Straty w tożsamości

wróć


 

Agnieszka Grzegorzewska: Straty w tożsamości

Odkąd mieszkam we Wrocławiu wciąż czuję się bezdomna, jak u Żeromskiego.

Pierwszy raz ta myśl pojawiła się jeszcze na etapie poszukiwania lokum na studenckie mieszkanie. Kursowałam intensywnie pomiędzy rodzinną Legnica a obcym Wrocławiem, spędzałam godziny nad dwiema płachtami: „Auto-Giełdą” z ogłoszeniami i planem Wrocławia. Mimo mapy wciąż miałam niewielkie pojęcie o odległościach, więc cały proces był cokolwiek żmudny. Wracałam zmęczona zwiedzaniem kwater w mrocznych kamienicach, ohydnych PRL-owskich blokach i piwnicach przy domkach jednorodzinnych i myślałam, że nigdy już nic nie będzie tak samo. Nigdy już nie będę po prostu „stąd”. Miałam niejasne przeczucie, że najbardziej zadomowię się właśnie tu: gdzieś na  trasie, pomiędzy jednym a drugim miejscem przeznaczenia. Od tej chwili żadne z nich nie miało być już domem. 

Zakochałam się we Wrocławiu łatwo, lekko, tak jak łatwo zauroczyć się w pełnym uroku mężczyźnie czy pięknej kobiecie. Stałam pod ratuszem od strony ulicy Świdnickiej i nie mogłam wykrztusić słowa. Był nieziemsko piękny ze swoimi baśniowymi kształtami. Wtedy jeszcze bardzo mgliście kojarzyłam mroczne dziedzictwo kryjące się za hasłem "Breslau". Z dużym obrzydzeniem przeczytałam kilka książek Krajewskiego, nie przywiązując większej wagi do tła historycznego, ale wciąż bardziej wyraźne były we mnie widokówkowe widoczki od ponurych obrazów przeszłości. Potem przyszły jeszcze jesienne spacery po Ostrowie Tumskim, błądzenie po jego ogrodach, zaułkach, ciemnej katedrze dostępnej tylko w połowie, a w pozostałej części pogrążonej w mroku. Obok gdzieś zawsze pojawiały się na horyzoncie wycieczki niemieckich turystów. Mijałam ich w Hali Targowej, pod wydziałem filologii polskiej, jak zadzierali głowy i w skupieniu słuchali słów przewodnika. Słuchałam z irytacją nieznośnego dla mojego ucha szwargotu kiedy przeciskałam się przez grupki tarasujące przejście na chodniku. Nie pasowali tutaj ci smutni, poukładani Niemcy. Tak przynajmniej mi się wydawało, a przecież to my byliśmy tu przyjezdnymi.

Z czasem coś zaczęło się zmieniać w moim myśleniu. Odkrywałam napisy gotyckie na ścianach kamienic: takie same w Legnicy i Wrocławiu. W dawnej Liegnitz w Lasku Złotoryjskim kryły się też podobno na drzewach rosyjskie znaki. Zewsząd otaczały mnie obce języki. Najbardziej nabita w lingwistyczną butelkę poczułam się jednak na przedstawieniu, które grano po rosyjsku na scenie dawnego żydowskiego domu kultury na Nowym Świecie w Legnicy. Ponad sceną na ekranie wyświetlano napisy dla niegramotynych. W pewnym momencie przestały się one zgadzać z akcją. Starszym widzom zupełnie to nie przeszkadzało, nadal chichotali we właściwych momentach. Rozglądałam się bezradnie po widowni i odniosłam wrażenie, że jakaś przedziwna fala historii wyrzuciła mnie na brzeg pośrodku pomyłkowego kraju, ludzi mówiących obcym językiem, a jednak będących moimi najbliższymi sąsiadami. Doszło do mnie, jak dziwnie poskładana jest układanka tych dziejowych puzzli. Dziadek co prawda zawsze powtarzał, że trzeba znać język zarówno swoich wrogów, jak i przyjaciół, ale polska szkoła oferowała głównie niemiecki i angielski. W Legnicy była jeszcze ukraińska, z ludowymi koszulami jako strojem galowym.

Zawsze uderzały mnie opowieści stanisławowskiej babci o dawnym życiu, słuchałam jej głosu z lekkim, prawie niewyczuwalnym zaśpiewem zza Buga kiedy opisywała szczegółowo tamten dom, miastoSwoje przesiedlenie studenckie zobaczyłam w kategoriach przedziwnej powtarzalności, kiedy babcia wspomniała, że tuż po wojnie mieszkała też na wrocławskim Śródmieściu. Dosłownie ulicę dalej. Żyła tutaj wśród ruin, widziała upadek Breslau. Po Wypędzonym Jacka Inglota już chyba zawsze będę zastanawiać się nad tym, ile krwi spłynęło brukiem, po którym kolebią się moje autobusy i tramwaje.

Lubię zatrzymywać się przed wyjątkowo przyjemnymi dla oka budynkami. Tak było też z pewną kamienicą, tuż za Wydziałem Architektury Politechniki Wrocławskiej. Widząc moje zainteresowanie jeden z mieszkańców wyszedł do mnie, zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedział mi o masońskich symbolach widniejących na jej froncie, a także o czaszce, którą znalazł pewnego razu pod podłogą w piwnicy. Wystarczyło zacząć kopać.

Ciągle noszę w sobie ten lęk, który mieli moi dziadkowie i pradziadkowie, mam tę samą nieumiejętność solidnego osiadania gdzieś na stałe, wciąż pojawia się wrażenie chwilowości wszystkich układów. Zawsze pozostaje jakaś pustka w mojej tożsamości, jakaś strata nie do odrobienia.

Brakuje obrazów, miejsc, dróg prowadzących od tamtego pokolenia, aż do moich dzieci. Gdzie ich szukać? Oczywiście, na wschodzieRodzinne źródła, romantyzm, nasze elity intelektualne. Jadę do Lwowa. Jest tu polsko-galicyjsko, chociaż co ja właściwie wiem o polskich miastach. Wychowana wśród niemieckich, spolszczonych ulic rozpoznaję te prawdziwie polskie jak odnalezioną po latach rodzinę, nagle bliską i daleką jednocześnie. Szukam słów w moim języku wśród obcych znaków. Znowu język staje w poprzek poczucia przynależności, oddziela od miejsc. Jak mogę mówić o odnajdywaniu korzeni w miejscu, gdzie nie potrafię zamówić obiadu.

Chodząc po Lwowie i szukając polskich napisów na murach nagle odkrywam, kim jestem. Jestem zupełnie jak niemiecka turystka w swoim Breslau.

We Wrocławiu i we Lwowie polskość jest nieprawdziwa. Po wschodniej stronie należy do zmitologizowanej przeszłości, już minęła, po zachodniej jest tylko kostiumem, w który ubrano miasto, fałszywką. Wspólne jest tylko poczucie obcości i winy, wrażenie, że nigdzie już nie pasujemy, że wciśnięto nas w czyjeś buty. Czuję podobnie. Najbardziej swojsko jest na cmentarzu, może nie tym od małoletnich orląt, co nieopierzone przelały krew za Lwów, ale okazałe grobowce zdobne w nazwiska znane z podręczników działają kojąco. Momentami mimowolnie przypominam sobie stare niemieckie groby we Wrocławiu i ich obcość wobec współczesnego miasta.

Nie rozumiem korzeni żadnego z tych miast, które mogłabym nazwać domem.

Wioska płonęła, kiedy pradziadkowie od taty wyjeżdżali z niej na zapakowanym w naprędce wozie z workiem mąki, pierzyną i co tam jeszcze wpadło w ręce. Ktoś ostrzegł ich, że Ukraińcy planują napaść. Uciekali patrząc jak płonie wszystko, co znali. Nigdy tam już nie wrócili.

Czy ja, dwa pokolenia później mogę czuć się na wschodzie u siebie? Nie umiem nawet poprawnie przeczytać większości napisów. A jednak melodia tutejszego języka jest tak miła dla mojego ucha, brzmi jak dziecięca kołysanka. Mogłabym jej słuchać do snu. Przyśniłby mi się Lwów, a może Drohobycz. Odessa i stepy akermańskie i Litwa, ojczyzna moja.

 

 

Agnieszka Grzegorzewska