Kiedy się tu wybierałem, zastanawiałem się, czy po remoncie na ścianie dawnego budynku administracji Bielbawu znajdę swoją chyba ulubioną bielawską niemiecką inskrypcję “Radfahren streng veroboten”. Intuicja dobrze mi podpowiedziała: była tam, odsłonięta, w tzw. “okienku”. Znasz tę historię?
Ten napis zawsze był, nigdy go nie zamalowano czy zatynkowano. Z chwilą kiedy budynek był przygotowywany do remontu, architekt musiał posiadać zgodę konserwatora zabytków, który oglądając obiekt, wskazywał, co należy zachować. Więc takie były wytyczne dotyczące też tego elementu historycznego.
Jaki masz stosunek do pojęcia “poniemieckości”?
U mnie tematyka niemieckości ogólnie pojętej ewoluowała. Po wczesnym zainteresowaniu się historią Bielawy - czyli że kiedyś tu byli Niemcy - i wnikaniu w głębsze warstwy historyczne, teraz coraz mocniej oddalam się od tego pojęcia. Już nie postrzegam historii Bielawy, Pieszyc, Dzierżoniowa - czy szerzej: powiatu dzierżoniowskiego, czy ząbkowickiego, gdzie teraz mieszkam - jako historii niemieckiej. Widzę to obecnie jako zlepek historii politycznych, a zazwyczaj - opowieści rodzinnych. Patrząc na to od tej strony, dostrzegam, że rodziny łączyły się niezależnie od przynależności politycznej. I jak przed wojną Czesi wżeniali się w rodziny niemieckie, tak też na te tereny przyjeżdżali Polacy, Wielkopolanie, Ślązacy… Tygiel etniczny i kulturowy.
Co ich tu ciągnęło?
Tu była praca: rolnictwo, zakłady przemysłowe, w których pracowało też mnóstwo Polaków. To dla nich w bielawskich kościołach odprawiano msze po polsku, też dla robotników sezonowych, jak w Łagiewnikach przyjeżdżających na kampanie buraczane albo w okolice Dzierżoniowa na kampanie żniwne. A jednocześnie sentymenty austriackie działały jeszcze w czasach niemieckich, np. w Dzierżoniowie w latach 20. i 30. XX wieku funkcjonowały resursy szerzące kulturę austriacką.
To, co nam zostało sprzed wojny, to niemieckość wizualna: widzimy budynki, architekturę, napisy. Przez wiele lat na jednej z bocznych ścian kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Bielawie była zatynkowana od czasów powojennych inskrypcja. Wielu zastanawiało się, co tam jest napisane, wielu uważało, że to dobrze - skoro napisano go po “szwabsku” - że zostało to zakryte. Okazało się, że było to bardzo religijne przesłanie, oczywiście nie dość, że niewymierzone w Polaków, to jeszcze krzewiące wiarę chrześcijańską. Łacińskie napisy z okresu niemieckiego pozostały, czeskich i austriackich już nie spotkamy.
A kiedy zaczął się “Rafał Brzeziński”, lokalny historyk?
W podstawówce - jak wielu chłopaków - interesowałem się rycerzami, zamkami, średniowieczem; fascynowałem się kartografią, pierwszym państwem Polan. Ale to oczywiście okres dzieciństwa młodzieńczego. A tak na poważnie - badawczo - zaczęło się to na uniwersytecie, kiedy przygotowywałem jeden z pierwszych artykułów na temat Bielawy. Wraz z promotorką ustaliliśmy, że napiszę o kulturze w Bielawie z perspektywy gospód, zajazdów. Przyjechałem do Bielawy i okazało się, że nie ma żadnej książki na taki temat, ale też generalnie brakowało literatury opisującej historię Bielawy przed wojną. Biała plama. Od czego więc zacząć? Zacząłem od anonsów w prasie niemieckiej - ładnie zaprojektowanych, w ramce; tu zaproszenie na festyn piwa, wina, tam degustacja kiełbasy, tańce. Wizualna strona tych poszukiwań na pewno mnie przyciągnęła. Później oczywiście trzeba było zrobić badania pogłębione i szczegółowo przyjrzeć się tym zagadnieniom.
Książka “Gospody u stóp Gór Sowich” ukazała się w roku 2006, ale początki prac sięgały zapewne kilku lat wcześniej…
Około 2000 r.
Jak więc - z perspektywy już ćwierćwiecza działalności - patrzysz na odbiór społeczny opowiadania o dawnych czasach i kulturze niemieckiej? Warto sobie przypomnieć, że w podobnym czasie ukazała się pierwsza powieść o Breslau Marka Krajewskiego, i kontrowersji było dużo.
Mam wrażenie, że społeczeństwo Bielawy wychodziło wtedy z nastawienia pejoratywnego i z ciekawością zaczynali spoglądać na coś, czego jeszcze nie znali. Większość starszych osób obawiała się tego tematu: ci ludzie woleli, żeby nie drążyć tych tematów. Dla mnie niemieckość wiązała się z opowieściami rodzinnymi, gdzie babcia lub dziadek mówili: tu kiedyś byli Niemcy. Była jakaś tajemnicza aura w opowieściach o ludziach, którzy kiedyś tu żyli, ale odeszli. Nikt nie chciał drążyć głębiej. A ja chciałem być tym, który dowie się więcej o dawnym życiu codziennym.
Ważna była dla Ciebie działalność Towarzystwa Przyjaciół Bielawy i ich działalności?
Ja się wychowałem na kronikach Krzysztofa Pludry i jego tłumaczeniach dwóch kronikarzy: katolika Antona Hanniga z XIX w. i ewangelika Fritza Hoenowa z lat 30. Po latach ciągle wracam do publikacji opracowanych przez pana Krzysztofa mimo że on kładł nacisk głównie na średniowiecze (kto tu był pierwszy?) i przemysł włókienniczy w kontekście historii Bielawy. Ten problem zresztą zawsze występuje: kto na tym Śląsku był pierwszy? A mnie bardziej interesowała historia społeczna, gospodarcza i kultura, a to było w zasadzie niezauważalne w kronikach. Krzysztofa Pludrę poznałem w strukturach Towarzystwa Przyjaciół Bielawy: zafascynował mnie. Pamiętam, jak nocami czytałem jego pierwsze książki. To dawało mi pęd do tego, żeby poznać jeszcze więcej. Z czasem razem jeździliśmy na różne wykłady historyczne jako słuchacze i prelegenci no i dużo rozmawialiśmy.
Co było później?
Książka o gospodach otworzyła mi możliwość mocniejszego wgłębienia się w lokalną kulturę społeczną, a jednocześnie bardziej zainteresowałem się biografistyką. Trzeba też pamiętać, że w tamtych czasach nie było takiego dostępu do archiwaliów, jak obecnie. Za wszystkim trzeba było jeździć po archiwach, ustawiać się w kolejce, kserować: praca była utrudniona. Zacząłem wtedy zdobywać kontakty z rodzinami dawnych mieszkańców przedwojennego powiatu dzierżoniowskiego rozproszonych po całym świecie, np. w Argentynie, gdzie w latach XX wieku wyemigrowała grupa mieszkańców.
A zainicjowany przez Ciebie rocznik “Bibliotheca Bielaviana”? Opublikowaliście już, zdaje się, piętnaście tomów…
Zgadza się. To już praca zespołowa, artykuły i szkice historyczne. Co ważne dla mnie, to “Bielaviana” dzięki publikowanym tam wywiadom - dała mi możliwość wejścia w relację z mieszkańcami. Są dwa działy: portrety żyjących oraz zmarłych już osób. Ta druga grupa stale się powiększa i nie zdążam spisywać zarejestrowanych rozmów. Podczas premiery ostatniego, piętnastego rocznika naszła mnie myśl, że opracowujemy wywiady z tak wiekowymi ludźmi, że na promocję często nie przychodzi już rodzina. A pojawiają się omówienia postaci naprawdę ważnych dla Bielawy, jak ostatnio o aktorce teatru robotniczego Jadwidze Watale czy o pierwszym lokalnym informatyku Tadeuszu Tworzydle, który komputeryzował zakłady m.in. Bielbaw na jednostkach Odra w latach 70.
Czekam na moment, aż lokalną historią zacznie się interesować młode pokolenie. W tym celu założyłem przy muzeum klub historyczny - żeby dać ludziom sprawczość i wkład w opracowanie lokalnej historii. I tak dzięki wspólnej pracy powstał ostatnio artykuł “Pochówki jeńców wojennych z okresu II wojny światowej na cmentarzu w Bielawie”, autorstwa jednego z klubowiczów. Teraz pracujemy nad zagadnieniem tożsamości - artykuł ukaże się w przyszłym roku.
Szeroki społeczny oddźwięk zyskały też Twoje spacery historyczne po Bielawie.
Wędrówki pojawiły się po opublikowaniu w 2018 r. mojego przewodnika po Bielawie. Grupą, na której oparłem to zainteresowanie lokalną historią, były osoby starsze, seniorzy. Oni mają wiedzę, tylko trzeba z nimi rozmawiać, zaprowadzić w konkretne miejsce, sprowokować do rozmów, do wspomnień. To świetna, ale też trudna grupa ludzi: czasami brakuje mi odpowiedzi na zadawane przez nich pytania. Człowiek musi się przygotowywać, dokształcać, szukać w dokumentach, w źródłach, jakichś archiwach. Od razu by wyłapali, jak czasem bym się w czymś pomylił.
Swoją drogą, daję też wykłady dla innej grupy seniorów w domu dziennym dla seniorów przy ul. Lotniczej.
A dzieci, młodzież szkolna?
Do naszej Bielawskiej Placówki Muzealnej przychodzą od przedszkola. I tutaj dzieci zaczynają taką lokalną edukację historyczną: od zasiadania w starych ławkach z bielawskiego liceum; to tu na kartkach próbują pisać piórem i atramentem. No ale jednak młodzież dzisiaj ma tyle różnych bodźców, że rzadko kto interesuje się historią lokalną.
Dlatego też w 2013 roku założyłem serię wydawniczą “Sudecka poezja i proza”. Wraz z redakcją rocznika miejskiego „Bibliotheca Bielaviana” rozpisujemy konkursy (najpierw tylko dla dzieci, potem też pojawiła się kategoria dla dorosłych) na teksty inspirowane historycznym zdjęciem, pocztówką, ogólnie: przeszłością Bielawy.
Ile edycji się odbyło?
13 lat konkursu literackiego - to już spory szmat czasu. Co roku ponad 60 uczestników. Prace napływają z całej Polski. Czyli: aktywizacja. Widzimy, że często dzieci, które startowały do konkursu, po latach dalej tworzą jako osoby dorosłe i piszą dla rocznika miejskiego „Bibliotheca Bielaviana” , np. jako studenci dziennikarstwa. Jak dotąd ukazało się 46 tomów poezji i prozy. Ludzie piszą. Tylko mówię: trzeba zaktywizować w ciekawy sposób. Młodzież trudniej jest w to zaangażować, to prawda. Ale poziom wierszy i prozy dzieci jest naprawdę bardzo wysoki. One się przygotowują, już ćwiczą warsztat. To w przyszłości zaowocuje.
Z Rafałem Brzezińskim rozmawiał Grzegorz Czekański
Projekt realizowany w ramach Stypendium Województwa Dolnośląskiego
