Wałbrzych i inni. Początek

wróć


 

Dariusz Olejniczak: Wałbrzych i inni
 

Początek

I

Ojciec przytaszczył z werandy skrzynię, która przez ostatnie trzydzieści lat stała w kącie pod murem. Postawił ją na środku salonu, a cała rodzina zebrała się wokół drewnianego, na pół zmurszałego pudła. Na skoblach nie było kłódek, przerdzewiałe, metalowe zatrzaski ustąpiły bez oporu. Po pokoju rozpłynął się zapach starzyzny i wilgoci.

Pod stertą pożółkłych haftowanych serwetek i makatek leżała warstwa płóciennej materii. Niedokończone suknie, wykrojone z ciemnego muślinu, szpule nici i kłębki wyblakłej wełny. Jakby porzucone, w pośpiechu opuszczone skrawki dni, wieczorów, spotkań, elegancji, drobnomieszczańskiej rywalizacji o to, która z dam prezentuje się najlepiej w ciężkich czasach niedostatku. Teraz leżały upchnięte w kufrze, pozbawione kontekstu i wartości.

Pod nimi były rzeczy dużo cenniejsze, jak mi się wydawało. Ojciec wyjmował po kolei małe zeszyciki zapisane cienką stalówką równym kaligraficznym gotykiem, pochylonym lekko w prawo. Słowa, zdania, nieczytelne – nie tylko dlatego, że w języku niemieckim. Litery fantazyjnie pozawijane w serpentyny ogonków i skrzydełek niemal w ogóle nie przypominały tych, jakie poznawałem właśnie w szkole. Obok kajecików leżała sterta czarnobiałych widokówek z miejscami, których nie znałem. Ale ojciec odkrywał, co i rusz, na wyblakłych fotografiach bliższą i dalszą okolicę, tylko mniej tam było domów i ulic, wzgórza pokrywały lasy i łąki poprzetykane strumykami, a niemieckie nazwy na pocztówkach nie informowały o niczym. Nikt ich od dawna nie używał. Na widokówkach ludzie w niemodnych ubraniach przechadzali się niespiesznie brukowanymi ulicami, tu i ówdzie tryskała w górę fontanna, przemykała dorożka, a wśród pagórków przebijały się wieże kościołów.

Im głębiej zanurzaliśmy się do wnętrza skrzyni, tym cenniejsze skarby wyjmowaliśmy na powierzchnię. Na samym dnie ukryte były równo poukładane duże zeszyty ze składanymi na kilka części płachtami kraciastych stronnic. Wypełniały je potężne wykresy okraszone rzędami i kolumnami cyfr, posortowanych w równania i wzory. Żmudna praca projektanta, długie noce spędzone nad deską kreślarską. Myśl i wiedza przeniesione na papier stalówką i tuszem, umysł spełniony w ręcznej robocie. Między zeszytami poutykane leżały sztywne rulony wypełnione projektami domów, stadionów i dworców. Niektóre obrazy widywałem niemal codziennie na okolicznych ulicach. Myśl przemieniona w czyn i dzieło.

Zawartość kufra podzielona została na rzeczy ważne i mniej ważne oraz niepotrzebne szpargały. Do tych ostatnich ojciec zaliczył skrawki niedokończonych sukien i nici. Cenniejsze zdobycze wylądowały w ojcowskich szufladach i często wyjmowaliśmy je i oglądaliśmy, rozkładając na stole i porównując szczegóły planów z ich odpowiednikami w architekturze okolicy. Ten podział dokonany autorytarnie przez ojca przebiegał idealnie wśród linii oddzielającej świat męski i żeński. Materiały krawieckie i malutkie zeszyciki zapisane archaicznym gotykiem należały do pierwszej gospodyni domu. Frau, jak nazywała ją moja babka, mieszkała tu niemal do końca czterdziestego piątego roku i najprawdopodobniej tuż przed wyjazdem do nowej-starej ojczyzny spakowała wszystkie te rzeczy w nadziei, że być może uda się je zabrać w podróż do nowego domu. Nie zabrała ich jednak ze sobą, jak zresztą wielu innych przedmiotów – mebli, naczyń, porcelany, landszaftów. W jej bagażu z pewnością znalazły się rzeczy najcenniejsze, a wśród nich pamiątki po mężczyźnie, który był autorem wykresów odkrytych przez nas w zmurszałej skrzyni.

Kim był? Architektem i żołnierzem, najprawdopodobniej oficerem Wehrmachtu. Któregoś dnia wyruszył na wojnę, w obronie Heimatu i na podbój nowych przestrzeni. Nigdy z tej wyprawy nie wrócił, a teraz my zajmowaliśmy jego terytorium.

Moja babka nigdy nie rozmawiała z Frau o mężu, o jej historii. Pewnego wiosennego dnia stanęła przed drzwiami domu przy ulicy Fredry i stwierdziła stanowczym głosem, że teraz ona będzie tu mieszkać z matką i dwiema córkami. Niemka rozumiała sytuację. Wyniosła się do najmniejszego pokoju, resztę metrażu oddając do dyspozycji czterech Polek. I ona i jej nowa lokatorka, a właściwie następczyni, różniły się pod każdym względem, ale jedno je łączyło. Obie były zdane na siebie i teraz obie musiały nauczyć się żyć pod jednym dachem, nie rozumiejąc swojego języka, różniąc się poglądami, historią, nawet wiarą.

Babka narzekała, że „Niemra nie umie gotować”. Sama musiała nauczyć się gotowania w czasie wojennej tułaczki. Najpierw Niemcy zburzyli jej dom w Warszawie, potem rozstała się z mężem, aż wreszcie zamieszkała w Radości, sama z dziećmi i schorowaną matką. Kiedy nadszedł czas, wyruszyła na Ziemie Odzyskane i osiadła w mieście, które nietknięte przez przewalające się między frontami armie, wyglądało wtedy jak bajkowa kraina ukryta wśród lasów i wzgórz. Ta kraina, i tak od dawna górnicza, szybko zamieniała się w węglowe zagłębie poorane szybami górniczymi i zasypane nowymi hałdami, ale dawni mieszkańcy już tego nie widzieli. Wszyscy wyruszyli na Zachód do ojczyzny, która tak naprawdę nigdy nie była ich domem.

Nasza Frau (babka nigdy nie wymówiła jej imienia, podejrzewałem nawet, że przez te wspólne miesiące spędzone pod jednym dachem, nigdy jej o imię nie spytała) także wyjechała. Zostali nieliczni, garstka bezdomnych, opuszczonych, starych ludzi. Jeden taki Niemiec mieszkał w naszej okolicy. Starzec włóczył się po ulicach od wiosny do późnej jesieni tocząc przed sobą zdezelowany metalowy wózek wypełniony skarbami ze szkła i makulatury. Był z innego świata, nie wiem, dlaczego nie wyjechał do nowych Niemiec. Może nie miał do kogo. On sam nie rozumiał świata, w którym my żyliśmy. Nie rozumiał, dlaczego ulice, po których chodził noszą obco brzmiące nazwy. To już nie była Adolf Hitler Avenue, to już nie była Altwasser czy Weisstein, to już nie był Waldenburg. Tylko on pamiętał, gdzie była Charlottenbruner Strasse. Ilu takich jak on zostało po wojnie w mieście, ilu żyło przez następne lata? Znałem tylko jego, ale jeśli byli jacyś inni, to pochowali się gdzieś w swoich dzielnicach, w kwartale znanych sobie ulic, w komunalnych klitkach, jakie udało im się wyżebrać od nowych właścicieli Heimattu.

Mój dom, jak wszystkie domy, był poniemiecki. W każdym z tych domów dawni właściciele pochowali pamiątki przeszłości. Stare gazety, hitlerowskie mundury, odznaczenia, reichsmarki, fenigi, książki, znaczki pocztowe z podobiznami wodzów Rzeszy. Wyciągaliśmy te pamiątki przy okazji remontów, spod podłóg, parapetów, schowków. Organizowaliśmy ekspedycje do piwnic i na strychy w poszukiwaniu skarbów, a jedyne, co znajdowaliśmy to sterty papieru zadrukowanego gotyckimi czcionkami z fotografiami żołnierzy na froncie. Wypoczywali, prężyli piersi do orderów, uśmiechali się, teraz zalegali w stertach poniemieckiej makulatury. Należeli już do przeszłości.

Nie wiem, co czuła moja babka, kiedy stanęła przed drzwiami tego domu. Wybrała go z listy wyłożonej w siedzibie Rady Narodowej. W gromadzie innych repatriantów, przekrzykujących się przy wysiadaniu z wozów, szukających dobytku w stertach worków i mebli przywiezionych ze Wschodu, dowodzonych przez szeregowych wyzwolicieli z ludowego wojska, musiała chyba być pewna siebie. Pewna swojego wyboru. Musiała być pełna nadziei i wiary, że jakoś to się poukłada. Ale musiała też czuć żal, że ten dom, nie jest tym, który opuszczała w pośpiechu przed Powstaniem. Musiała wiedzieć, że to ironia okrutnego losu zawiodła ją do drzwi, które za chwilę otworzy jej wdowa po hitlerowcu, jednym z tych, co wypędzili ją z Warszawy, z tamtej Polski. Którzy zburzyli dawny porządek. Nigdy jej o to nie spytałem, ale myślę, że nie było w niej uczucia triumfu. Była na pewno pogarda. Frau wyczuwała to. Czuła też upokorzenie, będące jeszcze jedną wspólna nicią łączącą obie, w każdym calu obce sobie, kobiety. Każda na swój sposób przeżywała upadek narodu i swój własny. Bez względu na późniejsze zadośćuczynienie w postaci życia danego na nowo i na nowej ziemi, ból i poczucie straty nie opuściło ich już nigdy.

 

II

Kamienica przy ulicy Fredry miała symbol ślimaka. Każdy budynek był tu oznaczony godłem umieszczonym nad główną bramą. Były świerszcze i słoń, były kwiaty i narzędzia murarskie. A nasza brama ozdobiona była właśnie ślimakiem. Te symbole to podobno były znaki drużyn murarskich budujących poszczególne kamienice. Ale równie dobrze ślimak mógł oznaczać powolne tempo, w jakim robotnicy wznosili dom do góry.

Bardzo byłem ciekaw, jak wyglądała nasza ulica przed wojną. Niestety, w kufrze porzuconym przez Frau zachowało się tylko jedno pożółkłe zdjęcie z tamtego czasu. Wśród drzew prześwitywała witryna jakiegoś zakładu usługowego, szewca, albo krawca. Gotyckie litery z nazwą firmy wyraźnie odznaczały się na tle poszarzałych ścian, a liście – pewnie soczyście zielone – zaglądały do okien mieszkań na wyższych kondygnacjach. Na tej fotografii wszystko było inne, niż widziałem na co dzień. Było w tym widoku coś z bajki. Bo teraz nie było już ani tego krawca, ani drzewa.

Ale drzewa i zieleń dominowały na naszej ulicy jeszcze wiele lat po wojnie. Przed kamienicami spory kawał ziemi zajęty był przez ogródki, a drzewa, ogromne, wysokie dęby, rosły niemal w każdym z nich. Pamiętam, że po latach trzeba było je przycinać, bo przesłaniały widok z okien na wyższych piętrach, a w razie silniejszego wiatru mogły runąć na domy. Nasz ogródek, niestety, nie miał swojego drzewa.

Babka nie pamiętała przedwojennej nazwy naszej ulicy. Albo nie chciała pamiętać. W każdym razie ja nie poznałem jej nigdy. A nazwy nadane przez władzę ludową wprowadzały pewien chaos w najbliższym otoczeniu. Fredry graniczyła z placem Wojska Polskiego, który krzyżował się z ulicą Chopina, a niżej biegła Ogińskiego, która tak jak Fredry, łączyła się ze Świerczewskiego. Równoległa do naszej ulicy była Staszica wiodąca od drogi generała w górę, do Paderewskiego. Kawałek dalej szła Żwirki i Wigury. Pomieszanie klucza wojskowego z literackim i muzycznym.

Ale Fredry mi się podobała, lubiłem ją z jej podwórkami, ogródkami i zakamarkami w piwnicach domów. Świetna okolica na kryjówki i podchody.

Nasz dom jak wszystkie inne też miał takie mroczne kryjówki. W piwnicy była pralnia, w której niemieccy lokatorzy czyścili i suszyli ubrania. Ale najważniejszy był schron. Mieliśmy prawdziwy schron przeciwlotniczy oddzielony od reszty piwnicznych pomieszczeń ciężkimi, żelaznymi drzwiami. Zamykało się je na dwie spore dźwignie. Prawie jak w łodzi podwodnej. Polacy podzielili schron na mniejsze pomieszczenia i wykorzystali na piwnice, do trzymania węgla, kartofli i konfitur. Niemcy też nigdy nie schodzili do schronu żeby ukryć się przed nalotami. Nie musieli, Wałbrzych ominęła wojenna ruina. Wszystko było jak kiedyś, o ile nie zniszczyli tego powojenni przybysze.

Granicę między starym, a nowym porządkiem widać było jednak wyraźnie. Dla mnie biegła ona wśród domów, podwórek i ulic noszących wciąż ślady minionego czasu, choć żyli tu już inni ludzie. Jeszcze raz stanąłem na tym pograniczu wiele lat później, przy okazji remontu mieszkania. Pod grubą warstwą kolejnych powojennych farb odkryłem kolor, który położyli na ścianie niemieccy robotnicy, a może tajemniczy mąż Frau. Maleńki pokoik, zajmowany przed laty przez Niemkę, pokryty był przytłaczającą, ponurą, mroczną granatową farbą. Dla mnie koszmar, ale oni mieli taki gust. Ich prawo.

 

III

Repatrianci ze Wschodu zasiedlili Wałbrzych niemal kompletnie. A tam, gdzie nie zamieszkali byli lwowiacy, czy borysławiacy, wprowadzali się przybysze z Warszawy. Z Zachodu przyjechali górnicy z Belgii i Francji. Dawni emigranci wrócili fedrować w wolnej Polsce. Pewnie po latach wielu żałowało tego powrotu, ale z francuskimi emeryturami wyróżniali się pośród górniczej braci, jeśli tylko wiedzieli, na co wydawać ciężko zaharowane franki. Cyganie zasiedlili całe budynki na Starym Zdroju, a greccy komuniści zamieszkali w co lepszych domach w okolicach Rynku. Żydzi urządzali się gdzie popadło i szybko wmieszali się w polską społeczność, choć rodzinne związki z gojami wciąż były nie do pomyślenia.

Na ulicy Fredry osiedleńcy zza Buga żyli obok warszawiaków, „Francuzów” i Żydów. Moja babka mieszkała wśród borysławiaków, ale po drugiej stronie ulicy, w kamienicy naprzeciwko, lokal na parterze zajmowali Żydzi – państwo Dzwonnikowie. On łysawy krągły sklepikarz, ona przy tuszy i przy mężu. Mieli dwie córki, Helenę i Irenę. Przez kilka lat, mimo tak bliskiego sąsiedztwa babka nie utrzymywała z państwem Dzwonnikami żadnych kontaktów. To się zmieniło, kiedy i ona i jej sąsiadka znalazły się w centrum tragicznych wydarzeń pewnej wiosny w końcu lat czterdziestych.

W tamtym czasie w mieście kursowały regularne linie tramwajowe łączące Rynek z peryferiami. Górzysty teren ze stromymi wzniesieniami sprawiał, że czasem czerwone wagoniki wyskakiwały z szyn i wypełnione po brzegi ludźmi pędziły ku katastrofie. Mimo licznych rannych a bywało, że i zabitych, ludzie wciąż wsiadali do tramwajów. Nowe Miasto z jego główną ulicą, generała Świerczewskiego, łączyła linia wiodąca aż do Rynku. Wystarczyło zejść w dół ulicą Fredry i już było się na przystanku, a po chwili wagon wiózł publiczność „do miasta”, jak się wtedy (i teraz chyba też) mawiało. Najpierw pod górę, a potem w dół serpentyną na plac Tuwima i dalej znów wspinał się na Rynek. Tamtego feralnego poranka moja babka wsiadła do tramwaju, bo chciała pojechać na zakupy „na Zieleniaku”. Tramwaj ruszył w trasę, ale kiedy dojeżdżał już do placu Tuwima, koła nie wytrzymały naporu rozpędzonych wagonów i wyskoczyły z szyn. Z hukiem, w lawinie iskier, żelastwo potoczyło się po bruku wprost w ścianę hotelu stojącego w centralnym punkcie placu, który właściwie był wtedy niewielkim skrzyżowaniem. Kiedy maszyna wbiła się w budynek rozpętało się piekło. Pokrwawieni, krzyczący ludzie usiłowali się wydostać na zewnątrz. W plątaninie ciał i zrozpaczonych głosów moja baka wydobyła się ze zmiażdżonego wagonu. Cudem nic się jej nie stało, ale patrzyła z przerażeniem na to, co dzieje się dookoła niej. Wtedy wśród innych twarzy zobaczyła twarz pani Dzwonnik. Kobieta była zalana krwią, skórę głowy razem z włosami miała niemal całkowicie zdartą. Babka pomogła jej wydostać się z gruzowiska i nie odstępowała jej aż do szpitala. Tak zaczęła się wieloletnia zażyłość pań Skonieckich z państwem Dzwonnikami.

Moja matka i ciotka – Mirka i Wanda, zaprzyjaźniły się z Dzwonnikównami, uczestniczyły w ich życiu rodzinnym, tak jak Helena i Irena zadomowiły się w domu rządzonym silną ręką przez moją babkę. Chodziły do jednej szkoły, wspólnie biegały do zaprzyjaźnionej żydowskiej rodziny na telewizję. Bo to były czasy, kiedy telewizor był w jednym mieszkaniu na kamienicę. Kiedy pan Dzwonnik wyjeżdżał za granicę, czekały z jego córkami na powrót, bo przecież wtedy mało kto bywał za granicą. Najwyżej w NRD, a co dopiero w Stanach. Przywoził z tych podróży przede wszystkim jedzenie. Słodycze zawsze były pyszne i w kolorowych opakowaniach, inaczej niż gorzka czekolada z unnry.

Po sześćdziesiątym ósmym nic się właściwie nie zmieniło. Pan Dzwonnik dalej był kierownikiem sklepu, od czasu do czasu wyjeżdżał za granicę, regularnie chodził do bożnicy. Z czasem świątynię zamknięto, a większość Żydów wyjechała do Izraela. Myślę, że już wtedy państwo Dzwonnikowie myśleli o emigracji. Pierwsza wyjechała Irena. W latach siedemdziesiątych z mężem i córeczką pojechała na wycieczkę do Austrii. Byli Żydami i mieli pieniądze, władza takich nie lubiła. To chyba wystarczyło żeby dostali paszport i wizę. Przez obóz dla azylantów dotarli do Włoch a stamtąd wylądowali na Nowej Zelandii. Po kilku latach, ze względu na zagrożenie trzęsieniami ziemi, przenieśli się do Australii. Pan Dzwonnik latał teraz do córki na Antypody. Pamiętam smak miodu, który przywiózł z Nowej Zelandii. Pięć słodkich pudełek pachniało aromatem egzotycznych kwiatów, egzotyczną słodyczą, tajemnicą. Pamiętam jak smakowało masło orzechowe w czasach, kiedy ani ja, ani żaden z moich rówieśników nie miał pojęcia o istnieniu takiego masła. Pamiętam ananasy, daktyle i suszone figi. Nigdy nie zapomnę.

Krótko przed stanem wojennym w odwiedziny do siostry pojechała Helena z kilkuletnim synem. Już nie wróciła z tej wizyty. Państwo Dzwonnikowie dołączyli do córek jakiś czas potem. Polecieli do Brisbane, a ich cały dobytek – w tym ciężki, czarny fortepian – popłynął na drugą półkulę statkiem. Przysyłali na Fredry listy, a czasem paczkę z nieodmiennie jednakową zawartością, dużą tabliczką czekolady mlecznej z orzechami laskowymi. Wierzyli, że robią nam przysługę, ale my, bardziej od czekolady, spragnieni byliśmy wieści o tym, jak im się układa w nowym miejscu. Z listów wynikało, że żyje się im jak w bajce. Ich córki miały własne domy, pracę, wnuczki chodziły do szkoły, na basen, jeździły konno, a na wakacje cała familia latała do Disneylandu. Kiedyś przysłali zdjęcie z takich wakacji. Ale i bez tego, ja wierzyłem w tę bajkę.

 

Dariusz Olejniczak

 

 

 

 

Niniejszy tekst jest opowiadaniem, opisy przytaczane są przez autora z pamięci, nie zawsze można je traktować jako źródło rzetelnej wiedzy historycznej.