Kiedyś Wrocław był miastem filmowym. Dziś to nieaktualne
Z Robertem Gonerą rozmawia Lech Moliński
Robert Gonera opowiada o tym, jak prowadził kino w rodzinnej Twardogórze, wyjaśnia, co dla niego oznacza termin dolnośląskość, dlaczego zdecydował się nie wyjeżdżać do stolicy i jak doszło do tego, że w ogóle został aktorem.
Lech Moliński: Do wrocławskiej filii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie dostałeś się zaraz po liceum. Czy w takim razie zawsze chciałeś zostać aktorem?
Robert Gonera: Wcale nie byłem zdeterminowany, żeby zostać aktorem. Maturę zdałem w bardzo młodym wieku, ponieważ poszedłem do szkoły rok wcześniej. Chociaż, kiedy patrzę na moje wybory i decyzje z tamtego czasu, to cechowała je niesłychana dojrzałość. Regularnie odwiedzałem kino w Twardogórze, które zresztą potem prowadziłem, obserwowałem sytuację w kulturze i sztuce we Wrocławiu i w całej Polsce. W tym moim małym mieście mieliśmy komponowany odgórnie repertuar kinowy, dzięki czemu pokazywano filmy Bergmana czy Herzoga. Jeśli chodzi o te wybory, dzięki działaniom w amatorskim teatrze i w kabarecie w czasie liceum, zacząłem myśleć o reżyserii filmowej. Przyszła mi do głowy łódzka filmówka, jednak aby tam studiować należało mieć za sobą inny kierunek studiów. Szkoła aktorska wydała mi się najlepszym pomysłem, bo to zaledwie 4 lata i krok w stronę przyszłego zawodu. Dziś uważam, że aktorstwo to szkoła, jaką powinien przejść każdy, bo ona pokazuje, jak zachowywać się w sytuacji obiektywnej – wystąpień publicznych, spotkań towarzyskich, rozmów o pracę. Tak się złożyło, że ukończyłem wrocławską PWST i zacząłem uprawiać zawód aktora. Zresztą zacząłem grać w filmach już na studiach i to akurat okazało się największą szkołą, zarówno praktycznego aktorstwa, jak i reżyserii.
Wspomniałeś o teatralnych początkach w liceum...
Zrobiłem spektakl, za który dostaliśmy wyróżnienie we wrocławskim MDK-u na Kołłątaja. Na co dzień zajmowałem się kabaretem Salon Satyryczny Struś, który – w możliwej dla nas skali – komentował bieżące wydarzenia. Moje liceum wyróżniała stara kadra profesorska, dlatego ten czas wspominam jako ciekawą inicjację artystyczną.
O rezygnacji ze studiów reżyserskich zdecydowały angaże aktorskie z czasów studenckich czy jakieś inne przesłanki?
Zadecydowały prywatne rzeczy. Nie miałem już siły na te drugie studia, ponieważ przyszło mi zajmować się domem, wychowywać dziecko – wraz z pierwszą żoną. Trafiłem na bardzo ciekawy okres, w którym całe to poukładanie, restrykcyjne zorganizowanie całego systemu z czasów ustroju socjalistycznego nagle się rozpadło, zostało uwolnione i zdezorganizowane. Sytuacja sprzyjała różnym małym działaniom. W początkach lat 90. brałem udział w wielu warsztatach scenariopisarskich. Później procentowało to w doświadczeniach pracy nad Międzynarodowym Festiwalem Scenarzystów Interscenario. Ukończyłem również kurs producentów kreatywnych w Szkole Wajdy. Pojawienie się tego ostatniego zapełniało pewną lukę w polskiej edukacji filmowej, a mnie idealnie pozwalało poszerzyć zdobywaną w praktyce wiedzę. Dziś tak naprawdę mam bazę w aktorstwie, jestem aktorem z zawodu, ale uzbierałem sporo potencjału w rozmaitych okołofilmowych aktywnościach, włącznie z produkcją festiwalu, który otaczał opieką scenariusze, a dzięki temu przygotowywał projekty do wyjścia na świat.
Potem powstała „Dziewczyna z szafy” Bodo Koxa...
Między innymi, choć nie miałem świadomego udziału w powstaniu profesjonalnego debiutu Bodo. Ale faktycznie ten scenariusz dostał nagrodę na Interscenario. W tamtym okresie wydawało mi się, że mogę mieć jakiś wpływ na to, co znaczy „dolnośląskość” w branży filmowej i wierzyłem, iż poprzez selekcję i wsparcie młodych ludzi, którzy wtedy robili z zapałem offowe kino. Kilkanaście lat temu zaistniała szansa na kontynuację dolnośląskich zjawisk filmowych, funkcjonowało coś na kształt środowiska, jak bracia Matwiejczykowie czy wspomniany Kox. Ostatnio przeglądałem wywiad ze mną w książce „Wrocławianie” (pierwsze wydanie w 2008 roku – przyp. L. M.), gdzie z pełnym przekonaniem deklarowałem, że Wrocław jest miastem filmowym. Dziś nie jest to już dla mnie takie oczywiste.
Wielu z aktorów, zarówno wtedy (jak np. Robert Więckiewicz czy Andrzej Chyra), jak i dziś, zaraz po skończeniu wrocławskiej PWST uciekało do Warszawy na spotkanie większych możliwości. Ty trafiłeś do Operetki Wrocławskiej, czyli dzisiejszego Teatru Muzycznego Capitol, potem do Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy i Teatru Polskiego we Wrocławiu. Czy o tej ścieżce zawodowej zadecydował jakiś splot okoliczności, czy była to realizacja świadomego planu?
To była wypadkowa wielu zdarzeń natury prywatnej i zawodowej. Patrząc teraz na te wszystkie lata, mam poczucie, że świadomie podejmowałem pewne decyzje, włącznie z tą, żeby do Warszawy jeździć, ale nie osiadać tam na stałe. Nawet powiedziałem jakiś czas temu, że jestem „aktorem regionu”. Wybór pozostania tutaj nie był pójściem najbardziej oczywistą drogą, za co spotykałem się – i wciąż spotykam – z wdzięcznością ze strony wielu osób. Natomiast w tym momencie już tak przesiąknąłem unikalną mentalnością dolnośląską, czyli ludzi pozbieranych z różnych stron. W związku z tym wyprawa do stolicy staje się porównywalna z wycieczką zagraniczną.
W Operetce Wrocławskiej zacząłeś grać w 1991 r...
Nawet w roku 1990. W zasadzie zrobiłem tam jedną rolę. Do Operetki przyszedł wtedy Jan Szurmiej, który próbował ją zamienić w teatr muzyczny z prawdziwego zdarzenia. Wystąpiłem w klasycznym musicalu „Skrzypek na dachu”. Była to moja pierwsza rola w zawodowym teatrze. Po skończeniu szkoły przeniosłem się do Teatru Polskiego.
Zabiegałeś o te angaże?
Do roli w „Skrzypku na dachu” wygrałem zdjęcia próbne. Starałem się wtedy, mimo występów w filmach, iść typową drogą zawodową, tak że brałem udział w przesłuchaniach. A mieliśmy niezwykle ciekawy czas we wrocławskim teatrze. Spektakle reżyserowali wielcy mistrzowie: Jarocki, Grzegorzewski. Dlatego etat w Teatrze Polskim był dla młodego aktora ciekawym doświadczeniem.
Pierwsza Twoja rola filmowa to „Marcowe migdały” Radosława Piwowarskiego (1989). Jeden z moich ulubionych polskich filmów, choć niedoceniony. Podobnie jak cała twórczość Piwowarskiego, reżysera osobnego w otoczeniu reprezentantów „kina moralnego niepokoju”. Ale pytanie dotyczy tego, czy między ekipą filmową a mieszkańcami Barda Śląskiego, gdzie powstała większość zdjęć, dochodziło do interakcji?
Chętniej kolekcjonuję w głowie pozytywne obrazy. Udział w filmie „Marcowe migdały” pamiętam bardzo dobrze. Po pierwsze treść filmu mnie urzekła. Piwowarski pokazał ważne wydarzenia z perspektywy małej społeczności. Zrobił coś, od czego – mam wrażenie – obecnie odeszliśmy. Przestaliśmy w sztuce pokazywać prowincję. Sam pochodzę z małego miasteczka, dlatego pobyt w Bardzie i opowiadanie historii niedużej zbiorowości było dla mnie ważne i osobiste. Świetnie wspominam także współpracę z reżyserem, który bardzo dbał o nas, swoich debiutujących aktorów. Każdemu życzę podobnego wejścia w świat filmu. W 1988 roku studiowałem na drugim roku aktorstwa, a na planie zetknąłem się ze wszystkimi legendami wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych. Dostawałem od nich znaki, które na początku były dla mnie absolutnie tajemne. W kontakcie z profesjonalną ekipą zobaczyłem na czym polega aktorstwo filmowe.
Zespół aktorski „Marcowych migdałów” liczył sporo młodych aktorów. Jak przebiegała na planie współpraca z doświadczonymi aktorami?
Piwowarski mądrze to rozegrał, ponieważ zatrudnił do gościnnego udziału naszego dziekana, Igora Przegrodzkiego, niebędącego zresztą aktorem filmowym, związanego od zawsze z teatrem. Dzięki temu mieliśmy dodatkową opiekę, nie tylko reżyserską. Choć kiedy wracaliśmy na zajęcia w szkole teatralnej, stawialiśmy się ekipą wyklętych, bo zagraliśmy w filmie. W tamtym czasie zwalnianie na plan filmowy nie stanowiło normy, było niemile widziane. Same zdjęcia zajęły 2 miesiące. Musieliśmy skrupulatnie nadrabiać zaległości na uczelni. Udział w filmie fabularnym w tamtym okresie stanowił wydarzenie. Przepaść między szkołą teatralną, telewizją, a pracą nad fabułą w Wytwórni Filmów Fabularnych była kolosalna. Myśmy na planie obcowali z mistrzami. Chociaż wtedy w WFF powstawało ok. 10 filmów rocznie, na naszym planie odczuwaliśmy klimat wyjątkowości. Trafiliśmy do mekki, będącej jednocześnie twierdzą. Formalnie staliśmy się aktorami filmowymi – mieliśmy własną stawkę za udział w filmie, ustalaną odgórnie i rosnącą z każdą następną rolą.
Następny występ przyszedł jeszcze w trakcie studiów. Zagrałeś w „Zakładzie” Teresy Kotlarczyk. Jak w tym przypadku wyglądał kontakt z mieszkańcami? Wydaje mi się to szczególnie istotne, ponieważ Lubomierz, gdzie kręciliście, wykreował się w ostatnich latach na miasto filmowe. Tamtejsza społeczność wciąż żyje „Samymi swoimi” i Krzyżem walecznych.
„Zakład” to zupełnie inny film – ciężki w klimacie. Praca nie należała do najłatwiejszych, ale z samego planu mam dobre wspomnienia. Nocowaliśmy w bursie, w pobliżu mieliśmy zresztą zdjęcia. W tamtych czasach w małym mieście trudno było nie zauważyć ekipy filmowej, która pojawiała się na miejscu na dłużej. Oczywiście nie dotyczy to tylko Lubomierza czy Barda, ale wszystkich dolnośląskich miasteczek. Pewnie z tego modelu realizacji biorą się żywe wspomnienia mieszkańców.
W tej chwili kinem z najbardziej ambitnym repertuarem na Dolnym Śląsku, wliczając w to Wrocław, jest Kinokawiarnia Spirala w Oleśnicy. Po Opolszczyźnie i Dolnym Śląsku podróżuje Opolskie Kino Objazdowe, kina w małych miastach działają przy ośrodkach kultury, a coraz prężniej funkcjonuje sieć Kino za Rogiem, u nas obecna m.in. we Wleniu, w Krzeszowie. Ewidentnie, sytuacja kinowa małych miejscowości zmienia się na lepsze. Ty w latach 90. prowadziłeś wraz z braćmi kino w rodzinnej Twardogórze, kiedy dominował raczej trend odwrotu od lokalności i chęć wyjazdów do nowoczesnych wielkomiejskich multipleksów.
Rozpoczęliśmy remont w drugiej połowie 1993 roku, kiedy to kino było nieczynne od 8 czy 9 lat. Zainwestowałem pieniądze zarobione na roli w „Samowolce”, pomogli mi bracia, wzięliśmy ogromny kredyt. Odbyliśmy podróż sentymentalną. Znajdowałem się na fali fascynacji kinem, chciałem ożywić miejsce, od którego wszystko się dla mnie zaczęło. Udało się, otworzyliśmy w kwietniu 1994 roku. Przez kilka lat interes nieźle się kręcił. Po remoncie mieliśmy ok. 150-200 miejsc, ulokowanych przy wygodnych stolikach z lampkami. Nasze kino było połączone z pubem. Kryzys nastąpił na przełomie wieków w następstwie budowy centrów handlowych z multipleksami we Wrocławiu.
Jakie filmy można było tam zobaczyć?
Układanie repertuaru stanowiło akurat moją domenę. Starałem się go tak konstruować, żeby był wypośrodkowany: coś dla ducha i coś, co przynosi zyski.
Czy teraz. po latach, jesteś dumny z prowadzenia kina?
Jestem dumny, że wraz z braćmi prowadziliśmy to miejsce przez dłuższy czas. Kino Zryw (zostawiliśmy starą nazwę miejsca) działało tylko w weekendy. Prowadziliśmy tam różne działalności kulturalno-rozrywkowe. Odbywały się nie tylko projekcje filmowe, ale też i dyskoteki. Nie wszyscy byli nam przychylni, była to ciężka praca, ale mam satysfakcję, że przez 8 lat tętniło w tym kinie życie.
Teraz chcę przejść do Wrocławia, konkretnie do końcówki lat 80. W Koszalinie na festiwalu „Młodzi i film” spotkałem parę lat temu artystę Witolda Michonia, absolwenta Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Wspominał, że w tamtym okresie istniała silna współpraca pomiędzy szkołą teatralną a ASP, ówcześnie Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Pięknych. Czy dla Ciebie też te środowiska funkcjonowały na zasadzie symbiozy, wzajemności?
Tak, nie mieliśmy kłopotu z izolacją, środowisko się mieszało. Wiedzieliśmy, że trzeba działać wspólnie. W dziedzinie sztuki jest ważne, żeby się kontaktować. Spędzaliśmy razem czas wolny, głównie spotykając się w domach czy akademikach, bo nie działało tyle pubów ile jest teraz. Chodziliśmy też do kina: Polonia, Lalka, oraz Śląsk, gdzie odbywały się konfrontacje, więc poza nurtem obowiązującym można było zobaczyć zestaw filmów Nowej Fali Francuskiej.
Na przełomie lat 80. i 90. zmienił się system, co wpłynęło na naszą rzeczywistość. Czy artystyczny krajobraz Wrocławia mocno ewaluował pod względem zwyczajów czy też miejsc?
Myślę, że tak. Wynika to ze zmian świadomościowo-mentalnych. Rzeczywiście Wrocław stał się stolicą Dolnego Śląska. Dzisiaj jest stolicą kulturalną Europy. Działa znacznie więcej instytucji kulturalnych. Chociaż we Wrocławiu zawsze oferta kulturalna należała do bogatych, to w kwestii filmowej było trochę gorzej. Nie wykształcił się styl, który byłby rozpoznawalny, być może stworzylibyśmy innowacyjną falę, gdyby wykreowała się określona sfera tematyczna czy rodzaj estetyki.
Choć może też nie umiemy opowiadać o sobie, bo przecież kino niezależne i offowe oprócz grupy Sky Piastowskie z Zielonej Góry to w dużej mierze twórcy z Wrocławia: bracia Matwiejczykowie, Bodo Kox, Przemysław Wojcieszek, Artur Pilarczyk.
Wrocław zawsze miał trudność z zapisem w sensie dosłownym i przenośnym. W sensie dosłownym mam na myśli scenariusze, zawsze brakowało nam środowiska literackiego. Próbowałem stworzyć taki regionalny instrument w postaci Interscenario, pierwsze w Polsce święto scenariopisarstwa. Instytucja ta wspierała talenty w zapisie. Nie mamy tradycji korzystania z literatury, a to jest moim zdaniem podstawa. Brakuje tekstów opisujących to, co się tutaj dzieje.
Należysz też do założycieli Dolnośląskiego Forum Filmowców; skąd pomysł?
Forum powstało w 2005 roku. Próbowaliśmy wraz z Jankiem Kolskim, Wieśkiem Saniewskim, czyli wrocławskimi reżyserami, stworzyć środowisko, które kontynuowałoby działalność filmową. Chęć produkowania filmów była dość silna. No i bezpośrednio z tych starań powstał Festiwal Interscenario. W 2006 roku odbyła się jego pierwsza edycja. Wydawało mi się słuszne, że wychowany tutaj na filmie powinienem zabrać głos w tej sprawie. Festiwal odbywał się w WFF-ie, co stanowiło też próbę naprawiania całej sytuacji związanej z Wytwórnią.
Jak długo rodził się pomysł festiwalu Interscenario?
W tym samym czasie przestały funkcjonować zespoły filmowe, w takim kształcie do jakiego zostały stworzone, wiec moment był idealny. Idea była moja, ale oczywiście działaliśmy w zespole. Niezbędna była pomoc finansowa miasta i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Opowiadanie, nowela to najwdzięczniejsze tematy do opracowania w filmie, dlatego rozmawiałem z Marcinem Hamkałą i Olgą Tokarczuk z Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. Miałem taką wizję, aby Festiwal Opowiadania poprzedzał Festiwal Interscenario, z tego względu, że tak wygląda proces filmowy: najpierw ktoś pisze nowele, opowiadania, a potem zostaje to rozpisane na scenariusz, przychodzą poprawiacze scenariusza, następnie zachodzi cały proces filmowy.
Interscenario to etap zamknięty?
Nigdy nie zamykam drzwi, do dzisiaj nie wiem czemu to się rozpadło, miałem taki moment przesilenia, ekipa też teraz odeszła. Przez to, że się tak rozmyło, nie mam poczucia zamkniętych drzwi.
W latach 80. miałeś poczucie, że Wrocław jest miastem filmowym. Teraz już tak nie myślisz. Na czym opierało się to wrażenie? Na mocniejszej pozycji WFF czy na większej integracji środowiska? Zastanawiam się, czy kondycja Wrocławia nie stała się dobra w dziedzinie teoretycznej: mamy ważne festiwale filmowe (jak T-Mobile Nowe Horyzonty), edukację filmową dla najmłodszych. Działa też system koprodukcyjny w postaci Dolnośląskiego Konkursu Filmowego...
Trzeba zadać sobie pytanie: czy przez ten czas narodzili się następcy wielkich twórców filmowych takich, jak: Kolski, Saniewski, Krzystek? Wydaje mi się, że nie. Dlatego Wrocław nie jest miastem filmowym, mimo że mamy festiwal, który przyciąga filmy z całego świata, ale w zamian powinien promować działania. W filmach nie przejawia się nasz styl. Kiedy mówię o regionie, mam na myśli twórców filmowych. Ludzi, reżyserów, którzy przedstawiają pewną estetykę. Brakuje dzisiaj wspólnej wizji tego, co ma się wydarzyć z wrocławskim kinem.
Rozmawiał Lech Moliński
Współpraca: Agnieszka Kozak