Z Marcinem Wawrzyńczakiem spotykamy się pod pałacem w Maciejowcu (gm. Lubomierz), nieopodal mauzoleum Emmy von Kramsta i Renate Freifrau von Gersdorff. Marcin od pewnego czasu porządkuje teren przy mauzoleum i prowadzi badania terenowe na terenie przypałacowego parku, poszukując śladów po średniowiecznym górnictwie złota na tych terenach.
Co robiłeś przed pojawieniem się tutaj, w Izerach?
Na przykład freelansowałem się w Warszawie, opracowując katalogi wystaw, pisząc eseje dla większych instytucji, typu CSW, Muzeum Narodowe… Albo tłumacząc thrillery Johna Grishama. Więc ta historia z “Michelsbaude” i z „Podróżnikami z Gór Olbrzymich”...
…ale chwila, zanim do tego dojdziemy: przed Chromcem było z dziesięć innych miejsc, w których mieszkaliście, prawda?
Między innymi trzy lata nad Bugiem, to jest właściwie na takim odległym Mazowszu. Później wiedzeni mitem Fundacji Pogranicza Krzysztofa Krzyżewskiego, pojechaliśmy pod Sejny, ale nie zagrzaliśmy tam długo miejsca. Potem znowu gdzieś tam. Byliśmy wtedy na etapie małych dzieci, więc zacząłem googlać: może jednak Dolny Śląsk. Pierwszy wynik wyszukiwarki był taki: Kopaniec, który był wtedy, wiesz, taki rozreklamowany. Jednak ostatecznie osiedliśmy niedaleko, w Chromcu.
I wtedy pojawiła się Michelsbaude*?
Myślę, że to była historia z gatunku tych spirytystycznych. Jak u Henryka Wańka w „Wyprzedaży Duchów”: to nie jest do końca tak, że tego spirytyzmu nie ma. Ja nie jestem psychotronicznym świrem, wręcz wydaję się sobie jakimś hardkorowym racjonalistą, pomimo zainteresowań ezoteryczno-duchowych. Ale też nie jestem taki, że wierzę w cuda.
Tym niemniej było tak, że pojechałem z koleżką na nockę gdzieś na Kobylą Łąkę. Mieliśmy jeden śpiwór, bo kolega nie wiedział, że idziemy na nockę. W związku z czym jeden z nas szedł na trzygodzinny spacer, a drugi śpiworował. I chyba coś wtedy drgnęło. Bo kiedy on poszedł, ja po butelce wina rozstawiłem aparat, ognisko się paliło, pełnia, więc wykonałem fotosesję taką, coś tam lekko wydziwiając. Performując. I coś się tam chyba obudziło. Potem był moment, kiedy poszedłem w to miejsce na jeszcze jedną sesję fotograficzną z taką lalką, którą zrobiła moja żona, bo też tym między innymi ona też się zajmuje. A gdy już tam poszedłem po raz trzeci, to już wdepnąłem po prostu w śmietnik.
W środku lasu?
Tak, dziwne. W stary śmietnik. Na przykład zieloną butelczynę z XIX w. tam znalazłem, wiesz, krzywą, archaiczną, z bąbelkami**. No i mocno się podjarałem: lecę do domu, patrzę, na mapę, nic nie widzę. Do czerwonej książki SGTS-u [“Słownika Geografii Turystycznej Sudetów” - przyp. red.] patrzę: nic. W książce o lokalnych schroniskach też pusto. Dopiero Internet wysypał trochę wyników, ale nic nie zrozumiałem, bo po niemiecku. To znaczy domyśliłem się, że to był jakiś domek, chatka, leśniczówka... Ale to tyle. Więc trzeba było się tego języka nauczyć; szkoliła mnie przez kilka miesięcy pewna lokalna germanistka.
[Dochodzimy do granicznika z trójkątem]
Takich sześć albo siedem znaleźliśmy w okolicy.
Liczną tu macie ekipę?
W zależności od sytuacji - kto może; czasami do kogoś dzwonię, i ktoś przyjeżdża. To są specjaliści w różnych dziedzinach. Byłem tu z np. z takim chłopakiem od grupy Dzikie Sudety, który jest speleologiem, geologiem, chodzi też po jaskiniach. No i on, gdy się rozejrzał, od razu powiedział, że tu są ślady górnictwa. Z kolegą geodetą Maćkiem łazimy tu z geologicznym sprzętem i ustalamy koordynaty górniczych kamieni granicznych. Tu rów idzie wokół całego wzgórza, ale w internecie przeczytasz - na Polska.org - że to był okop z drugiej wojny światowej, tylko dlatego, że tak napisał kiedyś w książce pewien lokalny historyk. Kompletny bełkot.
Tropienie dawnych inskrypcji, napisów na kamienicach, szyldów, jak to robimy na Dolnym Śląsku, to działanie w naskórkowej warstwie historii. Ty drążysz kilka warstw historycznych głębiej.
Tutaj jest inny poziom tej obecności. Tych warstw jest sporo, a jeszcze więcej wątpliwości.
Wiesz, żeby dojść tak bez pomocy fachowca do tego, że tu były tereny górnicze...
Ja tam wcześniej byłem i nawet widziałem ten kamień, ale nie rozpoznałem trójkąta. Pomyślałem tylko: jakiś ten kamień dziwny. A potem doczytałem już, że oni nie ryli sztolni, bo to było wszystko na wierzchu, odkrywkowe. To jest dokładnie paradygmat Agricoli, wiesz, że jest żyła, która coś otacza, że są różne tych żył rodzaje, że są te dołki, płuczki, wszystko. Trochę to może wyglądać tak, jak oni pozostawili to 800 lat temu i nikt o to nie pytał od tego czasu. Czyli złoże nie musiało się wcale wyczerpać, tylko może stało się to z jakiś innych przyczyn. Jak sądzę, ustanowiono park na tych górnicze reliktach celowo. Żyła wapienna, która się zaczyna po tamtej stronie wąwozu, kończy się na jego drugim końcu. No i żeby ją wybrać do końca, znikasz w dziurze i się wyłaniasz tam na samą rzeką. Jakbym był jakimś rycerzem, chciałbym taki backup, awaryjne wyjście.
Długo uczyłeś posługiwać georadarem, mapami, żeby wyciągać z nich wnioski dla przestrzeni np. Maciejowca?
To jest taka trochę komparatystyczna praca, nic specjalnie trudnego. Wiesz, tłumacz po prostu musi być trochę omnibusem, a ja przekładałem już naprawdę chyba wszystko. I prace o Heideggerze, i o getcie w Warszawie. W związku z czym jakby też tak, no, staram się w miarę szeroko patrzeć na przestrzeń, i jednocześnie szukać źródeł po angielsku i po niemiecku, co pomaga. Więc widać na mapie, powiedzmy, że jest dziura, jakaś jama, rów. I niby tam nic więcej nie ma, przy czym zaczyna wtedy mówić kontekst. Tłumacz musi znać się na wszystkim po trochu.
A miałeś bariery wewnętrzne, wiesz, własną pracę mentalną dotyczącą pracy z dziedzictwem niemieckim?
Ja nawet do mojego kolegi poszedłem, i spytałem: “słuchaj, czy to nie będzie tak, że jak ja się będę tą tematyką zajmował, czy to potem to spowoduje, że te ziemie odpadną, kurwa, od Rzeczpospolitej i ja będę miał, że tak powiem, wyrzuty sumienia” [śmiech]. I on mnie potem uspokajał. Mentalna praca była silna, bo ja pochodzę Warszawy, a tam mit założycielski idzie daleko od Niemiec. Zastanawiałem, czy tego w ogóle chcę, mogę, i czy ja to lubię. I potem jakby już mnie to na tyle wciągnęło, że wręcz się zakochałem, bym powiedział, i zostałem rodzajem germanofila, no naprawdę, bo jak poczytałem te różne relacje podróżników z XVIII czy XIX wieku, to sposób myślenia tych ludzi, ich umiejętność wypowiadania się, logika - obcowanie z tym jest naprawdę fajne.
Czyli wracamy do założonego przez Ciebie wydawnictwa. Nie prowadziłeś przecież Wielkiej Izery sam, prawda?
Oczywiście miałem ludzi od redakcji, korekty, konsultacji językowych, projektowania okładek. Zaangażowałem redaktora wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, łacinnika. Ale obsługa wydawnicza to jest ileś prac na raz, i po wszystkim trzeba jeszcze pojechać na targi. Ciągła praca. Ale teraz to już skończone, nie mam siły dalej tego prowadzić. Wydaje mi się, że o Górach Izerskich udało się stworzyć mały kanon wydawniczy. A same książki przekazałem do dystrybuowania wydawnictwo z Jeleniej Góry.
To co teraz?
[Pokazując park w Maciejowcu] To jest teraz mój projekt, tu jest potencjał. Uporządkujemy ten park, porobimy alejki pośród tych 160 gatunków pięknych, często rzadko spotykanych roślin. Coś się tu zaczęło, ale chciałbym, żeby tu przyjeżdżali ludzie, mieszkańcy okolicznych miejscowości, turyści, co sobota. Zrobimy tutaj prowadzoną przez koło gospodyń wiejskich farmę grzybów shiitake. One lubią dębinę, lubią ciepło, one by tu owocowały. A to jest naprawdę najlepszy w smaku grzyb na świecie. Borowik w każdym razie się nie umywa.
Z Marcinem Wawrzyńczakiem rozmawiał Grzegorz Czekański
* “Michelsbaude: Historia nieistniejącej izerskiej gospody” (wyd. Wielka Izera, Chromiec
Impresja Marcina Wawrzyńczaka nt. książki (lubimyczytac.pl):
Pomysł na napisanie tej książki, a następnie założenie wydawnictwa w celu jej opublikowania, narodził się w efekcie odkryć poczynionych podczas włóczęg po Górach Izerskich latem 2018 roku.
Lato było długie i gorące, dni takież, więc niemal codziennie jechałem do Jakuszyc i ruszałem w Strefę. Stopniowo odsłaniał się przede mną układ tamtejszego życia przed stu laty, zaczynałem rozumieć, która droga prowadziła dokąd, i dowiadywałem się, kto mieszkał gdzie. Wędrowałem traktami nieużywanymi od półtora wieku. Analizowałem stare mapy, by pojąć, którędy mógł podróżować ktoś w roku 1800. Godzinami szukałem najdrobniejszych nawet wzmianek w google książkach, a potem z pomocą dobrych dusz tłumaczyłem je na polski.
Im głębiej zanurzałem się w tę historię, tym bliżej jej byłem, aż wreszcie uświadomiłem sobie, że to nie tyle ja ją opowiadam, co ona opowiada siebie poprzez mnie. Nastąpiły fakty, które nadwątliły mój racjonalistyczny światopogląd - bardzo niezwykłe zbiegi okoliczności, niemożliwe do wytłumaczenia... Duchy, znaki, ślady...
Ta historia trwa, dopiero się zaczyna, kręgi rozchodzą się teraz po wodzie, motyl porusza skrzydłami, by wywołać tsunami, słowa odbijają się echem w przestrzeniach realnych, mentalnych, wirtualnych.
To jest historia miejsca, w którym splatają się kultura niemiecka i polska, a dzieje się to poprzez literaturę i krajobraz. Historia, która dodaje maleńkie, lecz znaczące przypisy do obu tych kultur. Która nie powstałaby, gdyby nie współpraca między-narodowa, -językowa i -kulturowa.
Historia widma, które chociaż nie istnieje od ponad 100 lat, wciąż inspiruje i pobudza wyobraźnię.
Może dlatego że wiele było samotnych chat górskich, ale żadna nie była tak samotna jak ta?
** Pełna lista przedmiotów znalezionych na terenie Michelsbaude (za filmem na Youtube):
1. Kufel szklany z uchwytem, popękany, wys. 14 cm, średnica 8,5 cm
2. butelka kamionkowa z napisem „C. W. Tasche – Steinhäger Brennerei – Steingahen i./W.”, uszczerbiona u dołu, bez dna, wys. 28 cm, średnica 8 cm
3. fragment dzbanuszka kamionkowego, wys. 6.5 cm
4. talerz ceramiczny szkliwiony na biało z niebieską malaturą na obwodzie i napisem „Emilie”, uszczerbiony, krakelatura, średnica 20 cm
5. podstawa kufla szklanego, wys. 10 cm, średnica 6 cm
6. fragment talerza z niebieską malaturą, wym. ok. 9 x 9 cm
7. kieliszek (?) z zielonego szkła z napisem „Ludwig Koch Dresden”, wys. 4 cm, średnica 4 cm
8. podstawa kufla szklanego, wys. 8,5 cm, średnica 6,5 cm
9. element szklany (fragment lampy oliwnej?), wys. 12.5 cm, średnica 7 cm
10. klosz lampy oliwnej/naftowej, wys. 19 cm, średnica 5 cm
11. podstawa butelki z zielonego szkła z napisem „Petersdorf i./Schl.”, wys. 9 cm, średnica 6,5 cm
12. podstawa butelki z brązowego szkła z napisem „…mbrunner Brauhaus & Malzfabrikation”, wys. 10 cm, średnica 6,5 cm
13. buteleczka z zielonego szkła, wys. 9,5 cm, średnica 2,5 cm
14. buteleczka z białego szkła, wys. 7,5 cm, szer. 4 cm
15. dwa fragmenty talerza z napisem „Franz”, wym. łączne ok. 12 x 7 cm
16. fragment dzbanuszka z białej porcelany, wym. ok. 6 x 6 cm
17. fragment butelki z brązowego szkła z napisem „Schl… Bierbrau… & Malzfabr…”, wym.ok. 12 x 5 cm
18. fragment butelki z brązowego szkła z napisem „…abthei… Hirschberg”, wym. ok. 8 x 6 cm
19. fragment butelki z brązowego szkła z napisem „…ierbrau... & Malzfabrik…”, wym. ok. 8 x 5 cm
20. dwa fragmenty kubeczka z malaturą wielobarwną, wym. ok. 10 x 8 cm
21. sześć fragmentów jednego talerza z zieloną malaturą, średnica ok. 24 cm
22. trzy fragmenty łyżek stołowych, zardzewiałe
23. fragment ceramiki z malaturą i napisem „Dein Wohl”, wym. ok. 8 x 3 cm
24. fragment ceramiki z sygnaturą „Villeroy & Boch – Dresden”, wym. ok. 4 x 2,5 cm
25. dwa fragmenty gałki (?) z biało-niebieskiego szkła, dł. 4,5 cm
26. sześć fragmentów jednego talerza z malaturą wielobarwną i napisem „Zum Erinn…”, średnica ok. 16 cm
27. szyjka butelki z brązowego szkła z kapslem porcelanowym, dł. 12 cm
28. dziewięć szyjek butelek z zielonego szkła, uszczerbione, długości różne
29. tabliczka mosiężna z kółkiem i napisem „R. Adolph – Michelsbaude”, wym. ok. 13 cm x 3,5 cm.
Wszystkie przedmioty stanowią depozyt Dolnośląskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Stacji Turystycznej Orle, gdzie można je oglądać po wcześniejszym umówieniu się.
Projekt realizowany w ramach Stypendium Województwa Dolnośląskiego
