Wołów

wróć


 

Płaskorzeźba z kokosem


 

Jakoś tak się mi w życiu złożyło, że piętnaście lat temu pojawiłem się w Wołowie po raz pierwszy. Jakikolwiek mój związek czy skojarzenie z lokalnym przemysłem? Mój, wtedy? Żaden. Może poza oknami z Okno-Piasta, które kojarzyłem z korytarzy wrocławskiej polonistyki. (Mówiono mi potem, że na początku lat 90., tuż po założeniu fabryki, nazywali się jeszcze Okno-Plast, ale jakaś inna firma pozwała ich za tę nazwę. I przegrali. Wyobrażałem sobie, jak ludzie z tej firmy wydłubują kawałek “L” z bramy wjazdowej). Z okien pociągu mógłbym wtedy zobaczyć tartak, w którym pracował wujek M. Mógłbym, gdyby go tylko nie zlikwidowali, jak i większość działających przed transformacją ustrojową niewielu tutejszych obiektów przemysłowych. Stop. Zakład! Na brzmienie nie tylko mnie przychodziło jedno skojarzenie: Zakład Karny.

Wołów to nie sąsiedzki Brzeg Dolny z prężnie rozwijającym się potentatem chemicznym PCC Rokita. (Swoją drogą, poziom niechęci między niektórymi mieszkańcami obu tych miast wydawał mi się podobny do tego, który zapamiętałem z Bielawy, z której pochodzę, a pewnymi mieszkańcami Dzierżoniowa. Być może to przypadłość podobnych derby-miejsc w Polsce). Niski poziom wołowskiego uprzemysłowienia jest tu zresztą silnie historycznie osadzony: jeszcze długo przed ostatnią wojną Wołów był miastem o charakterze rolniczo-usługowym, z rozwiniętym przemysłem spożywczym (mleczarnia, rzeźnia, młyn, gorzelnia, a więc i piekarnie), jak również punktem zbytu dla rolników z okolicznych wsi. Potwierdza to struktura zatrudnienia w powiecie za 1939 r., czyli z okresu przedchemicznego (powstanie Anorgany, czyli niemieckiego protoplasta polskiej dolnobrzeskiej Rokity, datuje się na 1943 rok jako koncernu wykorzystującego niewolniczo więźniów z AL Dyhrenfurth). Źródła wskazują, że w rolnictwie i leśnictwie było wówczas zatrudnionych ponad 55 procent mieszkańców powiatu, natomiast co piąty niemiecki obywatel pracujący w przemyśle funkcjonował w jego gałęzi budowlanej, spożywczej, metalowej i drzewnej. 

Z wołowskimi seniorami zreszonymi w lokalnym oddziale Polskiego Związki Emerytów i rencistów spotykam się w ich siedzibie tuż przy ul. Browarnej. Owszem, nieopodal zamku piastowskiego mieścił się przed wojną sięgający XIX w. browar, którego ostatnim właścicielem był Gustav Becker. Jedną z jego specjalności było piwo pszeniczne. Po wojnie ostały się tylko ruiny, po których obecnie nie ma śladu. Po wojnie można w nich było znaleźć jeszcze skisłe, na wpół napełnione butelkowane piwo. O istnieniu browaru można się domyślić literalnie tylko z nazwy ulicy i ikonografii w źródłach., np. internetowych. 

Niedaleko, po drugiej stronie wołowskiego Rynku, w starych koszarach szkoły oficerskiej mieściły się po wojnie tzw. Kabelki. “Czyli Wielobranżowa Spółdzielnia Pracy” - mówi jedna z obecnych na spotkaniu pań. “Pamiętam, jak robili np. na eksport dla Pentaconu czy centrali telefonicznej. A to nie tylko kable tam produkowali, ale było też stolarka i szycie odzieży roboczej czy fartuchów. Plus warsztaty samochodowe. To były te nasze ‘kabelki’. I ten bufet, kurczaki z rożna, bigos. Były też warsztaty chałupnicze, plecione rzeczy”. Dalej: cegielnie. “Dwie były, pamiętam” - opowiada na innym spotkaniu mieszkaniec Wołowa. “Tory poprowadzono w kierunku glinianek. Komin po tej cegielni jakiś czas stał”. W okolicach Wołowa, np. w Wałach występowały znaczne złoża gliny, więc obecność cegielni wydaje się naturalna. Niższej jakości cegły sprzedawano w najbliższym otoczeniu miasta, natomiast klinkierówki i dachówki m.in. do Wrocławia. W kronice Związku Bojowników o Wolność i Demokrację znajdują się archiwalne fotografie dwóch cegielni, chociaż wiemy, że w 1935 r. w mieście działały cztery tego typu zakłady przemysłowe. Oprócz tego sporo się mówi o tartaku, piekarniach, mleczarni, POM-ie. I jeszcze jedno. Guziki.

“Pamiętam, jak bawiłem się resztkami z guzikarni, jakieś kółka-niekółka, niepotrzebne pierdoły. Z tych odpadków robił nam tato zabawki” - wspomina jedyny na sali mężczyzna. To był najlepiej zachowany i pierwszy uruchomiony po wojnie zakład przemysłowy w Wołowie. Powstał na przełomie XIX i XX wieku jako filia wrocławskiego zakładu Eduarda Kreuzingera w miejscu niegdyś funkcjonującego młyna. I zarazem w pobliżu więzienia.”Guzikarnia chyba kiedyś była jakoś powiązana z kryminałem” - wspominał ktoś podczas jednych ze spotkań z mieszkańcami. Najpierw przy produkcji stosowano turbiny wodnej, następnie zaś parowej. Od 1922 zakład działał jako filia Vereinigte Knopffabriken AG Breslau, jednak po zamknięciu wrocławskiej centrali, fabryka, jako prawdopodobnie jedyna na Śląsku produkująca guziki, funkcjonowała pod szyldem Vereinigte Knopfwerke. W latach 30. pracowało tu ok. 170 osób. “Wrocławski Dziennik Wojewódzki” z 1946 roku podaje, że ostatnim właścicielem był Alfred Malarny. 

Kiedy pracowaliśmy z seniorami nad pamięcią zbiorową mieszkańców Wołowa, pojawiła się informacja o szyldzie z kokosem przy bramie wejściowej do zakładu. “Była tam taka jakby palma kokosowa. Ale nigdy nie wiedziałem, o co w tym chodziło” - opowiadał mi później znajomy zagadany o guzikarnię. Wyjaśnia to Janusz Jakubowicz, który pracował jako piętnastolatek przez rok, tuż po przyjeździe do Wołowa. “Była to przedwojenna fabryka, niemiecki zakład pracy, który wytwarzał guziki z orzecha południowoamerykańskiego, tzw. Kokosowego. Ten orzech był wielkości jabłka, bardzo twardy, wysuszony na kość. Cięło się na takie cienkie płytki w kształcie guzika, potem wycinało się z tego guzik, następnie się malowało, polerowało. Dziś został po tej fabryce tylko znaczek, taka palma. Te guziki szły na całą Polskę, bo w tych czasach był to towar na wagę złota, ponieważ krawcy zaczęli szyć dużo ubrań, płaszczy, więc ta fabryczka miała duże powodzenie”. Pan Jakubowicz wspominał, że fabryka wiele zawdzięcza ludziom pochodzącym z Częstochowy. W monografii Wołowa znajdujemy informację, że zakład, mimo że niezniszczony, z powodu braku prądu został uruchomiony dopiero w marcu 1946 r. Staraniem Tadeusza Drzazgowskiego. Wspominał też maszyny do ozdabiania guzików. Wcześniej jednak wrzucało się wycięty guzik do bani z farbą, następnie osuszało i polerowało. “Dzięki tej fabryce ubrałem się, zarobiłem trochę pieniędzy i kiedy maszyna złapała mi palec (mam do dzisiaj bliznę), matka zadecydowała, że już na tyle stoimy na nogach, że pora iść do szkoły”.

 

A dziś? Najpierw miejscu guzikarni powstała filia Wrocławskich Fabryk Mebli o nazwie “Halma”, następnie ICM, a obecnie meblarską tradycję tego miejsca kontynuuje firma Hukla Futura. Tylko płaskorzeźby palmy z kokosem żal.

 

 

 


 

Oprac. Grzegorz Czekański

Zrealizowano w ramach Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.