Szewcem zostałem dla kasy

wróć


 

Maciej Kudła: Szewcem zostałem dla kasy

 

– Wie pan co? Ja teraz pójdę do szwagra, wezmę pistolet i pana zastrzelę.

– To ja też wezmę pistolet. Z zaplecza. Mam trochę bliżej.

Buty jeszcze niegotowe. Mamy piątek, a zostały oddane do zakładu w piątek (poprzedni). Kobieta w bordowej kurtce kontra szewc we flanelowej koszuli wpuszczonej w spodnie. Dwójka starszych ludzi grożą sobie śmiercią. Na nią też będzie czas w tym tekście, ale później, jeszcze nie teraz.

– To będzie 4 złote.

– Tylko tyle? To przecież się robić panu nie opłaca. Ma pan tu 6, to da pan jednego papieroska i będzie w porządku.

Pan Krzysztof podaje klientowi czerwoną paczkę. Obaj się uśmiechają, dzień staje się trochę lepszy. A rzeczywiście nie jest dobrze. Szewc to ginący zawód. Nie dajcie się zwieść punktom naprawy obuwia. W większości z nich potrafią wykonać jedynie najprostsze usługi. „Podkleją i być może parę gwoździ wbiją. Inna sprawa, czy potrzeba więcej przy butach tak marnej jakości?”.

 

 

Na początku XXI wieku praktycznie zaprzestano robić buty na zamówienie, porządne, ze skóry. Jeszcze zdarzają się indywidualni klienci, ale ostatnie takie zamówienie pan Krzysztof dostał lata temu. „Normalne. Postawili dobrą parę za 450 zł obok identycznej za 80 zł. Co z tego, że druga starczy jedynie na chwilę? Albo ma pan ludzi kupujących buty w Biedronce za 60 zł, a po miesiącu spody są całkowicie zdarte. Jaki jest dzienny koszt chodzenia w takich butach? Przecież taniej by było wypożyczyć!” – śmieje się szewc. Nie są to jego zarzuty do rozsądku ludzi. Nie usłyszymy w jego głosie żalu, rozumie te wybory. Sam jednak używa tej jakości gumy jedynie do wykończeń. Bierze podeszwę z półki i łamie ją jedną ręką na pół. „Silny jestem, nie?”

– Panie Krzysiu! Wróciłam! Tylko na chwilę, bo mi lekarz nie chce podpisać „zdolna do pracy”, a gdzie takiego człowieka jak ja trzymać w domu? Przecież ja nie wytrzymuję! – do zakładu wpada praktykantka z salonu fryzjerskiego obok.

 

 

– Panie Krzysiu! Ma pan coś dla mnie? – pyta barmanka z pubu po drugiej stronie.

– Nie – odpowiada głos z zaplecza.

Zakład szewski znajduje się na ulicy Poleskiej. Całe Psie Pole zna to miejsce, gdyż obok siebie jest centrum obsługi osiedla, salon fryzjerski, restauracje oraz pub. Taki mini rynek. Ludzie są ze sobą zżyci, odwiedzają się w przerwach od pracy, rozmieniają pieniądze.

– Ja powoli wbijam te gwoździe, bo boreliozę złapałem i mam niedowład prawej ręki, ale za 2 lata puści, nie?  – uśmiecha się znacząco.

Trudno mi uwierzyć w to wyznanie, gdyż w trakcie całej rozmowy pan Krzysztof wykonuje swoją pracę bardzo sprawnie i nie sposób zauważyć jego problemów zdrowotnych. Na początku wspominałem sytuację, z której można by wnioskować, że niewiele się tu robi. Byłoby niesprawiedliwością nie naprostować tej sprawy.

Pan Krzysztof może i zmaga się z własnym ciałem, ale robi bardzo wiele. Nie tylko poprawia buty, wymienia cholewki, ale również poprawia torby i udziela się charytatywnie. Za znikome koszty reperuje buty ortopedyczne ludzi z porażeniem mózgowym. Czasami robi również takie na specjalne zamówienie. Zwraca uwagę, że ten typ obuwia jest niedostosowany do korzystania poza domem, jakby niepełnosprawni nie wychodzili na dwór. Dochodzimy do wniosku, że takie obuwie pozwala jedynie na dojście do szewca, który jest w stanie je lekko ulepszyć.

 

 

– Nie ma o czym mówić. Kiedyś miałem temat. Słyszał pan o „Ponczku”?

Pan Krzysztof opowiada o głośnej sprawie zaginionego Piotra „Ponczka” Lucińskiego. Mieszka nad wodą i wpatrywał się w rzekę, która przybrała po większych opadach.

– Myślałem, że to manekin płynie. Taką miałem nadzieję, ale wziąłem lornetkę i zobaczyłem człowieka.

Zabrał wędkę i ruszył, by wyłowić ciało. Liczył, że nurt porwie zwłoki bliżej brzegu i będzie mógł haczykiem zaczepić o część ubrania. Tak też się stało, lecz nie wiedział, że może przypłacić akcję ratunkową własnym życiem.

– Udało mi się zarzucić i trafić za pierwszym razem. Zadzwoniłem na 112, lecz musiałem czekać 2 godziny zanim strażacy dojechali, a stałem na skarpie z żyłką owiniętą wokół dłoni. Najpierw podjechali wozem bojowym, lecz potrzebny był ponton. Złapali go pod pachami  bosakiem z taką taśmą i ciągnęli po wodzie. Źle go wyłowili, zbezcześcili zwłoki. Przecież to człowiek.

Pan Krzysztof nie mógł wyjść z szoku ponad miesiąc. Nie odebrał nagrody 10 000 zł za znalezienie chłopaka. Honor mu nie pozwalał.

Dyskutowaliśmy o prokuraturze, mediach, które wychwalały służby i zawiesiły taśmy policyjne w zupełnie innym miejscu, żeby zrobić zdjęcia dla artykułu. Ten rozdział życia pana Krzysztofa zasługuje na swoje odrębne miejsce i nie powinien być rozwijany przy opowieści o ginących zawodach. Zdecydowałem się o nim wspomnieć, by lepiej sportretować  człowieka, z którym miałem przyjemność rozmawiać.

 

 

Pan Krzysztof został szewcem dla pieniędzy. Tak, dobrze czytacie. Co prawda, był uczniem swojego teścia, ale o wyborze zawodu zadecydował aspekt finansowy, a nie rodzinny. Jego tygodniowa pensja była równa miesięcznym zarobkom innych pracowników.

Nie była to praca w najzdrowszych warunkach. Obecność chemikaliów, drobin gumy w powietrzu zwiększa ryzyko chorób układu oddechowego. Nie wszyscy się tym jednak przejmowali, a niektórzy wręcz czerpali z tego przyjemność. O ile mistrz uważał, żeby pracować w dobrze wentylowanych pomieszczeniach, to wielu uczniów korzystało z możliwości do odurzenia się butaprenem.

– Stąd zła opinia o szewcach? – pytam.

– Możliwe. Chociaż nie tylko. Na przykład wyrażenie „szewski poniedziałek” wzięło się od tego, że rajcy miejscy ustalili, że szewcy będą pracować w sobotę, a za to dzień wolny będą mieli w poniedziałek. Byli przyzwyczajeni do roboty, więc wychodzili z domów, ale szli na popijawkę, pogaduchy – wyjaśnia pan Krzysztof.

– No, pan z nikim za bardzo nie pogada. Ucznia panu brakuje!

Kiedyś nie brakowało. Łącznie wykształcił 26 osób, lecz w zawodzie pozostał słownie JEDEN. Reszta poszukała szczęścia gdzie indzie. Na przykład jako kierowcy. Wiedza rzemieślnicza nie jest potrzebna do podklejania tanich butów.

Nie oznacza to, że szewców już nie ma. Są choćby w Anglii. Właśnie stamtąd sprowadzane są buty do sklepu z ekskluzywną odzieżą. Potrzebują drobnych modyfikacji i wtedy odwiedzają zakład na Poleskiej.

– Kładą wielkie pudło z butami i pieniędzmi w środku, a potem przy odbiorze jeszcze pytają, czy nie za mało. Kosztują nawet do 3000 zł, więc biznes raczej się kręci.

– A pan by nie mógł wytwarzać drogich butów? – pytam, może naiwnie.

– Nie mam pieniędzy. Widzi pan te plastikowe stopy? To są kopyta. Do każdego modelu potrzeba innej pary. Każda kosztuje ok. 100 zł. A to jest tylko jeden rozmiar – odpowiada szewc.

 

 

Musimy skończyć, gdyż po panią od strzelania podjechał samochód, a nie jesteśmy pewni, czy to nie jej szwagier, więc na pożegnanie rzucam jedynie:

 

- Wie pan co? Zawiodłem się na panu. Niby szewc, a w ogóle nie klnie…*

 

 

 

 

Tekst i foto: Maciej Kudła

 

 

* Stereotypowo, szewc przeklina jedynie w Polsce i Rosji. We frazeologizmie angielskim klnie „trooper” (żołnierz), a w szwedzkim marynarz.