Wiatr z zachodu

wróć


 

Zaczęło się pięćset lat temu. Ścięte drewno Karkonoszy spławiano rzekami do pobliskich kopalń srebra. Korzenie podgrzewały piece w wędrownych hutach szkła. Las mieszany regla dolnego zmieniał się w rozległe poręby.

Kilka wieków później pasterze, owce i kozy mieli do wyboru więcej łąk niż dzięcioły buków. Leśnicy zebrali się, by zdecydować, jak szybko i skutecznie zalesić puste tereny. W konkursie na najbardziej efektywne drzewo jednogłośnie wygrały świerki. Rosły szybciej niż pierwotnie obecne tu jawory i buki.

Nasiona sprowadzono z Holandii. Nowych mieszkańców zasadzono gęsto i skrupulatnie. Do tego stopnia, że przez chwilę po drugiej wojnie światowej polscy leśnicy myśleli, że w Karkonoszach regla dolnego w ogóle nie było.

Dzięcioły wyemigrowały na stałe. Z braku liściastych drzew nie miały w czym wydłubywać swoich dziupli. Nie został ślad po lesie mieszanym i jego różnorodności.

Świerk jaki jest, każdy widzi. Nowe drzewa wyglądały tak samo jak te z Karkonoszy, ale lubiły ciepło. Nie wykształciły narzędzi przydatnych do życia w mroźnych i wietrznych górach. Wtedy jednak nikt jeszcze nie wiedział o genetyce.

Na osłabionych świerkach-cudzoziemcach przysiadały szare motyle. Gąsienice wgryzały się w pączki, w rozwijające się igły i pędy, deformując korony. Wskaźnica modrzewianeczka była zwiastunem nadchodzącego efektu motyla.

Nad chore drzewa nadciągnęły chmury. Kolorowe obłoki z kominów polskich, czeskich i łużyckich hut pełne były żrącej siarki. Krople kwasu raniły drzewa i zakwaszały glebę. Słabo rozwinięte korzenie nie mogły dalej rosnąć.

 

 

I wtedy, jak co roku, nadciągnął wiatr z zachodu. Ale tym razem wiał ciągle. Niósł ze sobą pyły z uprzemysłowionych terenów. Poranione świerki bez korzeni padały całymi połaciami. Kładły się na sobie w sterty i odsłaniały zdrowe jeszcze drzewostany[1].

W powalonych i rosnących drzewach złoty okres przeżyły jednak korniki. Korniki drukarze swoje książki zapisują właściwie tylko w świerkach. Iglaste Karkonosze były dla nich jak niekończąca się kopalnia papieru.

Już nie musiały przez pół życia latać po lesie, szukając kolejnego drzewa, w którym można by zapisać część historii wszechświata. Piętnaście tysięcy hektarów powalonych świerków to połowa dzisiejszej powierzchni Wrocławia, w której korniki mogły zbudować swoje imperium. Królestwo co najmniej pięciu gatunków typografów i poligrafów trwało przez ponad sześćdziesiąt pokoleń, zanim przegryzło się do samozagłady[2].

Pytam moich rozmówców, co się stało z drewnem wywiezionym z karkonoskich lasów. W odpowiedzi słyszę: „Wiesz, partyjni z lasów i nie tylko pozakładali spółki i wyprowadzili mnóstwo drewna za granicę. Dużo zarobili, chociaż i tak sprzedali to za bezcen. Świerki, z których można było zrobić meble, pocięto w deski i najczęściej zbijano w palety. A wtedy właśnie rodził się handel paletowy. Palety z karkonoskich świerków trafiały najczęściej do Niemiec i Holandii”.

 

 

 

Tekst i foto: Karolina Błażejczak

 


[1] W listopadzie 1966 roku jeden podmuch wiatru zdmuchnął czterysta dwadzieścia hektarów lasu.

[2] Pokolenie korników do pełnej dorosłości potrzebuje około dwóch miesięcy. Katastrofa trwała przez ponad dziesięć lat.