Jacek Bierut: Stołeczny trap
Tam zbudowano najstarszy most na ziemiach polskich. Na siedem liter. Trzecia „o”.
Jeśli pominiemy przeprawy przez rzekę po pniu zwalonego drzewa lub kamieniach rzucanych w głębinę? Czyli chodzi o najdawniejszy efekt zaprzęgnięcia kunsztu inżynierskiego w walkę z głębokim ciekiem wodnym o nierównym dnie i o szerokości przekraczającej rozmiar zwalonej olchy?
Czemu olchy?
To wstaw sobie coś na cztery litery. Ale trzecia „o”.
Mówisz tak, bo wiesz?
Nikt nie może wskazać tego miejsca z całą pewnością. Ale jeśli nie wiadomo, gdzie coś wydarzyło się po raz pierwszy, to możemy przyjąć, że miało to miejsce tam, gdzie nam wygodnie.
To już polityka, ja w krzyżówkach zawsze tak wpisuję. Dopiero wtedy trzeba się nagłowić, żeby się wszystko zeszło.
Poziomo czy pionowo? Bo jeśli to jest to miejsce, które mam na myśli, to powinno być pionowo. Myślenie o moście poziomo jest czym innym, niż myślenie o moście pionowo.
Pionowo. Jak klon.
Na dowód, że na naszych ziemiach właśnie tam miało to miejsce, mam tylko jedno. Pochodzące z I wieku p.n.e. znalezisko niemal trzech ton bałtyckiego bursztynu.
Ale gdzie?
Wrocław. Partynice. Ładnych kilka kilometrów na południe od Odry. Co znaczy, że to po drugiej stronie rzeki niż ówczesne bałtyckie El Dorado, a raczej rzymskie Klondike. Jakoś przeprawiono ten skarb przez rzekę.
Dłubankami.
Nie sądzę. Przewróciłyby się z wrażenia. To był niewyobrażalny majątek, nawet jeśli nie dowieziono go do Rzymu, tylko z jakichś przyczyn, trudnych do ustalenia inaczej niż przy pomocy współczesnej powieści, został zakopany w tym miejscu. A jak przeprawiono? Przez most. Pierwszy na ziemiach polskich.
Polskich? Wtedy nie mieszkał tu lud słowiański. Germański tym bardziej.
To prawie jak z Europejską Stolicą Kultury.
Sugerujesz, że tak naprawdę to Europejska Stolica Czegoś Innego? Albo Nieeuropejska?
Raczej to, że po raz pierwszy na ziemiach polskich lokowano ją w Krakowie, ale i tak wszyscy mamy w głowach, że Europejska Stolica Kultury lub Tego Czegoś to Wrocław. I tak już zostanie. Wrocław, wiadomo, most z zachodu na wschód, jak kiedyś mawiano, także w literaturze.
Albo odwrotnie. Ze wschodu na zachód.
Nie mieszajmy w to aktualnej polityki.
Ja tylko rozwiązuję krzyżówkę. Most. Pionowo. Siedem liter. Trzecia „o”.
Nie bądź taka pewna. Jerzy Pluta na początku lat siedemdziesiątych miał taką bohaterkę, która stając na Grunwaldzkim, najbardziej charakterystycznej z wrocławskich przepraw, mówi, że nie ma już Keiserbrücke. Nie ma, choć jest. Taka wrocławska specyfika wszystkiego.
Ale to wciąż most?
Żeby jeden. We Wrocławiu jest ich ponad sto trzydzieści. Wszystkie w coś zamieszane. Wiele z nich zresztą ma sporo wspólnego z Europejską Stolicą Kultury lub Tego Czegoś. Choćby Trzebnicki, przerzucony nad tym korytem rzeki, którego w czasach bursztynowego szlaku nie było. Most Trzebnicki imienia Rafała Wojaczka, jak powinien się nazywać. Przerzucony nad rzeką, która w tym miejscu jest kanałem. Woda z rzeki, ale to nie rzeka. Wszystko odwrotnie. Rafał Wojaczek w ostatnich latach swojego życia przeprawiał się tędy niemal codziennie. A to długi most. Przejście trwa. Od przęsła do przęsła. Wiatr. Głowa sama zaczyna pracować. Możemy znaleźć ślad tej roboty w jego prozie, kiedy jego bohater, patrząc z konstrukcji w dół i myśląc o skoku, dochodzi jednak do bardzo zasadnego wniosku, że co ma wisieć, nie utonie. A potem, chodząc po mieście, z mostu na most, zmienia się w podmiot liryczny przejmującego wiersza. „Chodzę i pytam: gdzie jest moja szubienica?” i trochę dalej „Uprzejma pętla, bym ją szyją przetkał”. To też coś o wrocławskiej specyfice. Bo skończyło się na tabletkach. Wszystko jest inne niż jest, jak wszystkie mosty prowadzą na ląd. Chyba że most jest trapem.
We Wrocławiu trapy prowadzą zazwyczaj na wycieczkowe statki, w rejsy do zoo i z powrotem. Jak prawie cała literatura.
Ale kiedyś, jeszcze w latach sześćdziesiątych, po Wrocławiu pływały tramwaje rzeczne, wodne. Normalnie, kasowało się zwykły bilet tramwajowy u bileterki (miała do tego taki specjalny przyrząd, mini dziurkacz) i po uspokajającej podróży (a właściwie powodzi) wysiadało się koło pracy, knajpy lub domu. Można też było długo nie wysiadać, bo sprzedawano tam piwo i widoki były mało oczywiste. Człowiek mógł sobie pływać od pętli do pętli. Wszystko uprzejmie i odwrotnie. Mosty nie były tak potrzebne, jak teraz.
Wiele wrocławskich trafiło do polskiej literatury. Ja jakoś szczególnie lubię te Stachury. „Opierałem się o poręcz i patrzyłem na wodę przez jakiś czas, właściwie wcale jej nie widząc”. A na innym, też opierając się o barierkę i wychylając się, zobaczył swoją małą główkę, zupełnie rozdygotaną, rozmytą, cudzą. Most jako coś, co zmienia perspektywę.
Czyli jako trap?
Powiedziałeś trup?
Mniej więcej. Trzecia „o”. Dlaczego?
Bo to się krzyżuje z „Dzielnica Wrocławia przejęta przez artystów”.
Poziomo!
A jak!
Nadodrze! Powinno nie pasować. Wszyscy zasuwają teraz tą samą drogą. Tym samym mostem. Aż strach teraz łazić Uniwersyteckim. Ja już wolę Młyńskie i Piaskowy.
Tamtędy nie łażą?
Wszędzie ich pełno. W końcu stolica.
Ale co się stało z tymi trzema tonami bursztynu?
Prawie trzema. Mam dobrą odpowiedź. Na czasie. Nie wiem. Ale większość nam to przegłosuje i wytłumaczy.
Nigdzie mi to nie pasuje.
Bo to potrzebuje innego czasu. Marzy mi się w polszczyźnie czas ciągły.
Że nie Europejska, nie Stolica, nie dwadzieścia szesnaście, tylko zawsze trzecia „o”?
Jacek Bierut
Fot. Michał Czekański
galeria