Rozmowa ze Zbigniewem Wojciechowskim

wróć


Rozpoczynając pracę w Pafawagu miał Pan 13 lat, to był 1951 rok. Był Pan bardzo młodym człowiekiem. Był to też czas kiedy bardzo dużo osób przyjeżdżało do Wrocławia w poszukiwaniu pracy i nowego, lepszego życia. Pan należy do osób przyjezdnych, czy też może od urodzenia mieszka tutaj?

 

Przyjechałem do Wrocławia za nauką i pracą z Leszna-mojej rodzinnej miejscowości. Z Pafawagiem zaś, już wcześniej był związany mój ojciec. Pracował jako stolarz, kolejno jako technolog, a później jeszcze jako kierownik tapicerni. Ja z kolei, kiedy skończyłem szkołę podstawową musiałem podjąć decyzję, w którą stronę chcę pójść. A że mój ojciec, pradziadek, prapradziadek i jeszcze dalej byli stolarzami, to i ja chciałem pójść do klasy, gdzie było stolarstwo. Ostatecznie trafiłem do klasy modelarskiej, czyli zawodu, który wymagał dużo większych umiejętności.

 

Czym się wyróżniał?

 

Modelarz odlewniczy musi z rysunków technicznych wykonać bryłę modelu, która po zaformowaniu, wyciągnięciu z formy, a w następnej kolejności po włożeniu do niej niejednokrotnie rdzeni i zalaniu metalem tworzy odlew części maszyny, kadłub silnika elektrycznego, kotłów dla chemii, czy np. zwykłego rusztu do pieca węglowego. W Pafawagu była jedna z największych odlewni na Dolnym Śląsku i podejrzewam, że nawet w Polsce. Tak jak kiedyś Linke Hofmann Werke w latach 60. XIX wieku był największym zakładem produkującym tabor kolejowy, tak nasza odlewnia w pewnym okresie, w latach 60. XX wieku produkowała rocznie 16 tyś. ton odlewów. W tym było wszystko - np. korpus silnika do traktorów Ursus, czy odlewy korpusów siłowników, z których w Pomecie wykonywano siłowniki do silników okrętowych montowanych w HCP w Poznaniu.

 

Czyli w odlewni Pafawagu produkowano nie tylko na potrzeby zakładu, ale też dla innych i to wcale nie małych przedsiębiorstw. Przecież Zakłady Metalurgiczne Pomet to duże, poznańskie przedsiębiorstwo.

 

Tak naprawdę, to w odlewni produkowaliśmy dla ponad stu różnych zakładów przemysłowych. W Pafawagu wyprodukowaliśmy ponad 10 tyś. modeli. Wiem to z ewidencji, ponieważ musieliśmy prowadzić dokumentację, by nie pogubić się. Na regałach stały nieraz małe części, które były elementem większych konstrukcji. Wszystkie numerowaliśmy - stąd dokładna wiedza o ich ilości. Jednym z poważniejszych zleceń, które zostało nam narzucone, była produkcja Kotłów Frederkinga, które wykonywaliśmy np. dla Zakładów Chemicznych w Bydgoszczy - produkowano w nich nitroglicerynę. Wcześniej sprowadzano je do Polski z Wielkiej Brytanii, ale na skutek wybuchu, gdzie zginęło 12 osób, premier Piotr Jaroszewicz polecił, by zaczęto je wykonywać w Polsce - w Pafawagu. Robiliśmy wiele prób. Mieliśmy bardzo dużo problemów z ich odlewaniem, a jeszcze więcej z próbą ciśnienia i wytrzymałości.

 

Musiały być ogromne. Może Pan je opisać?

 

Miały ponad trzy metry wysokości i ponad dwa metry średnicy. Ich ścianki był bardzo grube. Wtapialiśmy w nie spirale, w których z kolei pod wpływem 300 atmosfer krążyły płyny. Ogromnie baliśmy się odpowiedzialności. Gdyby coś złego się wydarzyło, to my bylibyśmy za to odpowiedzialni. Tak więc robiąc próby nie testowaliśmy wytrzymałości kotłów na 300 atmosfer, ale znacznie więcej. Do prób wieszaliśmy wokół kotła potężne płyty żeliwne, które stanowiły jego osłonę, ponieważ nie mieliśmy gwarancji, że kocioł wytrzyma. Nie mogliśmy narażać innych. Z mniejszych elementów, to na przykład robiliśmy klocki hamulcowe systemu Oerlikona do tramwajów, wagonów i lokomotyw. W pewnym momencie na hasło rządu, aby nasz tabor dostosować do dużych prędkości skonstruowano nowy system hamowania przez specjalne tarcze odlewane ze staliwa. Wtedy dla usprawnienia pracy złożyłem wniosek racjonalizatorski. Jednak cóż kiedy okazało się, że w kraju nie można ich było wykonać. Najpierw próbowano w Legmecie, potem w Wałbrzychu i nawet w Instytucie Odlewnictwa w Krakowie. Niestety nigdzie się nie udało. Szukałem dalszego rozwiązania i odezwałem się do jednego z moich byłych pracowników, który odszedł z Pafawagu i zaczął pracę w Szwajcarii u Sulzera. Wtedy Sulzer Brothers była najlepszą odlewnią w Europie. Tym sposobem produkowali dla nas tarcze hamulcowe, które mogły być wykorzystywane w lokomotywach o dużych prędkościach. Lokomotyw z tym układem hamulcowym wyprodukowaliśmy trzy, lecz one były trochę droższe i PKP nie miało pieniędzy na ich zakup. Ostatecznie trafiły do Niemiec. I tak prysły marzenia o przyśpieszeniu szybkości naszego kolejnictwa. A sam pracownik, któremu wysłałem model też był bardzo ciekawym człowiekiem. Miał na nazwisko Beck, był bardzo dobrym kolarzem i nawet przepłynął kajakiem Adriatyk z Jugosławii do Włoch.

 

A jak była Pana ścieżka zawodowa w Pafawagu?

 

Jak wspomniałem po szkole podstawowej pracowałem na odlewni, ale równocześnie chodziłem do Szkoły Zawodowej przy ul. Poznańskiej, która przynależała do zakładu. Trzy dni uczyłem się w szkole, a pozostałe trzy pracowałem jako uczeń w odlewni, by poznać cykle produkcyjne w formierni, rdzeniarnii, czy na żeliwiakach. Miałem dosyć dobry start, ponieważ moi dziadkowie mieli stolarnię. Jako dziecko siadywałem u nich na warsztacie stolarskim, tak więc miałem obycie z narzędziami stolarskimi. Trochę też nieskromnie przyznam, że od samego początku dobrze toczyłem na tokarkach do drewna. Mieliśmy też bardzo dobrego kierownika - pana Kazimierza Gębczyńskiego - pioniera Pafawagu, powstańca warszawskiego, który kierował odgruzowywaniem zakładu, w tym hali W-7. On nas bardzo wiele nauczył. Potem poszedłem m.in. z Zygmuntem Wądołkowskim do technikum zakładowego i rozpoczęliśmy “drogę kariery”. Awansowałem na mistrza, po kilku latach na starszego mistrza, aż w końcu zostałem kierownikiem modelarni, co niestety nie wspominam zbyt dobrze, ponieważ miałem bardzo dużo przepracowanych nadliczbowo godzin, za co mi nie wypłacono. Potem, po stanie wojennym, stworzono Nowy Związek Zawodowy. W 1983 roku wybrano mnie na przewodniczącego.

 

Wracając może jednak do początków. Pamięta Pan zakład z czasów kiedy rozpoczynał Pan pracę?

 

Pamiętam pierwsze moje kroki w zakładzie. Prowadził mnie ojciec wąską drogą pomiędzy Dolmelem a halą W1/S. Zakład był już odbudowany i odgruzowany. Wtedy nie były tylko wywiezione z odlewni wybite piaski formierskie. Przy czym znam również historię sprzed 1951 roku. Kiedyś miałem w rękach dokument przekazania zakładu, tak więc doskonale pamiętam tę datę - to był 17 lipca 1945 roku. Tuż po wojnie były skierowane trzy oddziały (Południowe Zjednoczenie Przemysłu Metalowego w Katowicach, PKWN w Lublinie i Rząd Tymczasowy w Warszawie) do przejęcia Pafawagu, ale Rosjanie uprzedzili Polaków. Pod pretekstem odminowania zakładu nie wpuścili naszych, a tak naprawdę, to był to czas, kiedy wywozili maszyny. 15 grudnia 1949 roku uruchomiono odlewnię, w rocznicę urodzin Stalina. Ona w stosunku do innych hal była dosyć późno otwarta. Uruchamialiśmy maszyny. Jednak nie wszystkie się udało. Nie mogliśmy np. tych, które miały do napędzania silników pasy transmisyjne skórzane. Z tym wiąże ciekawa historia - kiedy w 1945 roku przez Wrocław przechodziły wojska, to właśnie z tych pasów żołnierze podreperowali sobie podeszwy do butów.

 

To były początki, potem zakład bardzo szybko się rozwijał.

 

Robiliśmy bardzo dużo. Na przykład kadłuby silników elektrycznych, takie o dużych średnicach do kopalń i hut. Co więcej, nasza odlewnia jako pierwsza w Polsce uruchomiła formowanie skorupowe, tzw. CMSy. To było jedno z większych osiągnięć w odlewni Pafawagu. Do pracy nad tym włączyła się nawet Politechnika Wrocławska. Jak już wszystko się udało, to pisano o tym w naszej gazecie zakładowej, że pafawagowcy, a dokładniej Jan Rudnicki, Jan Dzięcioł, Stanisław Okniński i Stanisław Bąk zostali laureatami nagrody miasta Wrocławia.

 

To był 1974 rok. Gazeta wychodziła od 1946 roku. Była dwutygodnikiem opisującym życie w zakładzie i była też pierwszą gazetą zakładową w Polsce. Wiem, że i Pan miał w niej swój udział. Pana felieton Nowinki Panny Zuzi cieszyły się dużym zainteresowaniem?

 

Wydaje mi się, że powinienem zacząć od tego, że do tej gazety pisywał już mój ojciec od 1946 roku. Pisał, że np. drzwi skrzypią i nie ma ich kto naoliwić. Teraz śmieję się z tego, bo potem ja to przejąłem. Miałem swój pseudonim - Wasza Zuzia. Od swojego imienia i nazwiska - Wojciechowski Zbigniew. Znałem bardzo dużo ludzi w Pafawagu, często ktoś mi mówił o niedociągnięciach i usterkach. I właśnie stąd się to wzięło. To był sposób na przekazywanie tych bolączek dalej. Najpierw tę “Zuzię” pisał Julian Cierpisz - jeden z pionierów Pafawagu. Przejąłem to, gdy on odszedł na emeryturę, a zaproponowała mi to redaktor Halina Widomska. Na pewno ten felieton był potrzebny, choć bardzo krytyczny. Pewnego razu miałem taką sytuację: siedząc na zebraniu dyrektorów, usłyszałem od dyrektora ds. ekonomicznych: Zbyszek, ja jestem ciekaw kto pisze te Nowinki Panny Zuzi. Wtedy się przyznałem. Powiedziałem, że to ja. Bardzo mnie przepraszał i po kilku dniach zmienił zdanie - stwierdził, że to może i nawet dobrze, że się pisze o niedociągnięciach, bo dzięki temu wiadomo co trzeba poprawić. Ale pisałem też o PTTK, czy o odlewni. W przedostatnim numerze gazety opublikowano moją fraszkę: Plajtują na drodze reform różne gazety, splajtował i Pafawag - niestety. A gazeta splajtowała, kiedy zakład już nie prosperował dobrze. U schyłku jej nakład wynosił zaledwie 2 000 egzemplarzy. Nie to co wcześniej - w okresie najlepszej prosperity zakładu drukowaliśmy nawet 6 000 sztuk. Nosiliśmy ją na wydziały, czy do szatni. Wydaje mi się, że ludzie lubili ją czytać, bo często ktoś przychodził i o nią pytał, jeśli jej nie otrzymał.

 

Chciałabym zapytać o muzeum. Ono było istotnym elementem Pafawagu, tak jak gazeta?

 

W nim były wszystkie pamiątki i odznaczenia, które przynosiły nam rodziny byłych pracowników. Była również księga pamiątkowa z różnymi wpisami gości, jak Pablo Picasso, Władysław Broniewski, Jean Effel, Wanda Wasilewska, Leonid Breżniew, Alexei Kosygin, Józef Cyrankiewicz, Paul Robeson, czy Ludwik Solski. Były w nim też zdjęcia pamiątkowe oraz sztandary, które teraz powinny być w Sułowie, gdzie Pafawag miał swoje domki letniskowe.

 

Dlaczego w Sułowie?

 

Ponieważ tam chcieliśmy, już jako Stowarzyszenie Byłych Pracowników Pafawagu odtworzyć muzeum, które zostało zlikwidowane. Z tego co nam pozostało. Jednak co do samych sztandarów to jest zupełnie inna historia: już nie pracowałem w Pafawagu, ale pewnego dnia przyjechałem tam samochodem i mijając główną bramę zobaczyłem, jak wywożą na przyczepie śmieci, a te śmieci z kolei był przykryte pafawagowskimi sztandarami. Pojechałem za traktorem, zatrzymałem traktorzystę i zabrałem sztandary ze sobą. Potem wywiozłem je do Sułowa. Podobnie obchodzono się z muzeum, po jego likwidacji znaczną część materiału wywieziono na śmieci. Zlikwidował je w latach 90. Bogdan Zdrojewski, za długi zakładu, a było to największe muzeum zakładowe w Polsce. Jak na zrządzenie losu, mój pracownik z modelarni Antoni Kazimierczak był jego kustoszem. Chorował na serce, więc zaproponowałem, by to właśnie on zajął się jego organizacją. Nie miałem z nim łatwo - zawsze gdy tylko chciałem cokolwiek wypożyczyć to musiałem mieć zgodę dyrektora. Tam była cała historia zakładu, włącznie z kronikami filmowymi.

 

Nic się nie zachowało?

 

Nie wiem. Mi udało się zachować album z pisaną ręcznie przedwojenną i wojenną historią Famo-Werke. Zawsze myślałem, że był tylko jeden egzemplarz, jednak pewnego razu przeglądając filmy dotyczące historii zakładu zobaczyłem, że dokładnie taki sam album był wręczany w latach 40. XX w. Adolfowi Hitlerowi. Egzemplarz, który miałem znajduje się obecnie w Bibliotece Uniwersyteckiej Zbiorów Gabinetu Śląskiego - tam go oddałem. W ogóle po likwidacji muzeum przyjechał do Pafawagu wnuk Linkego, by zabrać co jeszcze mógł. Gdyby nie to, że niektórzy coś zachowali, to teraz nic by nie było. Tak samo było z Domem Kultury. W nim z kolei odbywały się występy naszych zespołów i inne uroczystości. W ogóle w Pafawagu dbaliśmy o życie kulturalno-towarzyskie. Mieliśmy w Domu Kultury swoje zespoły mandolinistów, teatralne, estradowe, kukiełkowe i wiele innych. Zostały tylko wspomnienia. Podobnie jak po ponad tysięcznym Klubie Filatelistów i liczącym ponad ośmiuset członków oddziale PTTK. W nim organizowaliśmy dla pracowników przy pomocy organizatorów turystyki i przewodników, wycieczki w kraju i za granicą. Byłem jednym z organizatorów. W każdy wolny dzień można było gdzieś pojechać, a mieliśmy do dyspozycji od czterech do pięciu autobusów. Ja sam ponad 25 razy byłem z wycieczkami na Węgrzech, czy w NRD. Prowadziliśmy również poprzez Związek Zawodowy Metalowców wymianę wczasową z zagranicą, w tym z ZSRR i NRD. Z innych przyjemności to np. co roku w Pafawagu organizowano Dzień Odlewnika. To też był dla nas ważny dzień, było to święto na miarę Barbórki. Siadaliśmy wszyscy z rodzinami przy stole w stołówce i świętowaliśmy.

 

Było również kino.

 

Tak, w muzeum były dwie sale i jedna z nich była, jak Pani mówi salą kinową. W niej puszczano filmy o historii zakładu wycieczkom, które nas odwiedzały. W ogóle muzeum powstało w czynie społecznym, ponieważ chcieliśmy gdzieś eksponować sztandary, medale i opowiadać o historii zakładu. Mówić o organizacjach, które istniały przy Pafawagu - tych w ogóle było około dwudziestu. Ja sam do kilku należałem, w tym do wspomnianego PTTK. Należałem też od 1983 roku do Niezależnego Samorządnego Związku Pracowników Pafawag. Jak powiedziałem, byłem jego przewodniczącym. Zostałem wybrany spośród trzech kandydatów, było stu jeden delegatów, na mnie oddało głos stu. Pracowałem w Pafawagu do 1991 roku, ponad czterdzieści lat. Bardzo dobrze ten czas wspominam. Odszedłem tylko dlatego, ponieważ zlikwidowano odlewnię, w której pracowałem.

 

Był Pan zaangażowany w życie zakładu na wielu płaszczyznach - z jednej strony pracował na odlewni, jednak angażował się w wiele innych spraw. Miało to związek z akcją Pafawag Miastu?

 

Wszystko zaczęło się od zniszczeń wojennych. Zaraz po wojnie odbudowano siłami załogi osiedla mieszkaniowe Grabiszynek, Muchobór Mały i Nowy Dwór. Mieliśmy też swój udział w odbudowie Mostu Grunwaldzkiego. Z różnych materiałów, np. z odpadów desek z produkcji wagonów towarowych wyłożono całą jego powierzchnię ustawionymi na sztorc deskami. Podobnie było z tramwajami - je też reperowaliśmy w Pafawagu. Sadziliśmy też w czynie społecznym lasy w pobliżu Wołowa i Milicza. Budowaliśmy przedszkola, np. pomogliśmy przy wykańczaniu przedszkola na Nowym Dworze. Wtedy na ostatnią chwilę zostaliśmy wezwani do pomocy. Zbliżał się termin jego otwarcia, a jeszcze nie było wykończone wnętrze, więc Marian Czuliński - prezydent miasta przyszedł do Pafawagu z prośbą, byśmy pomogli. Pamiętam doskonale jego otwarcie. Z innych spraw, to udzieliliśmy miejsca na remont zegara z wrocławskiej wieży ratuszowej. Co roku robiliśmy jeden ponadplanowy wagon, który nazywał się pociągiem kwiatowym - 22 lipca stał na Dworcu Głównym. Był wypełniony kwiatami. Mieliśmy też swój udział przy budowie pomnika na Cmentarzu Żołnierzy Polskich we Wrocławiu autorstwa profesor Łucji Skomorowskiej-Wilmowskiej. Moi modelarze z odlewni robili formy do wykonania skrzydeł husarskich, bo tylko my mieliśmy wtedy takie możliwości techniczne. Nie mogli tego zrobić budowlańcy. Przekazano nam metrowy model, który musieliśmy dostosować do rzeczywistego formatu. Poprosił o to Marian Czuliński. Dostałem tylko telefon, bym wyznaczył ludzi do pomocy. Wysłałem Pietruszkę, Małolepszego i jeszcze kilku innych. Robili tę formę trzy, albo cztery tygodnie. Dużo pomagaliśmy. Jeszcze mógłbym wiele wymienić.

 

Tak, Pafawag z tego słynął. Proszę jednak powiedzieć co dla Pana było najistotniejsze jeśli idzie o produkcję?

 

W latach 60. XX wieku byliśmy największym zakładem produkującym tabor kolejowy w Europie. Byliśmy znani z lokomotyw elektrycznych. Już w 1951 roku dostaliśmy licencję na produkcję lokomotywy BoBo. Ciągle te nasze lokomotywy udoskonalaliśmy. Wszystkie były polskiej produkcji. Od początku do końca. I ciągle jeżdżą. Lubiliśmy się też nimi chwalić. Na targach czy innych tego typu wydarzeniach pokazywaliśmy ich makiety. Mieliśmy ich co najmniej dziesięć, w tym były cztery lokomotywy, które wykonali moi modelarze. Z kolei wagony, bo te były prostsze w wykonaniu robili uczniowie ze szkoły zawodowej. Jak nam służyły? Pokazywaliśmy je np. na Targach Poznańskich. Były wykonywane na potrzeby reklamy. Zamiast samej lokomotywy prezentowaliśmy makiety, które potem stały w muzeum. Proszę sobie wyobrazić, że one miały ruchome części, takie jak drzwi, czy inne tego typu elementy. Wracając jednak do produkcji, jak wspomniałem rozpoczęliśmy od wprowadzenia lokomotyw elektrycznych w 1951 na licencji angielskiej. Potem je unowocześnialiśmy w naszym Ośrodku Badawczo Rozwojowym. Wprowadzaliśmy jako pierwsi w Polsce nowoczesne technologie odlewnicze: Ciekłe Masy Samoutwardzalne, czy formowanie skorupowe. Modelarnia wykonała formy na zastąpienie blach, z których były wykonane pulpity lokomotyw, kanały kablowe i wiele innych elementów lokomotywy. Cieszę się że w tym wszystkim jest bardzo mały, ale jednak jest, wkład mojej pracy. Nasze produkty kursują po całej Europie i Azji, a odlewy z detalami odlanymi w naszej odlewni pracują w zasadzie na całej kuli ziemskiej.

 

 

Rozmawiała Iwona Kałuża