Skazany na Wrocław
Z Przemysławem Wojcieszkiem rozmawia Lech Moliński
Przemysław Wojcieszek jako twórca od początku związany jest z Wrocławiem i Dolnym Śląskiem. Tutaj powstawała spora część filmów autora „Made in Poland”, który nigdy nie planował przenieść się do Warszawy. Skąd takie wybory u Wojcieszka? Jakie są jego związki z regionem? W jakich kinach oglądał filmy w czasie studiów? Dowiecie się tego z naszej rozmowy z tym reżyserem filmowym i teatralnym.
Lech Moliński: Pomyślałem, że warto opisać historię filmowego Wrocławia za pośrednictwem rozmów z ludźmi, którzy w różnych okresach ją tworzyli. Z jednej strony było oczywiste, że w takim zbiorze powinna znaleźć się rozmowa z Przemysławem Wojcieszkiem, z drugiej zaś czułem, że z Tobą trudno porozmawiać o przeszłości. Z lektury wielu dostępnych w Internecie wywiadów wynika, że dużo bardziej interesuje Cię to, co dzieje się „tu i teraz”.
Przemysław Wojcieszek: Rozmów może jest dużo, ale nie ma z tego kasy.
Ale jest publicity.
W pewnym momencie jego skuteczność się wyczerpuje. Publicity pomaga, kiedy jesteś dla ludzi anonimowy, gdy nie wiedzą, co robisz. A jak już Cię znają i są świadomi czym się zajmujesz, publicity tylko wkurwia – albo pomaga, jeśli chcesz samemu kogoś wkurwić. Natomiast zdecydowanie nie służy temu, by ktoś zapoznał się z tym, co tworzysz.
OK, spróbujmy przenieść się w czasie. Myślę, że najpierw do lat 90. Kiedy i w jakich okolicznościach trafiłeś do Wrocławia?
Trafiłem na porodówkę we Wrocławiu. Tutaj się urodziłem, ponieważ moi rodzice studiowali i mieszkali w tym mieście. Moja rodzina została przewieziona po wojnie w okolice Wolimierza. Tam mieszkała rodzina zarówno ze strony matki, jak i ojca. Dla nich wybór Wrocławia był naturalny; to było pierwsze pokolenie, które poszło na studia. Oboje pochodzili z rodzin chłopskich. Po kilku latach wróciliśmy w rodzinne okolice – Pobiednej, Wolimierza, Świeradowa-Zdroju, gdzie spędziłem kilka lat. Potem – po stanie wojennym – moi rodzice kupili dom pod Wrocławiem, w Jelczu-Miłoszycach. Ojciec prowadził małą firmę, matka pracowała w szkole.
Dla młodego człowieka dorastanie w samym Wrocławiu i pod miastem to chyba dwie różne rzeczywistości?
Pewnie tak, choć sądzę, że kiedyś żyło się dużo prościej. Teraz pojawiło się znacznie więcej możliwości, życie jest o wiele bardziej wyrafinowane. Skończyłem liceum ogólnokształcące we Wrocławiu, potem wyjechałem na studia polonistyczne do Krakowa.
Czym spowodowany był ten wyjazd?
Wynikał z chęci zmiany. Poszedłem na polonistykę, bo zawsze dużo czytałem i myślałem, że w przyszłości będę pisać; nie wiedziałem konkretnie co, ale nie chciałem iść do regularnej pracy. Dla mnie te studia okazały się dużym rozczarowaniem. Z jednej strony fajnie, że wyjechałem z domu, do którego byłem zawsze przywiązany, bo przecież przez 4 lata kursowałem między Jelczem a Wrocławiem, ale jednocześnie okazało się, że krakowska polonistyka jest ukierunkowana na specjalizację nauczycielską. Liczyłem na sporo literatury, a dostałem mnóstwo gramatyki opisowej i języka staro-cerkiewno-
-słowiańskiego i łaciny. I to było kompletnie coś, czego nie chciałem.
Wtedy wróciłeś do Wrocławia na studia dziennikarskie?
Wróciłem do Wrocławia na dziennikarstwo tylko dlatego, że ścigało mnie wojsko. Musiałem mieć pieczątkę, że studiuję dalej, ale te studia to była fikcja. W Krakowie zamiast na zajęciach przesiadywałem w kinie Mikro. We Wrocławiu z kolei chodziłem do kina, które mieściło się w dzisiejszym klubie Liverpool, czyli do Klubu Dziennikarza, oraz do kina Polonia na ul. Żeromskiego, z taką kotarą jak z Lyncha na ekranie. W kinie Polonia odbywały się dwa wieczorne seanse pod rząd, więc można było kupić bilet na seans, a później po prostu nie wychodzić z sali (śmiech); to było najbardziej ekonomiczne rozwiązanie, a szef kina, Grzesiek Turzański, był tak miły, że nie sprawdzał dokładnie sali.
Odwiedzałeś też inne wrocławskie kina w tamtym czasie?
W kinie Studio też pojawiłem się parę razy. W ogólniaku ostatni pociąg miałem w miarę wcześnie, więc stamtąd musiałem wychodzić z filmów w połowie, bo z Popowic długo jechało się na dworzec. Wiedziałem o tych wszystkich kinach. W kinie Oskar w dawnym Klubie Milicjanta też często bywałem.
Oni po kilkunastu latach od zamknięcia wciąż mają aparaturę do pokazów, tak samo jak w dawnym kinie Oko na Pretficza.
W kinie Oko nie byłem, może bywałem jako dziecko, ale nie jako świadomy konsument kina. Często chodziłem też do kina w Nocie, na prelekcje Jacka Szymańskiego. Swoją drogą to też ciekawe, że mijają lata i ta armia animatorów się nie powiększa, wręcz wykrusza.
Zmieniła się rzeczywistość. Dyskusyjne Kluby Filmowe wszędzie, a już w dużych miastach definitywnie, się zestarzały. Polska Federacja Dyskusyjnych Klubów Filmowych chyba też nie reagowała na to, jak zmienia się rynek, skąd czerpać filmy. Kiedy rozmawiałem z Jackiem Szymańskim, podkreślał, że w czasach PRL-u trzeba było tylko zawalczyć o kopię filmu, licencja na pokaz nie istniała. Dziś panują zasady rynkowe i DKF-y sobie z tym nie poradziły, bo koszty utrzymania były za duże, a w dużych miastach wyparły je nowoczesne kina studyjne, jak we Wrocławiu Kino Nowe Horyzonty i Dolnośląskie Centrum Filmowe.
Dobrze, ale mówimy o jakimś totalnym regresie, mianowicie kiedyś w mieście miałeś kilka takich miejsc, plus jeszcze dodatkowe na prowincji, a w tej chwili doszło do zapaści. Prowincja leży, a w dużym mieście, jakim jest Wrocław, masz tak naprawdę jedno takie miejsce – Kino Nowe Horyzonty, którego przyszłość nie jest pewna.
Zgodzę się z kiepską oceną kondycji prowincji, ale czy to jednak nie jest zmiana modelu? Kino Nowe Horyzonty ma 9 sal do dyspozycji. Zamiast rozproszonych kin, szeroka oferta jest zgromadzona pod jednym dachem. A nie można zapominać o kolejnych 4 salach DCF-u.
Rozumiem, tylko centralizacja nigdy nie jest dobra. Uważam, że chodzi o coś innego. Trochę jak z teatrem, patrzę przez ten pryzmat. Decentralizacja bardzo dobrze robi temu środowisku. Funkcja takiego teatru w regionie, np. w Legnicy, to nie jest to, że on pokazuje konkretne spektakle, ale edukuje publiczność. Tak samo DKF-y miały walor edukacyjny i integracyjny dla lokalnej społeczności inteligenckiej. To jest bardzo ważne. Bez tego dochodzi do śmierci kultury, społeczność nie ma żadnej tożsamości, wszystko jest kompletnie rozbite. DKF to takie miejsce, gdzie ludzie mogą się spotkać, poznać.
Byłem ostatnio w Gnieźnie na Festiwalu Offeliada. Na projekcji było 100 osób, z czego większość to byli lokalsi, dla których ważne jest to, że odbywa się ten festiwal. Tamtejszy dom kultury organizuje wszystko. Warto walczyć o taki model kultury. Tam, gdzie wszystko zasysają duże miasta, mamy do czynienia z najgorszym modelem. I właśnie w tym widzę sens – że przez takie pokazy ludzie się jednoczą.
Porozmawialiśmy o tym, jak trafiłeś do Wrocławia, a teraz pytanie o początki w kinie. Wszystkie oficjalne filmografie mówią o scenariuszu do filmu „Poniedziałek”.
Rzuciłem studia i zacząłem pisać. Dwukrotnie próbowałem zdawać do szkoły filmowej na reżyserię. Miałem 40 stron treatmentu „Poniedziałku”, ale nie przyjęli mnie. Wydaje mi się, że wszystkie takie dobre rzeczy w życiu biorą się stąd, że stoisz pod ścianą, nie masz wyjścia, musisz coś zrobić. Wiedziałem, że chcę pisać i zacząłem. Napisałem „Poniedziałek”, który został zrealizowany dzięki stypendium z Agencji Scenariuszowej, dostawałem 300zł przez 8 miesięcy, co umożliwiło mi realizację projektu. Po pierwsze dawało mi to jakieś pieniądze, a po drugie miałem motywację, by to skończyć.
Jakie były założenia tego stypendium?
Musiałem przez tych 8 miesięcy napisać tekst. Miałem promotora – Jana Kidawę-
-Błońskiego – z którym widziałem się w sumie dwa razy: na początku drogi, kiedy podpisał mi papiery jako mój promotor i na końcu, gdy odebrał dzieło, dając mi parę wskazówek: żebym się nie poddawał itd. Po raz pierwszy pisałem tekst tego typu, więc ten czas nie należał do najłatwiejszych. Miałem głębokie przekonanie, że sam chcę to przewalczyć. Pisałem scenariusz w sumie przez pół roku, z różnymi przystankami. Mieszkałem trochę we Wrocławiu, w domu rodziców, ale czułem, że nie mogę się za bardzo odkleić od tamtejszej atmosfery, wiec wyjechałem do Warszawy, wynająłem pokój. I napisałem.
Co wydarzyło się potem?
Tekst znalazł się w tzw. banku, z którego wybierano scenariusze. Doceniam to, że znalazł się reżyser i zrobił z mojego tekstu film. „Poniedziałek” to jeden z nielicznych zrealizowanych projektów z tamtego banku. Ta sytuacja zmobilizowała mnie, by dalej działać, napisałem kolejny tekst. Pamiętam, że wraz z moją dziewczyną, Kasią Majewską, zamierzaliśmy zrealizować Zabij ich wszystkich niezależnie. Najpierw szukaliśmy sponsorów prywatnych, ale wszyscy nam odmówili. Przyszedł nam wtedy do głowy pomysł, by zadzwonić do Krzysztofa Zanussiego. Przedstawiłem sytuację, opowiedziałem, że mamy scenariusz i chcielibyśmy zrobić film. Dzięki Studiu Filmowemu TOR Zanussiego zrobiliśmy koprodukcję z Canal+. Bardzo dobrze wspominam te czasy. Wtedy cały budżet wynosił 30 000zł. Teraz publicity raczej nic nie daje (śmiech), a oficjalny system jest zamknięty. Kiedyś przedarcie się było znacznie prostsze.
Wtedy ten system nie dawał zbyt wielu filmów. Obecnie Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” jest w stanie prezentować kilkanaście debiutów co roku, abstrahując od jakości części z nich. Kilkanaście lat temu nie było takiej możliwości.
Zmieniły się warunki realizacji. Zmieniła się technologia, to zupełnie inna rzeczywistość. Teraz byłem na Offeliadzie i tych filmów było sporo, też nie wnikam w ich jakość, ale chodzi mi o to, że w tej chwili realizacja filmu to kwestia decyzji. Można zrobić projekt nawet jednoosobowo. Mnóstwo dokumentów powstaje w ten sposób. Kiedy byłem jurorem w Gnieźnie, oglądałem film „Nasza klątwa” Tomasza Śliwińskiego, zrobiony lustrzanką i rekorderem włożonym między poduszkami w kanapie. To pokazuje tę radykalną zmianę technologiczną. Kiedyś cała struktura filmowa, choć gorzej zorganizowana jako system, pozostawała otwarta dla tzw. ludzi z ulicy. W tej chwili są większe możliwości zrobienia filmu, natomiast mamy system bardziej zamknięty na ludzi spoza branży filmowej.
Na przełomie wieków w polskim kinie, kiedy produkowało się mało i zmiana technologiczna spowodowała, że ludzie w różnych miejscach – czy to w Zielonej Górze Sky Piastowskie, czy we Wrocławiu Matwiejczykowie i Bodo Kox – robili samodzielnie w warunkach domowych filmy, nazywane „kinem offowym” lub „kinem niezależnym”. Czułeś jakikolwiek związek z formacją?
Szczerze mówiąc, nie czułem więzi z tą formacją; właściwie się nie spotykaliśmy. Czasem siłą rzeczy widywałem Matwiejczyków, bo jesteśmy z Wrocławia. Zawsze miałem ambicje, żeby robić kino niezależne, które oceniano negatywnie. To środowisko decydowało o tym, jak powinna wyglądać kinematografia, przez kogo została sfinansowana. Choć tak naprawdę dopiero niedawno zrobiłem swój pierwszy w pełni niezależny finansowo film – „Knives Out”.
Ale czy według Ciebie wtedy coś, co można było nazwać zaczynem wrocławskiego środowiska, istniało? Ludzie, którzy robili tu filmy, grali w nich, byli tu z własnego wyboru, spotykali się i to się przenikało. A ciekawe jest to, że jak popatrzeć na Twoje pierwsze filmy, to pojawia się i Robert Gonera, i Filip Zawada, z którym współpracujesz nawet teraz, czy Lech Janerka.
Lubię Wrocław. Realizując dany projekt, zawsze zapraszam do współpracy ludzi, których darzę sympatią, nigdy nie jest to programowe. Teraz z kolei zrobiliśmy film wraz ze studentami z Wrocławia. Nie mam poczucia, żeby funkcjonowało jakieś wrocławskie środowisko filmowe w tamtym czasie, ale ja też nie garnę się do bycia częścią jakiejś zmasowanej grupy. Z wyboru trzymam się na uboczu.
A jak udało się namówić Lecha Janerkę na występ przed kamerą (co jest sukcesem, którego nigdy później nikt nie powtórzył)?
Bardzo lubię twórczość Lecha Janerki. Już nie pamiętam, co nas z Kasią skłoniło, żeby do niego zadzwonić. To był jeden z takich spontanicznych pomysłów, więc zadzwoniliśmy, pojawiliśmy u niego w domu – i po prostu się zgodził.
Jeśli chodzi o wątki lokalne i plenery, ciekawym dla mnie filmem jest „W dół kolorowym wzgórzem”, który obejrzałem dopiero jakiś czas temu; wcześniej znałem tylko wersję teatralną, czyli „Osobistego Jezusa”. Pierwsza ciekawa rzecz to geograficzna dokładność. Często dolnośląskie miasta pojawiają się w filmach, ale zazwyczaj jako fikcyjne miejscowości, choć da się rozpoznać, że to jest Bardo Śląskie, Ząbkowice Śląskie czy Kłodzko. Natomiast Ty zachowałeś nie tylko prawdziwe dolnośląskie nazwy, ale cały geograficzny układ. We wspomnianym filmie pojawiają się: Leśna, Wolimierz, Lubań. Z rozmowy wiemy, że to jest powrót do krainy dzieciństwa. Dlaczego zdecydowałeś się na to, by te miejsca w pewnym sensie naznaczyć?
Po pierwsze, spektakl „Osobisty Jezus” to pełniejszy obraz, znacznie więcej udało się w nim ukazać niż w filmie „W dół kolorowym wzgórzem”. Do takiego wniosku doszedłem z perspektywy czasu. Natomiast w całej historii pokazany jest świat, którego już nie ma, a nieodmiennie mnie fascynuje. Tworzący go ludzie już wymarli. Zmienił się jego charakter. Niektórzy wyjechali do większych miast, a inni z nich przyjechali. Sporo mieszkańców poszło w turystykę, hotelarstwo. Natomiast nie ma już świata westernowego, czyli końcówki komuny, kiedy padał przemysł, który był tam bardzo silny i dawał zatrudnienie znacznej części mieszkańców. Potem nagle zabrakło pracy dla wielu. Ale w tej chwili jest to zupełnie inna przestrzeń.
Pewnie jest inna. Tego lata byłem na tych terenach. W Gryfowie Śląskim czy Lubaniu odniosłem wrażenie, że o ile takie miejscowości jak Wleń i Wolimierz, i te urokliwe dolnośląskie wioseczki, gdzie dookoła działa dużo agroturystyki, mają zdefiniowany kierunek na przyszłość, o tyle te nieco większe miasta znajdują się w większej zapaści.
Tak, kiedyś funkcjonował tam przemysł włókienniczy, który teraz nie istnieje.
Ale nic tego nie zastąpiło.
No właśnie. Specyficzny, industrialny klimat biednego proletariatu, komunikacja miejska, ludzie dojeżdżający do pracy, to wszystko ukazywało robotniczy charakter miasta, teraz zaczyna on być bardziej turystyczny.
Kiedy realizowałeś „Głośniej od bomb”, próbowałeś również swoich sił w dystrybucji filmowej.
Ten film postanowiliśmy z Kasią Majewską zrealizować samodzielnie. Został wydystrybuowany na kopiach światłoczułych. Koszt tego był ogromny; mieliśmy w sumie siedem kopii. Zresztą nie wszystkie do nas wróciły, więc gdzieś w Polsce są ludzie, którzy posiadają taśmy 35 mm z naszym filmem (śmiech). Muszę przyznać, że postaraliśmy się i kopie pojawiły się w kinach, a te chętnie emitowały film. Wydaje mi się, że podaż filmów była trochę mniejsza.
Polskich filmów było na pewno czterokrotnie mniej.
Tak, pamiętam też, że dosłownie dzwoniąc z ulicy, mogłem spotkać się z każdym kiniarzem, nawet właścicielem sieci kin. Jednym telefonem umówiłem się z szefem programowym Cinema City i w ten sposób została rozprowadzona większość kopii. Ale to nie jest coś, co chciałbym robić w życiu, a na pewno nie samodzielnie. Tak naprawdę to, że teraz, po piętnastu latach, znów wprowadzamy sami film do kin – dla nas to rodzaj eksperymentu.
Czyli to jednorazowa sytuacja?
Robimy to na zasadzie projekcji autorskich. Pytanie, jak to zrealizować? Myślę, że w tej chwili dystrybucja czy sieć kin, miejsc, opiera się na ludziach, którym się po prostu chce. Przy dystrybucji artystycznego filmu to jest podstawa. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie to, jak wróciłem do teatru po 6 latach przerwy i zrobiłem spektakl w Legnicy. To jest teatr, który potrafi integrować widownię. Wydaje mi się, że właśnie tego trzeba szukać w kinie. Jeżeli teatr jest w stanie integrować widownię, to kino też powinno tak działać. Nie widzę powodu, żeby z filmami nie jeździć po rożnych zakątkach Polski, tak jak robi się to ze spektaklami. Zwłaszcza że spotkania z widzami są bardzo wartościowe, a przewiezienie filmu jest znacznie tańsze niż organizacja spektaklu teatralnego.
Po etapie, kiedy ludzie chcieli nowoczesnych, wygodnych multipleksów w dużych miastach, pakowali się do aut i jeździli z mniejszych miasteczek – teraz woleliby żeby kino przyjechało do nich, festiwal dział się na miejscu, by w swoim środowisku mogli spotkać się z artystami. Obserwuję postępującą zmianę w tym kierunku.
Myślę, że brakuje takich „ogarniaczy”. Ludzi, którzy chcą zbudować obieg filmów. Miejsc jest sporo. To właśnie przewaga kina nad teatrem. Ze spektaklem można pojechać w porywach do 10 miejsc, a z filmem dojedziesz wszędzie. Pamiętam, że kiedy byłem pod Gorzowem Wielkopolskim, poznałem chłopaka, który zaczął tam animować życie kulturalne. W miejskiej bibliotece zorganizował salę projekcyjną. Był w stanie zadbać o sensowną widownię. Spotkanie też wspominam bardzo dobrze, dlatego myślę, że coś takiego jest najistotniejsze.
A festiwal filmowy? Organizowałeś polską odsłonę Slamdance On The Road, jednego z najważniejszych na świecie festiwali kina niezależnego. Jak wspominasz to doświadczenie?
Pierwszą edycję zrobiłem w kinie Lalka we Wrocławiu. Impreza miała dobrą frekwencję, publiczność pokazała zainteresowanie tematem. Jednak nie byłem w stanie znaleźć ludzi chcących przy tym pracować. Po pierwszej odsłonie stwierdziłem, że nie ma to większego sensu, choć przecież widownia dopisała. Przeniosłem festiwal do Krakowa, ale tam też nie zgromadziła się wokół niego żadna filmowa grupa. Na tym historia się zakończyła.
W początkach swojej kariery filmowej dostałeś propozycję współpracy z Andrzejem Wajdą. Napisałeś scenariusz "Człowieka z...". Nie żałujesz, że autor „Popiołu i diamentu” nie wykorzystał tego tekstu?
Nie żałuję, bo nigdy nie miałem potrzeby być częścią establishmentu filmowego. A poza tym sam zrealizowałem ten scenariusz i tak powstał film „Doskonałe popołudnie”. Kiedyś bardziej się tym przejmowałem, teraz jest zupełnie inaczej. Jeżeli teraz nie robię nowego filmu, to tylko dlatego, że chcę skończyć to, co już zacząłem. Mamy dobry czas dla outsiderów. Kiedyś przynależność do establishmentu była warunkiem, żeby zauważyły Cię media, żeby traktowano Cię jak partnera, a teraz mnie tak traktują, bo wiedzą, że i tak zrobię, co będę chciał. Jak nie zrealizuję filmu, to zajmę się teatrem. Zawsze mnie interesowało tanie, współczesne kino. Jestem w tej szczególnej sytuacji, w której nie muszę się bratać ze środowiskiem.
Wrocław był ważnym ośrodkiem Kina Moralnego Niepokoju. Co sądzisz na temat tego kina? Mam wrażenie, że na pewnym poziomie jesteś kontynuatorem tej myśli.
Zależy na jakim poziomie.
Chodzi mi o pewną publicystyczność i reakcyjność kina, które tworzyłeś w początkach swojej twórczości.
Trudno jest porównywać filmy z cenzurą polityczną do teraźniejszych, w których przeważa cenzura ekonomiczna.
Dla wielu jest to gorszy rodzaj cenzury.
W czasach komunistycznych o tym, czy powstał film, decydował urzędnik. W tej chwili blokuje brak kasy, co też nie jest do końca argumentem. Można zrobić film bez pieniędzy, jedynym problemem jest obecnie zgranie dźwięku, całą resztę można zrobić w domu. Na pewno teraz istnieje różnica w formie, w technologii, która poszła bardzo do przodu. Nie ukrywam, że denerwuje mnie, jak dzisiaj wykorzystuje się ezopowy język z czasów komuny, przecież teraz możemy mówić wprost, nie ma cenzury politycznej. Zrobienie bardzo otwartego i bezpośredniego filmu nie stanowi już problemu.
No tak, ale Kino Moralnego Niepokoju było w swoim czasie oceniane jako dość bezpośrednie. Pewna publicystyczność i brak dbałości o formę zdominowały polskie kino. Skutkowało to też tym, że mistrzowie pokroju Wojciecha Jerzego Hasa, wielkiego formalisty, nie znajdowali dla siebie miejsca w takiej kinematografii. Teraz powstaje mnóstwo produkcji, ale filmów o „tu i teraz” nie ma za wiele.
Nie ma na to pieniędzy. Środowisko jest mocno zdemoralizowane. W teatrze mam ten sam problem: dla większości aktorów i reżyserów, film to nie jedyne źródło utrzymania. Jeżeli masz pieniądze z reklam, seriali, to nie spieszysz się, możesz poczekać te 5 lat na film. Ktoś w nim zagra, by zaspokoić swoje ambicje artystyczne, natomiast nie ma tu mowy, aby odpowiadać w ten sposób na zapotrzebowanie społeczne, komentować coś, co jest ważnym problemem, np. demontaż demokracji, wzrost nacjonalizmu. W kinie nikt o tym nie myśli w ten sposób.
Niedawno, bo 2 lata temu, robiłeś filmy czysto artystyczne, dziś chcesz reagować kinem na rzeczywistość.
Fakt, kiedyś nie zauważałem kwestii politycznych, co powoduje we mnie teraz wstyd i głęboką autorefleksję, budzącą chęć naprawienia tych błędów.
Ostatnie pytanie: Wrocław jako miejsce pracy i życia. Rożne masz okresy; pamiętam, że kiedy rozmawialiśmy kilka lat temu, nosiłeś się z zamiarami wyjazdu…
Tak, do Berlina. Cały czas o tym myślę, ale w Berlinie jest rzeczywistość, która na dłuższą metę mnie denerwuje. Teraz piszę o Polsce, dlatego nie mogę wyjechać.
Rozmawiał Lech Moliński
Współpraca: Agnieszka Kozak