Rozmowa z Waldemarem Krzystkiem

wróć


 

Nie warto tracić życia na rzeczy nieistotne
Z
 Waldemarem Krzystkiem rozmawia Lech Moliński

 

Pochodzący z Legnicy i mieszkający we Wrocławiu Waldemar Krzystek często podkreśla swoje związki z Dolnym Śląskiem. Z reżyserem „Małej Moskwy” i „80 milionów” rozmawiamy o jego dolnośląskich projektach i czerpaniu inspiracji z własnego otoczenia, o początkach pracy reżyserskiej, które przypadły na okres stanu wojennego io wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych. Krzystek opowiada też o tym, w jaki sposób dołączył do legendarnej „Loży szyderców” i wyjaśnia, dlaczego Legnica jest dla niego „miastem pytań”.

 

Lech Moliński: Liczę, że spotkanie z Panem, wraz z kilkunastoma innymi rozmowami, pomoże opowiedzieć historię filmowego Dolnego Śląska od czasów powojennych do współczesności.

Waldemar Krzystek: Szkoda, że nie uda się już Panu porozmawiać z Tadeuszem Kosarewiczem, wybitnym scenografem, który dla wszystkich naszych dolnośląskich projektów pozostanie człowiekiem niezastąpionym, kopalnią wiedzy o namacalnej filmowości naszego województwa. Pracował wiele lat w kinematografii, znał obiekty w regionie na przestrzeni dekad. Wiedział, jak wyglądały na początku lat 60., 70., 80., i jak w latach 90. Miał przebogatą kartotekę filmowych obiektów najważniejszych dla Dolnego Śląska. Znał ich „duszę” i umiał je mądrze proponować dla setki filmów, których filmowość w ten sposób współtworzył.

Kiedy na przykład chciałem dla Teatru Telewizji zrobić adaptację „Wizyty starszej pani” Friedricha Dürrenmatta osadzoną w ostrym konkrecie społecznym, potrzebowałem znaleźć miasteczko, w którym widać ślady dawnej świetności, ale które zostało doprowadzone do ruiny decyzją mszczącej się na jego mieszkańcach miliarderki, Klary Zachanssian (Krystyna Janda). Wielkość i stan miasteczka musiały uwiarygadniać prawdziwość takiej sytuacji. Tylko wtedy widz mógł uwierzyć, że skoro coś takiego mogło się stać, to i kolejne decyzje Klary są możliwe i wielce prawdopodobne, łącznie z propozycją podarowania każdemu mieszkańcowi miliona za zgodę na zabicie Ila, kochanka, który ją skrzywdził przed laty. Takie było moje podstawowe założenie. Pamiętajmy, że to jest tekst napisany jako moralitet, tam są chóry, sztuczne lasy szumią i śpiewają – czysta teatralność i sztuczność, więc nic dziwnego, że nikt w telewizji nie wierzył w powodzenie mojej społeczno-moralnej interpretacji. A do tego tak bardzo realistycznie filmowej. Tadeusz zawiózł mnie do Chełmska Śląskiego. Jak tylko zobaczyłem to miejsce, wiedziałem, że plan się uda. W takim miejscu uwierzymy od początku do końca w prawdziwość wyborów i pytań, jakie stają przed bohaterami sztuki. Aktorzy też mieli obawy. Jerzy Stuhr (grał Ila) przyjechał w nocy i później powiedział mi, że dopiero gdy zobaczył rynek Chełmska, uwierzył w powodzenie naszej realizacji.

Kiedy przygotowywaliśmy „Małą Moskwę” Tadeusz, jeszcze na długo przed skierowaniem filmu do produkcji, fotografował bazy wojsk radzieckich w Legnicy. Podkreślał, że za chwilę mogą odnowić, wyremontować, a my musimy znać oryginalny wygląd. Jako chłopiec przechodziłem tamtędy bardzo często, bo mieszkałem tuż za murem. Jednak wtedy, szczerze mówiąc, bardziej interesowały mnie helikoptery, które tam stały, niż to, jak wyglądały hangary albo jak były oznakowane. Kosarewicz trzy lata przygotowywał scenografię do „Małej Moskwy”, bo też miał świadomość, że robimy pewien wzór, przecież nikt tego wcześniej nie pokazywał. Dlatego wiedzieliśmy, że nie możemy oszukiwać, wszystko musi być prawdziwe. Odtworzenie tego lotniska w Krzywej dla filmu, tych bunkrów, było możliwe dzięki wszystkim jego dokumentacjom, a zarazem kluczowe dla uzyskania efektu i dla pokazywania tożsamości Dolnego Śląska. Tadeusz pozostanie niezwykłą postacią dla polskiego kina. Póki żył robiłem z nim wszystkie filmy i większość spektakli Teatru Telewizji – zaczęliśmy od mojego debiutu „W zawieszeniu”, a zakończyliśmy współpracę „Małą Moskwą”.

Prawdziwa dolnośląska legenda, bez dwóch zdań. Pańskie życie związane jest z Dolnym Śląskiem, ale jego sam początek to województwo zachodniopomorskie i miejscowość Swobnica, gdzie Waldemar Krzystek przyszedł na świat.

Ale to krótki epizod, dwa- trzy miesiące, w ogóle tego nie kojarzę - urodziłem się w tzw. podróży służbowej. Następnie moja mama osiadła w Legnicy i ojciec… nie miał wyboru, tak wszystko pozałatwiał, że zaraz do nas dołączył. Dlatego jeśli chodzi o pochodzenie czuję, że jestem z tego miasta. W eksplikacji do nowego projektu „Dom pod Dwoma Orłami” napisałem, że wychowywałem się w domu, gdzie woda była „Kalt” i „Warm”. Pytałem mamę: co to znaczy? Słyszałem: woda zimna  - gorąca. Ale dlaczego to jest napisane po niemiecku? Bo tu wszędzie mieszkali Niemcy. Taka odpowiedź wywoływała zdziwienie. Na cmentarzu nie ma polskich grobów sprzed 1945 r. Są tylko  niemieckie. Gdzie są teraz ci Niemcy? Czy nie wrócą? Co wtedy się stanie? Dorastając na Dolnym Śląsku w latach 60. i 70. musiałem wcześniej czy później zacząć stawiać sobie to pytanie. Starszym towarzyszył mocny strach o te powroty, stąd brało się negatywne nastawienie do remontów. Tak naprawdę wtedy w Legnicy zaczęło się moje badanie przeszłości. Jako chłopcy  chodziliśmy po ruinach spalonych domów, włamywaliśmy się do nienaruszonych wybuchami bunkrów -  bo Legnica nie została zniszczona w czasie wojny...

...ale ten los spotkał miasto po 1945 r.

Spowodowała to Armia Radziecka. Oni w ten sposób ukrywali swoje haniebne czyny. Jak oglądam zdjęcia z 1945 r., widzę pobielone krawężniki i drzewa owocowe w ogrodach z elegancko przyciętą trawą, miasto czyste, zadbane ze wspaniałymi ulicami, domami, właściwie pałacykami.

...i z rynkiem.

Po wojnie, sukcesywnie przez lata, wszystko podlegało zniszczeniom. Przeważnie Rosjanie wzniecając pożary ukrywali gwałty, mordy. Palili takie miejsce i ślad zanikał. To było bestialstwo wobec dziedzictwa. Penetrując te radzieckie „spaleniaki” rozkuwaliśmy stropy, wchodziliśmy do piwnic, gdzie znajdowaliśmy różne poniemieckie rzeczy: książki, fotografie, listy, atlasy. Przebywając w zrujnowanym mieście, cały czas miałem materialną łączność z ludźmi, którzy żyli tam wcześniej, bo wtedy oni nie mogli przyjeżdżać. Obecnie jest inna sytuacja, w tej chwili każda willa we Wrocławiu ma „swojego Niemca”. Oni przyjeżdżają, mówią, że tu się urodzili, mieszkali i pytają, czy mogą wejść, zobaczyć, jak to teraz wygląda. Paradoks historii polega na tym, że ostatnio do Legnicy zaczynają wracać też i Rosjanie, do tych dawnych dzielnic, gdzie mieszkali. I pytają o to samo.

Reportażysta Filip Springer w wydanej w drugiej połowie 2016 r. książce „Miasto Archipelag” opisuje historię 31 byłych polskich miast wojewódzkich. W tym gronie znajduje się również Legnica, o której pisze, że w przestrzeni miasta nie widać niemieckich śladów, i to poniemieckie dziedzictwo jest zaniedbane, natomiast poradzieckie ślady są uporządkowane, doczekały się pamiątkowych gadżetów. Czy Pan też ma podobne wrażenie?

Dla mnie ta opinia jest zaskakująca, bo przepięknie odnowiono te przedwojenne pałace, wille w dawnym Kwadracie, również sam Rynek, kościoły, szkoły, koszary. Dzięki temu, że Kwadrat był siedzibą radzieckich generałów i wysoko postawionych pułkowników, nie podzielono tych pałaców w komunie na małe mieszkanka, nie zabudowano „transformatorami” terenów zielonych wokół, więc one mają właściwe otoczenie, czyli przeważnie duże ogrody ze starymi drzewami. Dziś nowe pokolenia Polaków mieszkają w tych starych, poniemieckich pałacykach, które przed wojną zamieszkiwali, przede wszystkim, bogaci berlińczycy, dla których Legnica, dzięki wysokim temperaturom i łagodnemu klimatowi, była popularnym miejscem na emeryturę. W naszym mieście są całe ulice z pięknymi kamienicami, odtwarzają to, co zostało uratowane. Tylko trzeba wiedzieć, że w Legnicy zburzono za komuny znaczną część ulicy Panieńskiej i postawiono pięć obrzydliwych wieżowców dziesięciopiętrowych, co było zbrodnią. Jeśli chodzi o dziedzictwo radzieckie, koszary zostały przerobione na osiedla, zagospodarowane, ale przecież w początkach mojej pracy nad projektem „Małej Moskwy” ciągle powracała wątpliwość, czy musimy opowiadać o tym, że Legnica była „małą Moskwą”. Zwracałem uwagę, że to jest historia, tego nie da się wymazać. W Rosji są całe portale społecznościowe byłych mieszkańców Legnicy, dzieci oficerów radzieckich, wspominających ten czas z niezwykłym sentymentem. Dla nich to był czas szczęśliwości,  bo rodziny stacjonujące w Polsce miały tu bardzo dobrze w porównaniu z biedą obecną w Związku Radzieckim.

A jakie są Pańskie osobiste doświadczenia w kwestii niemieckich i radzieckich śladów w Legnicy?

Akurat w zeszłym roku, przy okazji festiwalu Sputnik nad Warszawą, spotkałem Aleksandra Sokurowa i okazało się, iż mamy dwóch reżyserów z Legnicy: rosyjski Sokurow i polski Waldemar Krzystek. Mówił, że mało pamięta, bo w Legnicy spędził 3 lata jako dzieciak, ale w swojej biografii ma wpisane, że tu mieszkał i czasem się ludzie odzywają do niego. Badanie niemieckiej przeszłości miasta zaczęło się od wspomnianych kranów z napisem „Kalt” i „Warm” nad wanną, później przyszło penetrowanie piwnic i bunkrów, a skończyło…„zdobywaniem broni na wrogu”. Tak, w tamtym czasie wszyscy mieliśmy sprawne karabiny i automaty, wyławiane w bagnach, odkopywane na strzelnicach, znajdywane w piwnicach. Pozyskiwaliśmy proch z rozbrajanych artyleryjskich pocisków i nabojów. Ja miałem belgijski sztucer myśliwski i pistolet. Co jakiś czas milicja  zabierała nam nasz arsenał, doszło nawet do słynnej afery podczas jednych wakacji. Ktoś doniósł, przyjechała milicja i zrobiła nalot, przeszukując skrytki w domach. Trafili na rodziny wielodzietne, więc kiedy zebrali cały ten nasz arsenał, ułożyli na białych prześcieradłach, z takimi numerkami jak w moim filmie „Fotograf”. Uzbierało się tego sporo. Robili zdjęcia, bo zaczęło się śledztwo w sprawie organizacji zbrojnej, pragnącej siłą obalić panujący ustrój. Padło sakramentalne pytanie: proszę podać miejsca pobytu oskarżonych o udział w nielegalnej organizacji! Moja mama, wściekła na ten kretynizm, odpowiedziała: na koloniach! Wszyscy sąsiedzi parsknęli śmiechem i ośmieszyli tę akcję. To były lata 60., zjawisko „zbrojenia się” było powszechne, oczywiście też niebezpieczne;  jeden z naszych kolegów zginął, rozkręcając niewypał.

Wówczas dzieliliśmy miasto z Rosjanami, lecz oni byli odseparowani od reszty świata w zamkniętych osiedlach i koszarach.  Uświadomiłem sobie, jak mało wiemy o sobie nawzajem, patrząc na rosyjskich rówieśników wożonych z domu do szkoły i z powrotem służbowymi autobusami bez prawa kontaktu z Polakami. Jeżeli już wspominamy „Małą Moskwę”, to przecież o bohaterce mojego filmu dowiedziałem się od mamy wiele lat po śmierci Lidii Nowikowej. W relacji mojej mamy więcej było domysłów i „zakazanej wiedzy” niż faktów. Chodziliśmy na nasze groby i znajdowała się tam taka część, w której pochowani byli Rosjanie, ale cywile. W Legnicy jest osobny cmentarz żołnierzy radzieckich poległych w czasie II wojny, ale jest też cmentarz rosyjskich cywilów zmarłych po 1945 roku, czyli tam są pochowane żony, dzieci, rodziny służących w Legnicy oficerów i podoficerów. Osobno funkcjonował jeszcze cmentarz dziecięcy. Mieliśmy taki rodzinny zwyczaj, że czyściliśmy 2 lub 3 groby tych dzieci i zapalaliśmy świeczki. Moja mama mówiła, że te dzieci są niewinne, że ich groby tak porzucono w obcej ziemi. Rzeczywiście, po pięciu latach kończył się okres pobytu ich rodziców w legnickim garnizonie, no i te groby zostawały same, szybko niszczały i zarastały – a Rosjanie z nowego kontyngentu nie zajmowali się nimi…  Wśród cywilnych grobów było podobnie, starsze groby nikogo nie interesowały, ale z jednym było inaczej: zawsze zadbany, otoczony kwiatami, paliły się tam świeczki, a później znicze. Mama wtedy powiedziała, ściszając głos, że to jest mogiła Rosjanki, która zakochała się w Polaku i Ruscy ją zabili. Dowiedziałem się o tym w dzieciństwie.

A ten grób przez wszystkie lata był pamiętany przez legniczan? Nie było momentu, że o nim zapomniano? 

Polacy uznali, że ona była kimś wyjątkowym, przy całym stosunku do Rosjan i Armii Radzieckiej. Zresztą ta armia to też nie był świecący przykładem wzór wszelkich wartości. Dochodziło  do ucieczek żołnierzy, miały miejsce samobójstwa, mordy… Dostrzegaliśmy, że życie w radzieckim garnizonie nie jest takie różowe jak nas uczą na historii, albo piszą w gazetach. Tam też odbywały się jakieś dramaty, skoro żołnierz ucieka, rusza za nim pościg żandarmerii wojskowej i później ów żołnierz nie ma szans się poddać, bo zostaje otoczony w młodym zagajniku, wokół ustawione są karabiny i na komendę  strzelają. Po kilku minutach nie ma śladu ani po zagajniku, ani po żołnierzu. Jaka desperacja musiała stać za tym dezerterem? Przecież, rozpoczynając ucieczkę, wiedział, że nie przedostanie się przez Polskę i nie zniknie gdzieś w głębi ZSRR, czyli to był bardziej protest niż realna szansa na wolność. Dawało nam to do myślenia. Po latach zacząłem szukać prawdy o życiu Rosjan w Legnicy, o naszym dziwnym sąsiedztwie. Zbyt wiele elementów do siebie nie pasowało, by wierzyć w wersję oficjalną. Tropiłem ślady jak śledczy. Potwierdzeniem słuszności takiej postawy był np. telefon z Australii,  dyrektor tamtejszego festiwalu filmowego mówi, że zadzwonił do niego oficer polityczny garnizonu w Legnicy, który zobaczył „Małą Moskwę”. Dzwonił z budki, żeby nie można było rozpoznać, jaki jest jego telefon, nie podał też swojego imienia i nazwiska i powiedział: Niech Pan przekaże reżyserowi, że to jest prawda, co pokazał, ale w garnizonie działy się jeszcze gorsze rzeczy, bo to było terytorium wyjęte spod prawa. Jeżeli ten oficer odważył się zadzwonić i potwierdza brak kłamstwa w tym filmie, to jest dla mnie jako twórcy bardzo ważne. I na coś jeszcze zwróciłem uwagę, ten oficer nadal się bał…

W Legnicy przez lata nie dało się odkryć całego charakteru miasta. Po 1945 r. nie było dyskusji o niemieckiej przeszłości, w zamian funkcjonował mit piastowski, odległy o kilkaset lat. Część miasta w okresie PRL pozostawała niedostępna dla Polaków.

Dokładnie. To było tak naprawdę miasto zamknięte, nie mogliśmy wiedzieć wszystkiego, a Niemców usuwano z powszechnej świadomości. Nie mogliśmy wiedzieć ilu żołnierzy stacjonuje w Legnicy, ile jest rodzin. Wiedzieliśmy, że zajmują całe dzielnice, mają swoje szkoły, swój szpital, piekarnie. Nagle dowiedziałem się od ojca mojego kolegi, że Rosjanie zamówili ileś tysięcy bochenków chleba. Skoro ich piekarnia już nie wyrabia, to znak, że coś się dzieje, przyjechały dodatkowe wojska. Okazuje się, że jest wiele rzeczy, którym warto się przyjrzeć. Ja się wychowałem na ulicy, gdzie mieszkała rodzina niemiecka, bo zachowano ciągłość produkcji gazowni, na dole byli przesiedleńcy zza Buga, obok Łemkowie, Ukraińcy, repatrianci z Francji, którzy mówili ze sobą po francusku, przyjechali Grecy, więc dorastałem w międzynarodowym towarzystwie. Dwóch moich bliskich kolegów w 1968 r. powiedziało mi: Co Ty nie wiedziałeś, że jesteśmy Żydami? Musimy teraz wyjechać. Odpowiedziałem, że skąd miałem wiedzieć, że są Żydami? Wtedy pierwszy raz uświadomiłem sobie, że zdobywana wiedza rodzi coraz więcej pytań, coraz trudniejszych i ważniejszych. I zacząłem pytać. Nie tylko o to dlaczego Żydzi wyjeżdżają, ale również o tych  „zza Buga” – dlaczego mieszkają w Legnicy, a nie u siebie? Dlaczego przyjechali do nas polscy Francuzi i Grecy? A Jugosłowianie? Z jakiego powodu mam się bać Ukraińców? Jakim prawem Rosjanom wolno wszystko? Skąd Niemcy mieli tyle pieniędzy na zbudowanie w mieście co najmniej stu wspaniałych budynków, a my nie mamy na choćby jeden? Uważam, że cała specyfika Dolnego Śląska polega właśnie na tym, że ponieważ  jest to  miejsce, gdzie doszło do największej w historii  Europy wymiany ludności: jeden naród został stąd wywieziony, a drugi tutaj przywieziony, to mogę powiedzieć, że tak jak głosi slogan Wrocław - Miastem Spotkań, dla mnie Legnica jest Miastem Pytań. 

Rozmowę o Pańskich filmach dobrze jest zacząć od 1981 r., bo wtedy kończy Pan Wydział Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Kilka lat temu wypowiedział Pan takie słowa: „W 1981 r. dokładnie wiedziałem, o czym robić filmy.” Jakie byłyby zatem te filmy, gdyby nie ograniczenia cenzuralne i stan wojenny, który zablokował swobodne wejście do zawodu?

Skończyłem szkołę filmową ze scenariuszem filmu godzinnego wg Kazimierza Brandysa „Obrona Grenady” (wtedy system nakazywał realizację sześćdziesięciominutowego filmu telewizyjnego przed pełnometrażowym debiutem).  Chciałem opowiedzieć o potwornym zmanipulowaniu świadomości, o tym, że ludzie, którzy zakładają teatr, chcą mówić prawdę. Okazuje się, że zostali oszukani i musieli iść na różne ustępstwa. Wtedy wydawało mi się to ważne i na czasie. Tymczasem rozwiązano Zespół Filmowy „Silesia”, gdzie miałem realizować film. Kierownik literacki, Michał Komar, został internowany, później temat został odrzucony, telewizja nie była zainteresowana, a potem nastąpił bojkot telewizji. Wpadliśmy w taką pułapkę, że pytanie Co dalej? nie miało żadnej realnej odpowiedzi.

W okresie stanu wojennego środowisko filmowe mocno zaprotestowało. Funkcjonuje taki termin, który przywołuje Tadeusz Lubelski w „Historii Kina Polskiego 1895-2014”, jak „pokolenie stanu wojennego” i wśród filmowców należących do niego wymienia m.in.: Pana, Magdę Łazarkiewicz, Wiesława Saniewskiego, Roberta Glińskiego. Wprowadzenie stanu wojennego nie pozwoliło Wam płynnie stać się pełnoprawnymi reżyserami.

Andrzej Wajda powiedział środowisku, że trzeba milczeć. Dobrze, może ludzie zauważą, że Andrzej Wajda milczy, ale kto zauważy i kogo będzie obchodziło, że milczy jakiś Waldemar Krzystek? Wtedy zaczęliśmy z żoną, Małgorzatą Kopernik, pisać scenariusz „W zawieszeniu”, historię ukrywającego się w piwnicy przez pięć lat AK-owca, który w 1945 roku nie złożył broni. Samobójczy pomysł, ale wart ryzyka, uznaliśmy!  Wiedziałem, że najpierw muszę zrobić godzinny film telewizyjny, a więc zrealizowałem „Powinowactwo”, gdzie popełniłem wszystkie radosne błędy młodości. Zaplanowałem, że napiszę jedną wersję, a na planie zrobię co chcę, tak jak w szkole pracowało się z etiudami. Tymczasem mieliśmy rekordowe ilości ingerencji cenzury i wyszło tak, jak oni chcieli.  Zachowały się drobne ślady, jak wizje głównego bohatera, granego przez Krzyśka Gosztyłę, jego strach na widok suk jeżdżących za oknem, ale ten film został mocno wykastrowany. Natomiast zyskałem formalną możliwość realizacji debiutu.

Jaki byłby „Czas kary”, gdyby nie ingerencja cenzury?

Na początku scenariusz nazywał się „Czas kary”. Zresztą w podziemiu, bez mojej wiedzy, wyszła książeczka z tym tekstem i najbardziej się bałem, że to przeszkodzi w pracy nad filmem, że usłyszę, iż wybrałem zawód konspiracyjnego literata. Zespół Filmowy „Zodiak”, osobiście Jerzy Hoffman, Leszek Bajer, Sylwester Chęciński, ja sam - chodziliśmy ze scenariuszem do ministra kinematografii, Jerzego Bajdora. Zaczęły się rozmowy pod tytułem: jeżeli podobają się Panu filmy o kondycji ludzkiej, bo tak się broniłem w dyskusjach z Ministrem, to niech ten film dzieje się w trakcie wojny trzydziestoletniej. Co ja wiem o Wojnie Trzydziestoletniej, i co mnie ona obchodzi ? Chciałem, żeby akcja  rozgrywała się w latach 50., bo to była metafora stanu wojennego i pokazanie ciągłości losów ludzi, którzy nie kochają socjalizmu. I pokazanie, że najlepsi synowie narodu znowu są ścigani i muszą się ukrywać.  Tak naprawdę, ten film zaczął się dla mnie, jak zobaczyłem co konkretnie dzieje się z człowiekiem, który się ukrywa, nie może wyjść z domu, nie może normalnie funkcjonować. U nas w mieszkaniu w środku stanu wojennego pojawił się Jacek Petrycki, operator, człowiek aktywny i pełen energii. Przyjechał do Wrocławia, żeby nagrać wywiad z poszukiwanym listem gończym Władysławem Frasyniukiem. Przed nagraniem Jacek musiał przejść kwarantannę, żeby się upewnić, czy nie ma „ogona”. W pierwszym tygodniu naprawił nam telewizor, wszystkie gniazdka, cieknące krany, ale powoli zaczynało go nosić. Patrzyłem wtedy na Jacka i myślałem: on siedzi zamknięty 10 dni, a co się dzieje z człowiekiem, jakim musi podlegać załamaniom, gdy ukrywa się przez 5 lat? Przypomniała mi się wtedy bowiem autentyczna historia ojca mojej koleżanki z liceum. Mieszkała przecznicę od mojego domu na ulicy Słonecznej i przez 5 lat jej ojciec był ukrywany przez swoją narzeczoną, jej mamę. Wyszedł dopiero pod koniec 1955 r. Jaką zapłacił cenę? Przecież przez te pięć lat nie było widać na horyzoncie końca Imperium Sowieckiego, ono znajdowało się w rozkwicie. Jaką trzeba mieć siłę, żeby jednak czekać ? Co wtedy człowiekowi pomaga i trzyma przy życiu?

Trzeba przyznać, że pomógł mi upór wielu ludzi, którzy stali murem za tym scenariuszem, a później filmem: Jerzego Hoffmana, Sylwka Chęcińskiego, Leszka Bajera. Przekonało to Jerzego Bajdora, też człowieka z Dolnego Śląska, dokładnie z Wrocławia, i zaryzykował, dał skierowanie do produkcji. Później Waldemar Świrgoń z Wydziału Kultury złożył donos, że powstaje film antypartyjny, antypaństwowy i należy natychmiast przerwać zdjęcia. Na szczęście, stało się to ostatniego dnia zdjęciowego, więc to, co było najważniejsze już nakręciliśmy. To był mój pierwszy pełnometrażowy film i wypływał on z inspiracji dolnośląskich.

Co się działo potem?

Zdjęcia skończyliśmy w 1985r. Cały materiał został zaaresztowany, żebyśmy nie mogli zmontować filmu, który potem byłby pokazywany w podziemiu. Jerzy Bajdor kazał nam skleić chronologicznie ujęcia i projekcja odbyła się w ministerialnym kinie na Krakowskim Przedmieściu. Wyszły tego ponad 3 godziny ułożonego materiału. Trudno nazwać taką wersję filmem, ale historia została jakoś tam opowiedziana. Jerzy Bajdor jako Minister Kinematografii oznajmił wtedy, że wstrzymuje montaż i dalsze prace nad filmem (reakcja na pismo Świrgonia). Usłyszałem, że materiał ma zostać zdeponowany we wrocławskiej Wytwórni. Wszystkie dalsze rozmowy miały być prowadzone wyłącznie przez Hoffmana, który jako szef Zespołu Filmowego „Zodiak”, stał się współwinny. Ja byłem załamany, ale obserwowałem Jerzego Hoffmana, a ten miał spokojną twarz. Byłem pewien, że ma po prostu żelazne nerwy. Wtedy Bajdor podszedł do mnie i powiedział: Tak prywatnie... świetny film Pan zrobił. Dopiero w tamtym momencie zrozumiałem, że on musiał wprowadzić sankcje. Odczekałem pół roku i kontynuowaliśmy rozmowy. Analizowaliśmy scenę po scenie. Bajdor był piekielnie inteligentnym człowiekiem, wiedział, jak napisać odpowiedzieć do cenzury, żeby dana scena została w filmie.

Hoffman też brał udział w tych rozmowach?

Z jednej strony: Hoffman, Bajer, Chęciński i ja, a po drugiej stronie: Bajdor. Jednak cały czas miałem świadomość, że oni wszyscy chcą, żeby ten film ujrzał światło dzienne. Choćby w zasięgu ograniczonym do 5 kopii. Zresztą, najlepiej wyszło przy kolaudacji. Bajdor wymyślił termin przedświąteczny – 22 grudnia, aby ograniczyć frekwencję. Siedzimy z żoną i patrzymy, a tu jak na złość przyszli wszyscy upoważnieni: partyjni, szefowie zespołów, pisarze. Co najgorsze, przyszła Wanda Jakubowska, o której powiedziałem, jako bezczelny młody człowiek, że: Może warto jej podnieść emeryturę, żeby nie musiała robić dalej filmów. Był Kazimierz Koźniewski kpiący z „dzieci”, które biorą się za opowiadania o AK, potakiwał mu Bohdan Poręba. Dominowało nastawienie, żeby ten film sczyścić. Bajdora też zaskoczyła tak wysoka frekwencja. Zapala się światło po skończonej projekcji, pierwsza podnosi rękę Jakubowska, ja oczywiście spodziewam się najgorszego i rzeczywiście słyszę:  Czytałam, co Pan o mnie powiedział… ale może mnie Pan rypać jak sukę burą, bo Pan ma talent! To jest świetny film. Ona była wtedy autorytetem. Uzyskałem zgodę na 5 kopii i rozpowszechnianie w kinach studyjnych. Oczywiście, polegało to na tym, że we wrocławskim kinie Lalka grali film i mieli pełne obłożenie sali, ale po tygodniu zdjęli „W zawieszeniu” z ekranu. Przyszło pismo z Komitetu Wojewódzkiego, żeby ściągnąć, bo nie cieszy się zainteresowaniem. Zebraliśmy w krótkim czasie na małej ilości kopii 100 000 widzów, więc ludzie naprawdę chcieli to zobaczyć. Najważniejsze, że film zaistniał. Dostał później zgodę, na pokaz w ramach festiwalu w Berlinie Zachodnim. Drugi raz ten sam zestaw ludzki pomógł mi przy następnym filmie - „Ostatnim promie”. Bajdor, zapowiedział, że zgodzi się, by ten film skierować do produkcji, jeżeli Hoffman weźmie pełną odpowiedzialność za ostateczny kształt artystyczny i wymowę społeczną filmu. Wychodząc z Ministerstwa Kultury mówię: Panie Jerzy, to co, teraz Pan będzie mnie cenzurował? A on odpowiedział: Spierdalaj i rób jak najlepszy film! Ale przecież Zespół Panu zamkną.Tym się będziemy martwić później. Hoffman to faktycznie taka zadziorna dusza. Wajda mi go polecił, sugerując, że z moimi tematami ani u niego, ani u Zanussiego nie miałbym szans. Podpowiedział, że Hoffman może je przewalczyć, bo w gruncie jest uczciwy i świetnie zna się na kinie, fachman. Zawdzięczam pierwsze filmy Jerzemu Hoffmanowi, Sylwkowi Chęcińskiemu i…  Jerzemu Bajdorowi. Warunkiem walki o nie był zawsze dobry scenariusz. Wracając do tego momentu zakończenia szkoły, kiedy wydawało mi się, że wszystko już wiem... po okresie błądzenia, szukania, odkryłem, że mieszkam obok historii, ludzi, tak wartościowych, mądrych i przejmujących, że nie mam po co grzebać w pępku.

Zastanawiam się na ile ten 1981 r., narracja o „pokoleniu stanu wojennego”, doświadczenie zablokowania startu i to, że do tego okresu powraca Pan w filmach (od „Powinowactwa” przez „Ostatni prom” po „80 milionów”), jest zbiegiem okoliczności, a na ile doświadczeniem formacyjnym?

To jest takie doświadczenie, że najpierw uczestniczyliśmy w karnawale „Solidarności”, który pozwolił nam myśleć, że można wszystko. Stoczniowcy pokazali, że możemy się sprzeciwić. Nadeszły pobicia, aresztowania, ale my już nie chcieliśmy się bać. Władza wówczas mówiła, adaptujcie Iwaszkiewicza, róbcie tematy awangardowe, historyczne. Chcieli, żebyśmy się bawili w sztukę. Słyszałem, że historyczny film „Thais” Ryszarda Bera, pełen pięknych kobiet i ociekający seksem, powinien być dla mnie wzorem, ponieważ ludzie chcą rozrywki w smutnych czasach. Wtedy myślałem, że skoro mój przyjaciel Sylwek robi filmy prawdziwe i pokazywał w swoich komediach temat repatriantów ze Wschodu, jako jedyny w naszym kinie, w zdecydowanie gorszych czasach, to ja nie mogę kręcić jakichś bajek. Muszę brać się za lokalne historie, za to, co poznałem. Mogłem układać szkatułkowe opowieści, ale Wojciech Has zrobił to wcześniej po mistrzowsku, po co mam się przed nim ośmieszać? Lepiej zrobić coś, czego inni nie zrobią. Kiedyś Wajda powiedział, że: Trzeba robić tylko takie filmy, których nikt inny za nas nie zrobi.

Podoba mi się takie credo.

Nie warto tracić życia na rzeczy nieistotne. Wiem, że nikt nie zrobiłby za mnie „W zawieszeniu”, „Ostatniego promu”, „Małej Moskwy”, pewnie „Fotografa”, może ktoś inny podjąłby się realizacji „80 milionów”, ale wiedziałem, że mam prawo opowiedzieć tę historię, ponieważ znałem wszystkich jej bohaterów.

Wybrał Pan życie we Wrocławiu i filmowe opowieści o Dolnym Śląsku. W naszej scentralizowanej, również obecnie, rzeczywistości jest to świadomym skazaniem się na utrudnienia. Potrafi Pan odtworzyć moment, w którym zdecydował Pan żeby tu osiąść, we Wrocławiu tworzyć? 

Po skończeniu szkoły filmowej słyszeliśmy z żoną, która też skończyła reżyserię, że jak się nie wyprowadzimy do Warszawy, to w życiu nic nie zrobimy. Bo wszystkie decyzje zapadają Warszawie, tam są pieniądze, tam jest ministerstwo. Zostając we Wrocławiu, skazujemy się na niebyt. Przed tym ostrzegali nas wszyscy.

Ta narracja pozostaje aktualna do dziś.

Pod koniec szkoły i dwa lata po jej ukończeniu byliśmy blisko decyzji o przeprowadzce, wtedy praktycznie mieszkaliśmy w Warszawie: u Łazarkiewiczów, Kałuszków, Langów, u Jacka Gąsiorowskiego. Nasz rok reżyserii był bardzo zintegrowany i mieliśmy ze sobą silne, ciekawe relacje, bardzo się wspieraliśmy.

Ostatecznie jednak zostaliśmy we Wrocławiu,  w okolicach czasowych skierowania „W zawieszeniu” nie było już pytań, mimo że parametry naszego funkcjonowania w zawodzie wcale się wtedy nie polepszyły. Nadal nie mieliśmy telefonu stacjonarnego, nie było, oczywiście, internetu, e-maili, telefonów komórkowych. Mieszkając we Wrocławiu, doprowadzałem do tego, że Wilhelm Hollender (szef produkcyjny Zespołu Filmowego „Zodiak”) lub sam Hoffman przesyłali mi telegram, żebym następnego dnia szedł na pocztę i zamówił rozmowę na ich koszt. Tak się komunikowałem z Zespołem Filmowym „Zodiak”. Dlaczego zatem zostaliśmy? Po pierwsze, bo nie wszyscy muszą mieszkać Warszawie? Bo to „parcie na stolicę” jako cymes sam w sobie ma w sobie coś z rosyjskiej mentalności bycia u dworu i pozbawienie kogoś takiego zaszczytu jest karą (pierwsza jaka wymierzono buntującemu się Sołżenicynowi) - i to mnie zrażało? Po drugie, we Wrocławiu czułem zaplecze intelektualne, tu były znakomite spotkania, dyskusje bez czasowych limitów. Analizowaliśmy nowe spektakle, filmy, książki. Tu był Festiwal Teatru Otwartego, Grotowski, Teatr  Współczesny z Kazimierzem Braunem, Teatr Polski z kolejnymi osobowościami… I nasza codzienna wytwórniana Loża Szyderców: Lenartowicz, Chęciński, Kosarewicz nie zostawiali suchej nitki na świecie wokół, a przy okazji i na moich scenariuszach też! Kiedy kształtuje się osobowość, krystalizują poglądy, utrwala system wartości i ma Pan świadomość, że może codziennie spotkać się z ludźmi, którzy są piekielnie mądrzy i prowadzić z nimi rozmowę, to zysk jest olbrzymi. Takie hektolitry herbaty, jakie w stanie wojennym wypiliśmy u Janusza Deglera, trudno sobie wyobrazić. Miałem na to czas, bo nie musiałem bywać na tych salonach, które były dla mnie podejrzane. Nie musiałem antyszambrować  w różnych „ważnych miejscach” czy chodzić na noworoczne opłatki do Jaruzelskiego, na zebrania kół, kółek, grup i grupek, by „załatwiać, knuć i walczyć” -  nie traciłem czasu na działania, w gruncie rzeczy, bez większego znaczenia. Ale pokusy były i to niekiedy bardzo wielkie. Uciekałem od nich, by mieć czas dla siebie, na pracę, na rozwój. Nie mam dużego talentu i nic nie przychodzi mi łatwo ani szybko. Długo dojrzewam, waham się, wątpię i szukam. Piszę kilkanaście wersji scenariusza, wszystko sprawdzam, poprawiam i długo przygotowuję się do zdjęć. To wymaga czasu i pracy. Spokoju i skupienia. A nie - bywania i brylowania, na pewno w moim przypadku. Obecnie nie ma już tamtych problemów: są samoloty, Pendolino, komórki i e-maile, można mieszkać wszędzie, byle był zasięg.  Na plus Wrocławia przemawiało i to, że w tutejszych ekipach była najwyżej jedna osoba, która donosiła. Każda ekipa miała donosiciela, który musiał raporty pisać, ale Wrocław nie był nimi tak obstawiony jak Warszawa. Nie miałem też wielu wizytacji na planie, bo nikomu z ministerstwa nie chciało się tu przyjeżdżać. Lotnisko w remoncie, „gierkówka” w opłakanym stanie, pociągi nieogrzewane... pamiętam, że jak Janda przyjeżdżała na zdjęcia do „W zawieszeniu”, docierała na plan skostniała. To, że im się nie chciało i było daleko, stanowiło ratunek, bo jak raz zasypało drogi i nie dojechali, to odechciało im się na długo. Oddalenie zapewniało też komfort pracy z aktorami, bo jak już tu przyjeżdżali, to byli do dyspozycji w 100%, nie wydzielali godzin między radiem, innym planem, spektaklem wieczorem lub kolacją z babcią. Dalej, Wrocław i cały Dolny Śląsk to niezwykle fotogeniczny region, płaskie Mazowsze nie ma startu! Co więcej, architektonicznie Warszawa przegrywa z Wrocławiem już w eliminacjach! A może w ten sposób tylko racjonalizowałem swoje obawy i niepewności  budując inteligentne wywody? A tak naprawdę lubię być z boku, nie znoszę tłoku, na jeden dzień intensywnej zajętości towarzyskiej muszę mieć później trzy dni ciszy i samotności jako odtrutki ? 

Zrobiłem pod rząd dwa filmy, bo bardzo szybko po pierwszych zdjęciach zacząłem pracę nad „Ostatnim promem”, i wtedy to już absolutnie nie musiałem bywać na żadnych forach i rautach. Wiedziałem, że idę swoją drogą, że potwierdziła się moja filozofia. We Wrocławiu cieszę się spokojem, nie mam takich myśli, że coś straciłem, mam czas żeby przeczytać książkę czy poważnie z kimś porozmawiać, a nie ślizgać się po korytarzach. Kiedy już musiałem jechać do stolicy, towarzyszyło mi poczucie straconego czasu. Trafiałem tam oczywiście na niesamowitych ludzi, jak: Michał Komar, Ernest Bryll, Hoffman, Tadeusz Chmielewski czy moi profesorowie: Edward Żebrowski, Krzysztof Kieślowski. Dwaj ostatni mówili: Niech Pan zostanie tam, gdzie się dobrze czuje. Po co Panu te salony? To jest puste, to jest głupie. To się potwierdzało. Teraz to już w ogóle nie ma znaczenia, nadal jest prawdziwe i mamy w Polsce centralizację, ale właściwie od „Małej Moskwy”, dostaję bardzo dużo pieniędzy, pomocy z Dolnego Śląska. Dotacje z Telewizji Polskiej i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej są uzupełniane wsparciem z Dolnego Śląska. Przed „Małą Moskwą” nie było żadnych konkursów regionalnych, precedens stworzyły Dolnośląski  Urząd Marszałkowski i  miasto Legnica, umożliwiając pomocą finansową i rzeczową dla realizacji filmu.

Nie wiem, czy zna Pan anegdotę, którą Tadeusz Lubelski, przytacza w swojej „Historii kina polskiego”  na temat „Małej Moskwy”? Kiedy był w Moskwie na jakimś targowisku handlarz DVD wciskał mu płytę i reklamował jako rosyjski przebój. - Proszę pana, to nie jest rosyjski przebój Jak to? - Ja znam ten tytuł, to jest polski film „Mała Moskwa”. Nie, nie, my Rosjanie to zrobiliśmy.

Dobra anegdota! Najlepsze było, kiedy przyjechaliśmy do Moskwy z tym filmem. Nasz dystrybutor powiedział, że już są trzy pirackie wydania, takie luksusowe, z gadżetami. Opowiadał o tym na potwierdzenie atrakcyjności „Małej Moskwy” i słuszności swojej decyzji. Pirackie wydania traktował jako reklamę.

W Teatrze Telewizji, gdzie ma Pan też niezłą kartę z wieloma ciekawymi realizacjami, adaptował Pan Stanisława Lema i był to kryminał „Śledztwo”. Ta książka doczekała się dwóch polskich adaptacji i dwukrotnie Londyn został zagrany przez Wrocław.

Jak wiadomo, Lem w tamtym czasie już nienawidził filmowców. Był też człowiekiem niezwykle wybuchowym i nic mu się nie podobało. Jedyną osobą, która wg niego mogła napisać scenariusz na podstawie jego twórczości był prof. Andrzej Zawada. Tak się składa, że profesor miał pedagogiczne praktyki studenckie w moim liceum, później uczył mnie na polonistyce – to kolejne moje niesamowite powiązanie z Wrocławiem, cała wspaniała kadra naszego Uniwersytetu, która mnie uczyła. Wracając do „Śledztwa”, Jerzy Koenig, ówczesny szef Teatru Telewizji, zgodził się na Zawadę. Profesor napisał scenariusz i oddał mi go do dalszych prac, miałem je już wykonywać sam. Jerzy Koenig poprosił, żeby  każda kolejna wersja tekstu, tzw. reżyserska, była składana w archiwum telewizji jako przyjęta/zaakceptowana - na wypadek, gdyby Lem wytoczył proces za niedopuszczalne zmiany. Wtedy pozwaną stroną byłaby bogata TVP, nie – ja. Zmieniałem w tekście bardzo dużo, to było potrzebne, żeby zrobić ten spektakl. Koenigowi bardzo spodobał się efekt. Nasz aktor, Mariusz Bonaszewski, spotkał się z Lemem w Krakowie i ten mu powiedział: zmieniliście wszystko, całe szczęście ze zrozumieniem, a zakończenie wymyśliliście nawet lepiej…  Prawdziwy kamień z serca.

Wrocławska Wytwórnia Filmów Fabularnych dorobiła się swojej „Loży szyderców”, którą przez lata tworzyli reżyserzy Sylwester Chęciński i Stanisław Lenartowicz oraz scenograf Tadeusz Kosarewicz. W jaki sposób Pan do nich dołączył?

Wszyscy chcieli siedzieć z nimi przy stoliku. Codziennie o 13:30 pojawiali się w barze w Pawilonie Czterech Kopuł i na wstępie skrupulatnie omawiali, kto dzisiaj płaci za herbatę? Jakby to był największy problem dla nich wszystkich. Kiedyś dałem im do przeczytania scenariusz „W zawieszeniu”. Po lekturze, żeby nie tracić czasu kazali mi usiąść i zapytali wprost:  ma być miło czy prawdziwie? – Proszę, żeby było prawdziwie.To, żeby nie była sama gorycz i cykuta, niech Pan weźmie sobie herbatę z cukrem. I zaczęła się analiza scenariusza. Lenartowicz z Chęcińskim nie przebierali w słowach, Tadziu łagodził - Piękną scenografią wiele nadrobimy. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale na koniec wyjaśnili, że nie  poświęciliby mi trzech godzin, gdyby tekst im się nie podobał. - Jeśliby nam się scenariusz nie spodobał, usłyszałby Pan, że to jest wartościowe, coś w tym jest, niech Pan nadal nad tym pracuje. Ale nam się to podoba i wiemy, co tam jeszcze można poprawić i zmienić. Wtedy zaczęły się moje burze mózgów z nimi. Raz z nimi usiadłem, potem zawołali mnie kolejny raz i kolejny raz. Kiedyś kupiłem herbatę dla czterech. I tak się zaczęło. Jakie tam były dyskusje, komentarze, olbrzymia wiedza na temat historii kina, której nie sposób znaleźć w żadnej książce! Oni się znali, i z Wajdą, i z Hasem, z wszystkimi największymi – piekielne umysły i dusze.  Byli na bieżąco z debiutami, znali wszystkich pisarzy, których poznałem podczas zajęć na polonistyce. Oni ich adaptowali dla kina, dyskutowali z nimi, kłócili się. Zaakceptowali mnie, co później podsumował Kosarewicz: Na początku słuchałeś, ale później zacząłeś mieć swoje zdanie, więc zaczęły się dyskusje i były ciekawe, polubiliśmy cię za to.  Teraz zostaliśmy tylko z Chęcińskim. Pierwszego pożegnaliśmy Lenartowicza, potem - Kosarewicza. Nie ma naszej Loży, nie ma naszej Wytwórni, ale my z Sylwkiem teraz  spotykamy się w „Podkowie” na Krzykach i rozmawiamy jak zawsze. Jest to pewnie i nawyk, ale i autentyczna potrzeba. Musi nastąpić omówienie bieżących wydarzeń, analiza, ocena i zastanowienie się, jak młodzi ludzie powinni postępować, co im radzić. Nasze czasy nie były łatwe, ale te czasy też nie są, tylko cechują je innego rodzaju zagrożenia. Jest tyle samo podłości, wrogości i omamień. Nie wolno wierzyć w to, co mówią i piszą inni, sobie trzeba wierzyć i najbardziej zaufanym osobom. Czasami mylą się nawet recenzenci w zachwycie. Kiedy się zbytnio uwierzy, można zabrnąć w jakieś błędy, pomyłki, zaczyna się realizować wyobrażenie innych o samym sobie. Po to ma się najlepszych przyjaciół, którzy w razie czego powiedzą: Puknij się w głowę, to nie jesteś Ty. Loża szyderców zmuszała mnie do rozwoju. Ta nazwa „szydercy” nie oznacza, że chcieliśmy komuś robić przykrość. Ocenialiśmy tak surowo świat, ale to było też dla nas, żebyśmy takich błędów nie popełniali. To była walka o samodoskonalenie się i o to w tym chodziło.

 

 

 

Rozmawiał Lech Moliński
Współpraca: Agnieszka Kozak