownię. W Świdnicy zostaliśmy ciepło przyjęci, m.in. przez Bożenę Kuźmę ze Świdnickiego Ośrodka Kultury, która dała nam, początkującym organizatorom, dużą swobodę działania. Pomysł na zorganizowanie większego festiwalu fabuł w Świdnicy wyszedł ze strony lokalnych władz i animatorów. Spodobała się nasza koncepcja festiwalu filmowego, który odważnie zakłada prezentację kina arthouse’owego w średniej wielkości miejscowości. Trzeba przełamywać stereotyp, że w małych ośrodkach nie ma zapotrzebowania na kulturę – co staramy się robić z Pawłem Kosuniem, prezesem naszej Fundacji i dyrektorem Spektrum oraz świetnym zespołem animatorów i producentów, z jakim mamy przyjemność pracować. Świdnica jest bardzo ładnym, zadbanym miejscem, ale też miastem jakich wiele w Polsce. To zresztą stanowiło dodatkowe wyzwanie – wytworzyć w takim mieście głód kina. Jakoś nam się to udało, ludzie rzeczywiście są zainteresowani. Nadchodzący rok 2019 będzie dla nas kolejnym dużym wyzwaniem; o szczegółach jeszcze nie mogę mówić, ale zamierzamy wyjść poza kilka dni festiwali, zapewnić naszej publiczności ofertę całorocznych projekcji i spotkań wokół kina z najwyższej półki. Taki jest plan. W Świdnicy czujemy się bardzo dobrze, a pracując przy organizacji kolejnych wydarzeń filmowych, jeszcze bardziej ją doceniliśmy. Wsparcie, jakie nam zapewniono, zarówno to finansowe, jak i mentalne, jest nie do powtórzenia.
Fot. Jerzy Wypych.
Działając przy „Okiem Młodych” masz okazję śledzić twórczość młodych dokumentalistów i dokumentalistek. Zauważasz w ostatnich latach zmianę w ich podejściu do filmowego medium? Pojawiają się nowe prądy?
Byłoby mi najłatwiej ograniczyć się do polskich filmowców, bo myślę, że próby jakiegokolwiek szerszego podsumowania będą obarczone nadmierną generalizacją. W przypadku młodego polskiego dokumentu największa zmiana dokonała się nie rok czy dwa lata temu, ale ponad dekadę wstecz. Mam tu na myśli cyfryzację i miniaturyzację sprzętu, które otworzyły przed filmowcami wiele nowych możliwości. Szansę dostał chociażby dokument obserwacyjny, który wymaga czasu i pokaźnej ilości nakręconego materiału – teraz kręcić można dużo, nie trzeba się ograniczać. O sprzęt możesz zadbać zupełnie niezależnie, nie potrzebujesz już szkoły filmowej, która ci go zapewni. Szkoła ma dawać energię twórczą, możliwość nawiązywania kontaktów, jakieś know how.
Jeśli chodzi o tematykę, dominuje mimo wszystko dość klasyczny film dokumentalny. Takie zjawiska jak Marcin Podolec, który zajmuje się dokumentem animowanym i w tej formule realizuje już trzeci czy czwarty film, raczej należą do rzadkości. Przeważają intymne portrety bohaterów, opowieści z życia w małej skali, zapraszające nas do świata, do którego zwykle nie mamy dostępu. Realizacyjnie nasze dokumenty są bardzo dobre technicznie, chociażby od strony operatorskiej, i naprawdę fajnie się je ogląda. Porównując do filmów z zagranicy, nie dziwi mnie wysyp nagród dla polskiego kina dokumentalnego. Mamy swój styl. Aktualna pozostaje w nim maksyma zmarłego niedawno Kazimierza Karabasza; sparafrazowana brzmi dość banalnie, bo mowa w niej o tym, że człowiek jest najważniejszy, ale pamięć o tych słowach przy pracy nad filmem dokumentalnym rzeczywiście wiele ułatwia, może być cennym drogowskazem. Ciągle żywa jest też u nas myśl Krzysztofa Kieślowskiego, który wychował wielu filmowców, zresztą nie tylko dokumentalistów – to przekonanie, że reżyser, jako panujący nad materiałem i narracją, powinien do końca czuć odpowiedzialność za swoich bohaterów. To jest zauważalne, aczkolwiek działają też tacy filmowcy jak Michał Marczak czy Piotr Stasik, którzy inaczej rozumieją dokumentalistykę, gdzie indziej wyznaczają sobie granice. Zdarza się, że idą w stronę mocno ekshibicjonistycznego, transgresyjnego dokumentu post-bigbrotherowskiego. Na świecie jest to jeden z dominujących nurtów, do Polski przeniknął za sprawą Marcina Koszałki, który w niesamowicie poruszającym „Takiego pięknego syna urodziłam” rozprawił się z mitem rodziny idealnej. Po jego realizacji, która zresztą podzieliła środowisko, zaczęto robić dużo filmów terapeutycznych lub autoterapeutycznych, analizujących rodzinne dysfunkcje czy wręcz patologie. Obecnie tego rodzaju kino powoli wygasa, i chyba dobrze; wydaje się, że z perspektywy widza ów nurt się wyczerpał, nie wzbudza już takiego zainteresowania, jak chcieliby twórcy.
To czego teraz potrzebują widzowie?
Jeśli mówimy o potrzebach szerszej widzowni, także tej z większym kapitałem kulturowym, jak publiczność „Okiem Młodych”, to się jakoś radykalnie nie zmienia. Widz od kina, dokumentalnego czy fabularnego, oczekuje wciąż tego samego – emocji i dobrych historii. Ostatnio pojawia się zapotrzebowanie na dokument interwencyjny, czyli filmy dokumentalne podejmujące konkretny temat. Niedawno powstał film Jonathana Ramsaya i Michała Konopy, „Smog Wars”, zrobiony w Warszawie, z osobistej perspektywy opowiadający o problemie smogu w Polsce, na czym on polega i jak z nim walczyć. Istnieje duża grupa widzów wychowanych na zagranicznych dokumentach antyglobalistycznych, ekologicznych czy politycznych, bardzo chętnie sięgająca po polskie odpowiedniki.
Fot. Marcin Gomułka.
We Wrocławiu organizujesz szereg wydarzeń, jednym z nich jest skoncentrowane wokół miejskości i architektury MIASTOmovie. Edycje są przyporządkowane motywom przewodnim. Opowiesz o nich i o założeniach samego festiwalu?
MIASTOmovie to impreza, którą osobiście bardzo lubię, do tego przyjemnie się nad nią pracuje. Zgodnie z założeniem, film – zazwyczaj dokumentalny, choć są pojedyncze odstępstwa – ma być punktem wyjścia do dyskusji albo refleksji o mieście. Zawsze mamy hasło-motyw przewodni, np. „Sąsiedztwo” (2017), w 2018 roku – „Ulica”, wcześniej temat „ID miasta”, kiedy rozmawialiśmy o tożsamości miejskiej, czy „Miasto z odzysku”; odzysk może tu oznaczać i upcycling, i nawiązanie do historii Wrocławia jako części tzw. ziem odzyskanych, więc pole do zabawy kuratorskiej było duże. W 2019 roku zajmiemy się architekturą publiczną.
Niedawno Narodowe Centrum Kultury opublikowało raport „W dialogu z otoczeniem? Społeczne postrzeganie przestrzeni publicznej i architektury w Polsce” , z którego wynika, że zainteresowanie mieszkańców naszego kraju architekturą i wiedza na ten temat stoi na bardzo, bardzo niskim poziomie. Temat reklam zaśmiecających przestrzeń publiczną, a więc kwestia estetyki, jeszcze budzi jakieś emocje, ale wciąż mówimy o niszowym oddziaływaniu. A przecież z architekturą mamy do czynienia wszyscy. Ostatnio słuchałem podcastu „Magazyn Miasta” z Tok.fm, gościem był m.in. Edwin Bendyk, który zauważył pewną niezależność miast ściany zachodniej, jak Szczecin czy Wrocław; ludzie się zmieniają, zmienić może się władza centralna, ale miasto trwa, jego granice pozostają trwalsze niż granice państwa. [Miasto] daje poczucie stałości. Choćby dlatego warto się nim zajmować. Szczególnie istotne jest dla nas inicjowanie debaty publicznej, a jak już mówiłem, jako społeczeństwo jesteśmy na początku drogi, więc wciąż mamy wiele do przedyskutowania.
Ślady przeszłości Wrocławia można zauważyć na ulicy Mierniczej, gdzie zresztą prowadziłeś tematyczny spacer filmowy. Kiedy odkryło ją kino i co złożyło się na jej popularność wśród filmowców?
Kino odkryło ją dlatego, że nie była remontowana. Najprostsza i chyba najbardziej trafna odpowiedź. Co prawda ostatnimi czasy Miernicza jest używana rzadziej – korzysta się raczej z wciąż niezmienionej części Nadodrza, jak Ptasia czy Kurkowa. Jeśli jednak poczytać wypowiedzi filmowców, którzy przyjechali na Mierniczą, powtarza się motyw pragmatyczny, czyli brak dodatkowych, pokaźnych kosztów. Wystarczy ściągnąć anteny satelitarne, usunąć samochody i już przenosimy się w czasie. Skorzystał z tego na przykład „Charakter” Mike’a van Diema, zdobywca Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Wrocław, m.in. właśnie ulica Miernicza i okolice, zagrał Rotterdam z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Przed „Mostem szpiegów” i „Zimną wojną” był to chyba najgłośniejszy międzynarodowy sukces kina realizowanego we Wrocławiu. Z filmów polskich nakręconych na tej ulicy wymienić można „Kobietę samotną” Agnieszki Holland czy „Miasto 44” Jana Komasy, choć oczywiście jest tego dużo więcej.
Sława ulicy splata się z upadkiem Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu na skutek potransformacyjnego przejścia na produkcję prywatną. WFF straciła wówczas rację bytu; filmów nie kierowano już do produkcji we Wrocławiu odgórnie, o wyborze miejsca decydowali indywidualni producenci. Żeby ratować wytwórnię, wchodzono w usługi koprodukcyjne. Niemieckie czy skandynawskie realizacje z początku lat 90. mocno zaistniały we Wrocławiu, między innymi, a może przede wszystkim, właśnie na ulicy Mierniczej.
Którym dzielnicom Wrocławia, ich rozwojowi, najbardziej kibicujesz?
Może zacznę nie wprost. Jeśli przyjrzymy się procesom demograficznym, Polska należy do najbardziej starzejących się społeczeństw w Europie – w ciągu dwudziestu lat ma nas być mniej o osiem milionów. Oczywiście ten trend zawsze można odwrócić, ale w tym momencie tak wynika z liczbowych prognoz. Żyjemy też w rzeczywistości, gdzie ludzi po pięćdziesiątce jest więcej, niż tych przed trzydziestką; w związku z tym trudno nie myśleć o przystosowywaniu przestrzeni miejskiej do potrzeb osób starszych. Zatem potrzebnym trendem, w którym sam bardzo się odnajduję i z którym wiążę nadzieje na przyszłość, wydaje się być powrót do lokalności i małych wspólnot, taka policentryczność miasta. Dotyczy to również Wrocławia. Powoli odchodzimy od dominacji centrum, wokół którego koncentrują się wszystkie usługi; zamiast tego przechodzimy na model wspólnotowy, model miasta w ludzkiej skali. Wynika to ze zmiany myślenia o mieście jako o miejscu zamieszkanym przez młodych, mobilnych, zwykle zmotoryzowanych ludzi, którzy bez problemu przemieszczają się do galerii handlowych czy na rynek. Ważne jest zatem rozbudowywanie lokalnych centrów i rozwijanie najpotrzebniejszych usług, a w przyszłości, kto wie, może i ośrodków kultury, np. kin. Mam nadzieję, że wszystkie części Wrocławia będą równomiernie ewoluować, tworząc przyjazną do życia przestrzeń. Obecnie świetnym przykładem są budzące wiele nadziei Nowe Żerniki, czyli projekt nowo powstającego, samowystarczalnego osiedla. A więc tego bym sobie życzył dla Wrocławia. Żebyśmy wszyscy mieli warzywniak pod domem.
Byłoby praktycznie. Ale wyjdźmy na chwilę poza Wrocław. W tym roku kończysz finansowany ze stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego projekt „Dolnośląskie Spacery Filmowe”. Jak byś podsumował dotychczasowe działania i jakie są dalsze plany popularyzatorstwa turystyki filmowej w regionie?
Jestem raczej powściągliwy w kwestii mówienia o przyszłości, planów mamy mnóstwo, ale dopóki się nie wykrystalizują, lepiej nie chlapać za dużo. Nie migając się więcej od odpowiedzi: efektem mojego dobiegającego końca projektu ministerialnego są trzy szlaki filmowe – po Bystrzycy Kłodzkiej, Wałbrzychu i Świdnicy – które będą udostępnione w internecie do samodzielnego podglądania i korzystania. My przechodziliśmy te trasy w nieco bardziej okrojonych wersjach z młodzieżą, mieszkańcami; takie dwugodzinne spacery. Poza tym właśnie trwają ostatnie prace nad domknięciem indeksu dolnośląskich plenerów wykorzystywanych w polskich filmach zrealizowanych po 1945 roku. To ma być taka ogólnodostępna baza dla zainteresowanych tematem, pomocna w pisaniu opracowań.
Wrocław jest, obok Łodzi i Warszawy, najbardziej filmowym miastem Polski. Ze względu na aktywność Wytwórni Filmów Fabularnych kręcono tu mnóstwo, bardzo często wykorzystując tutejsze plenery. Słynny „Popiół i diament” Wajdy, jego „Pokolenie” – to Wrocław, „Nikt nie woła” Kutza, genialny, choć niedoceniony w chwili premiery film, to Bystrzyca Kłodzka. Pierwsza nominacja oscarowa dla polskiej produkcji, „Nóż w wodzie” Polańskiego, była realizowana w WFF i montowana we Wrocławiu. Tutaj debiutowali Agnieszka Holland i Janusz Zaorski. Has, Kutz, Wajda, Morgenstern, oni wszyscy przyjeżdżali do stolicy Dolnego Śląska, żeby robić swoje filmy. Nazwiska można wymieniać długo.
Tym bardziej dziwi mnie i smuci, że wobec tak okazałej filmowej historii miasto nie ma własnego spacerownika, nie wydało mapy filmowej, nie doczekaliśmy się też opracowania monografii WFF, choć w 2019 roku mija 65 lat od jej powstania. Śladem tej historii w przestrzeni miejskiej, bardzo fajnym zresztą, są „Wrocławskie ślady filmowe” Maćka Żurawskiego – kilkanaście tablic w miejscach, gdzie kręcono filmy. Między innymi przy piekarni na Barlickiego na Ołbinie upamiętniono „Pętlę” Hasa, na karłowickim placu Piłsudskiego „Marcowe migdały” Piwowarskiego, na Rynku, w jednym z przejść, „Fantom” Murnaua. Trochę tego jest, ale nie zostało to zindeksowane, chciałbym, żeby ta luka została zapełniona. Tym bardziej, że powoli tracimy kontakt z ludźmi, którzy współtworzyli polską szkołę filmową – niedawno zmarł Wajda, który debiutował tu „Pokoleniem”, zresztą jednym z pierwszych filmów WFF, kilka dni temu odszedł Kazimierz Kutz. Świadków tych wydarzeń nie przybywa, mamy ostatni moment, żeby działać. Podsumowując, mam nadzieję, że uda nam się zrobić kompleksową mapę filmową na wzór Dolnośląskich spacerów; chciałbym też, żeby powstał filmowy spacerownik po Wrocławiu, jeśli nie za naszą sprawą, to dzięki komuś innemu.
To jedna rzecz, ale poza Wrocławiem jest jeszcze region i małe miasta, w których kino stało się częścią lokalnej tożsamości. Dwa najwyraźniejsze przykłady to Lubomierz i Bystrzyca Kłodzka. W Lubomierzu, jednym z najmniejszych miast naszego regionu, kręcono „Samych swoich” Chęcińskiego, którzy na trwałe rozsławili to miejsce. Założono Muzeum Kargula i Pawlaka, zorganizowano Festiwal Filmów Komediowych „Sami swoi”, w knajpie można zjeść pizzę o nazwie „Łzy Kargula”, za filmem ochrzczono też miejscową orkiestrę i wiele innych. Obraz Chęcińskiego wgryzł się w krajobraz miasta. Wiąże się to z kwestią szukania swoich korzeni – mieszkańcy przyjechali ze Wschodu na tę poniemiecką ziemię, do dawnego Liebenthal, które, zanim zostało Lubomierzem, przez chwilę nazywało się Miłosna. Bystrzycę na podobnych zasadach odkrył Kazimierz Kutz filmem „Nikt nie woła”; on też jako pierwszy wykorzystał Lubomierz, bo jego debiut „Krzyż walecznych”, konkretnie nowela „Wdowa” ze Zbigniewem Cybulskim, był kręcony właśnie na tych terenach. W Bystrzycy kręcono „Pokot”, nieopodal powstawała „Wieża. Jasny dzień” Jagody Szelc, zatem jest to historia, która wciąż się pisze.
Dziś turyści mogą przejść się Kryształową Aleją Gwiazd, która wymienia filmowców związanych z regionem. Miasto jest otwarte na kino; bardzo dobrze wspominam współpracę z Marcinem Gomułką i Amelią Iwańską z Miejsko Gminnego Ośrodka Kultury. Wobec ich zaangażowania czułem, że te spacery po Dolnym Śląsku to nie żaden mój wymysł, ale odpowiedź na potrzeby lokalnej społeczności, dla których wizyty filmowców to więcej niż święto, a historie o nich są przekazywane następnemu pokoleniu. Moje doświadczenia z wizyt w małych miejscowościach potwierdzają, jak niesamowicie trwała jest pamięć mieszkańców o powstałych tam filmach. Pamiętam fenomenalne spotkanie z panem Zdzisławem z wioski Gruszeczka niedaleko Milicza, gdzie kręcono część scen do filmu „Pociąg do Hollywood” Piwowarskiego z Katarzyną Figurą w roli głównej. Spytany, gdzie znajduje się użyta w filmie stacja kolejowa, pojechał tam ze mną na rowerze i szczegółowo opowiedział, jak to wszystko wyglądało, choć od tamtych wydarzeń minęło już ponad 30 lat. Z czymś takim spotykam się na każdym kroku, bezpośrednio lub nie. Interesują mnie takie właśnie kwestie społeczne. Wracając do pytania, kolejnym planem jest rozbudowanie oferty turystycznej. Odkrywanie regionu pod kątem weekendowych wyjazdów staje się popularne, z czego się bardzo cieszę, a turystyka filmowa może stanowić jedną z ofert alternatywnych. Chciałbym być częścią tego trendu, na tyle, na ile mi się uda. Myślę, że wycieczki filmowe po Dolnym Śląsku – połączone z seansem nakręconej w danym miejscu produkcji czy spotkaniem z kimś, kto brał w tym udział – miałyby swoją publiczność, dzięki czemu dziedzictwo filmowe całego regionu mogłoby zostać zapamiętane. Jednocześnie ważne jest, by połączyć merytoryczny, naukowy wywód z przystępnością dla szerszego odbiorcy.
Fot. Marta Sobala.
Żeby nie zamykać się we własnym kręgu.
Tak, chciałbym, żeby to było bliżej ludzi. Dlatego uważam spacery za świetną formę edukacji, bo nie są tak zobowiązujące jak np. wykłady.
Jakie inne dolnośląskie rejony chciałbyś jeszcze zaprezentować szerszej publiczności?
Na pewno takim terenem do odkrycia, nawet bez klucza filmowego, choć i jego można zastosować, jest Kotlina Jeleniogórska. I Wleń, czyli najmniejsze miasteczko Dolnego Śląska, do tego jedno z najstarszych w całej Polsce, bo prawa miejskie uzyskało w 1214 roku; tam też zresztą kręcono kilka filmów. W pobliżu mieści się Zapora Pilchowice, kilkukrotnie wykorzystywana w filmach wojennych Jerzego Passendorfera, jak „Skąpani w ogniu”, czy w „Drodze do raju” Gerwazego Reguły. Ciekawią mnie też małe okoliczne wioseczki. Lądek Zdrój ma bogatą filmową kartę, powstało tam kilkanaście filmów, które w widoczny sposób eksponowały rynek i okolice, np. „Dwa żebra Adama” Morgensterna, satyra na małomiasteczkową mentalność. „Wielkiego Szu” Chęcińskiego kręcono w Wambierzycach – kolejny bardzo atrakcyjny rejon filmowy. Poza tym gorąco polecam Bystrzycę Kłodzką, miasto malownicze, zamknięte w średniowiecznych murach, często wykorzystywane przez filmowców. Na pewno warto wyruszyć na wycieczkę śladami filmu „Pokot” Agnieszki Holland; to świetna reklama Bystrzycy, ale eksponuje się tam także Nową Rudę i okolice. W kinach jest już „Eter” Zanussiego, kręcony w Twierdzy Srebrnogórskiej; dobry pretekst, żeby odwiedzić to miejsce. Z kolei filmy Waldemara Krzystka mogą nas przeprowadzić przez skomplikowaną, bo splecioną z losów trzech nacji, historię Legnicy. Perłą jest wspomniany już Wałbrzych, jednak na ekranie eksploatowano go w sposób jednostronny; akcentowano brzydotę, okres bardzo wysokiego bezrobocia, degradację społeczną. Jednocześnie w Wałbrzychu mieści się przecież Zamek Książ, ukazywany w zupełnie inny sposób. Jego najnowszą odsłonę prezentuje serial „1983”, który wyreżyserowały Agnieszka Holland, Olga Chajdas, Agnieszka Smoczyńska-Konopka i Kasia Adamik. W nim też, na co zwrócił uwagę Maciek Wlazło, autor bloga „Beard of Breslau”, można zobaczyć pałac w Dobrocinie. Bardzo dolnośląska jest „Fuga” Smoczyńskiej-Konopki; kręcono ją w Sulistrowicach, a z domu głównej bohaterki widać górę Ślężę. We Wrocławiu ciekawym punktem jest słynny, choć zapomniany Dom Scharouna, będący częścią WuWy, czyli wzorcowego osiedla niedaleko Sępolna. Jestem chyba trochę spaczony, bo za dużo rzeczy mnie fascynuje.
Któregoś razu zrobiłem sobie wycieczkę rowerową z Trzebnicy do Twardogóry, śladami filmów „Pociąg do Hollywood”, „Dziura w głowie”, i „Agnieszka 46” i filmów Jana Jakuba Kolskiego; na końcu dojechałem do miejsca, gdzie Kolski kręcił „Jańcia Wodnika”, którego zresztą bardzo lubię. Chata we wsi Drągów, odgrywająca dom tytułowego bohatera, nic się nie zmieniła. Za Drągowem leży Goszcz, mała miejscowość z kompleksem pałacowo-parkowym, obecnie dość mocno zdegradowanym ze względu na zaniedbania po 1945, ale wciąż imponującym. Na dziedzińcu kręcono scenę, kiedy grany przez Bogusława Lindę Stigma zaczyna uzdrawiać. To było dla mnie niesamowite odkrycie, regularnie opowiadam o nim ludziom, chciałbym coś tam zrealizować. Magiczne miejsce, poznane dzięki kinematografii. Totalnie rekomenduję. Może tyle, bo tak z siebie wypluwać mogę jeszcze długo.
Jest co odkrywać.
Zgadza się. Same czasy aktywności WFF to ok. 460 filmów, sporo z nich sięgało po dolnośląskie plenery.
Zaskoczyło mnie, kiedy przeczytałam, że „Diabeł” Żuławskiego był kręcony w okolicach. To Wrocław?
Wałbrzych i Książ. Mnie z kolei zaskoczyła Panorama Racławicka, w której wnętrzu zbudowano dekoracje do „Na srebrnym globie”. A Dolmed przy ulicy Legnickiej posłużył jako futurystyczny plener w filmie „Test pilota Pirxa” Marka Piestraka. Takich zabaw jest dość dużo, Wrocław był już Warszawą, Wiedniem, Berlinem, Rotterdamem… Może być i przestrzenią kosmiczną, czemu nie?
Jakie jest najstarsze kino Dolnego Śląska?
Najpierw aktywizowana była Trzebnica – pierwsza projekcja, w 1945 roku, była zorganizowana właśnie tam. Później uruchamiano już kina we Wrocławiu; pierwszym z nich była prawdopodobnie Warszawa, obecny DCF. Po niej przyszła Polonia na Ołbinie, na Żeromskiego, Pionier na Jedności Narodowej, Śląsk w dawnym kinoteatrze Capitol uruchomiono już 01.01.1946 r... Podobno działało też kino w szkole na Sępolnie, ale nie mam co do tego stuprocentowej pewności. W międzyczasie otwierały się kolejne kina w regionie: w Świdnicy, Wałbrzychu, Kłodzku.
Na zakończenie – na jakich lokalnych aktywistów czy animatorów chciałbyś zwrócić uwagę? Czyje działania warto śledzić?
Na pewno warto docenić dorobek wspomnianego Maćka Żurawskiego; to wieloletni popularyzator filmowy, w TVP Wrocław prowadził m.in. program „Niech Żyje Kino”. Poza tym nad dolnośląskimi tematami filmowymi pracuje starszy już dokumentalista, Zbigniew Maćków. Jest też działalność Maćka Wlazło z fanpage’a Beard of Breslau, który opisuje dolnośląskie dziedzictwo i, jak sama nazwa wskazuje, tropi poniemieckie ślady Wrocławia. Działa DCF, CeTA… W Nowych Horyzontach można od lat oglądać „Kadry Wrocławia” Jarka Skóry i jego zespołu, czyli cenne kroniki i filmy dokumentalne pokazujące miasto. Takich ludzi jest więcej. Każdy, kto robi coś interesującego, zasługuje na uwagę.
Rozmawiała Karolina Graczyk