Wielkanoc

wróć


 

Grzegorz Sobel: Wielkanoc

 

W kulturze Dolnego Śląska czas postu po karnawale był skromny od strony stołu jedynie wśród katolików, bowiem protestanci postów nie zachowywali. Odbiciem tego była w pewnej mierze oferta kulinarna większości lokali gastronomicznych miast i wsi. Kto miał ochotę na kiełbasę lub golonkę z piwem, nie musiał ich długo szukać. Wraz z Wielkim Tygodniem przychodził jednak czas zastanowienia – bez względu na wyznanie – i nie folgowano już tak podniebieniom, oddając się zadumie, modlitwie i przygotowaniem do świąt wielkanocnych. W czasach nam bliższych – a więc przed około stu laty – szczególnie w społecznościach lokalnych utrwalił się zwyczaj, że w tym czasie unikano każdej formy rozrywki. W gospodach nie grała muzyka, nie bywało się w kinach, dorośli unikali mocniejszych alkoholi.

Święcone palmy wsadzano w domach za krzyże lub święte obrazki, wierząc, że odgonią złą pogodę i będą domostwa strzec przed piorunami. W poniedziałek po Niedzieli Palmowej, zwanym „niebieskim poniedziałkiem” (blaue Montag), gotowano na obiad kluski z makiem. Wtorek, zwany „żółtym” (gelbe Dienstag), stał w wielu domach pod znakiem żółtek na twardo. Kto płakał w „krzywą środę” (krumme Mittwoch), miał mieć krzywy nos, co dzieci brały na poważnie. Nazwę „krzywej środy” wywodzi się z faktu, że Wielki Post liczył dzięki niej czterdzieści jeden dni. W Wielki Czwartek (Gründonnerstag) królowała zupa z pierwszej zieleniny – grüne Suppe. W ten dzień jadano też powszechnie miód, wierząc, że chronić będzie domowników przed chorobami. Wielki Piątek (Karfreitag) był dla katolików dniem ścisłego postu, dla protestantów najważniejszym świętem wielkanocnym – tradycyjnie odwiedzano groby święte w kościołach, organizowano widowiska pasyjne. Rankiem w Wielką Sobotę zapalano w kościołach ogień wielkanocny i święcono wodę, wieczorem zaś wierni zbierali się na nabożeństwie zmartwychwstania pańskiego.

Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

Sobotnie popołudnie było pełne pracy w kuchni, przygotowywano bowiem świąteczne menu. Najważniejsze były oczywiście pisanki wielkanocne, które symbolizowały zmartwychwstanie. Przyjemności stołu zaczynały się jednak dopiero w niedzielę, przy czym odmiennie niż w kulturze polskiej spotykano się przy stole dopiero na uroczystym obiedzie. W kulturze wiejskiej panował zwyczaj zapraszania na obiad bliskich z okolicznych miast.  Obiad zaczynano tradycyjnie od zupy – Ostersuppe – czyli wszelakiego rosołu z makaronem lub kluskami i natką pietruszki. W zależności od miejscowej lub rodzinnej tradycji przygotowywano ją na wywarze kurzym, wołowym, jagnięcym czy nawet gołębim. Jednym z najważniejszych wypieków wielkanocnych był na Dolnym Śląsku żółty chleb z bakaliami, zwany Osterbrot. Jego barwę uzyskiwano przez dodanie do ciasta szafranu lub większej liczby żółtek. Nie mogło też zabraknąć starannie udekorowanej paschy i serników oraz ciasta wielkanocnego – Osterfladen – z masą migdałową, które było przysmakiem wypiekanym od Nysy Kłodzkiej po Nysę Łużycką. Na stołach gościły również różne baranki wielkanocne – przygotowane z ciasta lub cukru – na obiad podawano zaś pieczoną baraninę lub jagnięcinę. W wielu domach wypiekano na niedzielny obiad szynkę w cieście chlebowym. We Wrocławiu wypiekano z okazji świąt obwarzanki wielkanocne, a we Lwówku Śląskim tradycyjnie precle postne, choć w niedzielę pościć już nie musiano. Nieopodal w Gryfowie Śląskim, podobnie jak na Boże Narodzenie, wypiekano na Wielkanoc plecione bułeczki, zwane tym razem Patensemmel. Po wielkanocnym obiedzie, jeszcze przed kawą i ciastami, rodziny udawały się do ogrodów lub na łąki, aby szukać w trawie pisanek i łakoci, które zgodnie z tradycją miał chować zajączek wielkanocny. Już po kilku chwilach zabawy wśród dzieci wzrastało zdumienie, że raz znalezione pisanki i łakocie znajdowały ponownie w trawie. Zabawa trwała dotąd, jak długo dorosłym udawało się chować je w trawę. W poniedziałek wielkanocny jadano zwykle to, co dzień wcześniej, przy czym z rana młodzież miała dużo zabawy – młodzi mężczyźni zakradali się do domów sąsiadów, budzili śpiących zbyt długo domowników, smagając ich wierzbiną. Polowano szczególnie na młode panny, mając w zanadrzu wodę…

Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

W kulturach miejskich Dolnego Śląska obiady wielkanocne jadano często w eleganckich lokalach, jak miało to miejsce na Boże Narodzenie. We wrocławskiej restauracji sławnego monachijskiego browaru Augustinerbräu w menu na niedzielę wielkanocną 1903 roku polecano bulion ze szpikiem w filiżankach, zaciąganą zupę z żółwi, kurczaka pieczonego ze szparagami, krusztadki po admiralsku, lina na niebiesko ze świeżym masłem, comber z baraniny (jako tradycyjny akcent wielkanocny), kurczaka po francusku, młodą wieprzowinę z kluskami, bombę augustyńską oraz ser i masło na zakończenie obiadu. W poniedziałek jako aperitif polecano hors-d’oeuvres, a dalej bulion z warzywami, zupę z raków zagęszczaną, ozorki peklowane ze szparagami, tournedos à la Marengo, sandacza z rusztu, młodą kaczkę, comber cielęcy, deser księcia Pücklera oraz sery i masło na koniec. W cenie obiadu – 2,50 marki – klienci wybierali jedną zupę i dwa dania główne, przy czym do drugiego podawano „z urzędu” sałatkę i kompot, a na koniec deser. Wymieniona bomba augustyńska to nic innego, jak szklanica wyśmienitego piwa monachijskiego z grubą pianą, o której mawiano we Wrocławiu, że jest tak mocna, że rozsadza szkło (stąd bomba). W środowiskach mieszczańskich panował zwyczaj wspólnych spotkań popołudniową porą tak w niedzielę, jak i poniedziałek wielkanocny. Wybierano się więc na spacery kończone kawą i ciastem w renomowanych lokalach lub też na małej czarnej i słodkiej przekąsce spotykano się u kogoś w salonie.

 

 

Grzegorz Sobel

 

 

 

Koordynacja: Slow Food Dolny Śląsk
Autor jest członkiem  Slow Food Dolny Śląsk