Agnieszka Synakowska, Julia Słowik: Wrocławski spacerownik Michała Witkowskiego
Wrocław – miasto spotkań? Literackich z pewnością. I nie chodzi tylko o odbywające się dość często w tym mieście wizyty pisarzy. Nie mniej ważne są, można powiedzieć, ,,ślady” stolicy Dolnego Śląska w samych tekstach. Miasta nie od dziś są bowiem pełnoprawnymi bohaterami książek, na których podstawie można organizować później wycieczki i tym samym odświeżać wizerunek miasta. Dawny – pierwsza połowa XX wieku – Wrocław poznać możemy z książek Marka Krajewskiego. Z kolei powrót do lat 60. zapewnia spacer śladami Rafała Wojaczka. A co z Wrocławiem bardziej współczesnym? Późny PRL, przemiany ustrojowe, budzący się kapitalizm, wstąpienie Polski do Unii Europejskiej... Jak się okazuje, to wszystko i wiele więcej można znaleźć w książkach, a jakże – wrocławianina z urodzenia – Michała Witkowskiego.
Michaśka, lub też Miss Gizzi, to postać znana i, ze względu na swój wizerunek, dość kontrowersyjna. Kiedyś krytyk literacki, obecnie także piosenkarz, aktor, felietonista, ciągle pisarz (obecnie niezwiązany z żadnym wydawnictwem; publikuje swój retro kryminał na grupie facebookowej). ,,Pańcia” pieska imieniem Hilda, homoseksualista. Ale również, co nie przebija się aż tak do masowej świadomości, absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, przez chwilę także doktorant (co ostatecznie porzucił, by zająć się pisaniem książek). Od lat mieszka w Warszawie i choć w wieku 14 lat uciekł z domu, a co za tym idzie, rodzinnego Wrocławia, później wrócił i umieścił część akcji jednych ze swych pierwszych książek właśnie w tym mieście.
,,Copyright”, ,,Fototapeta” oraz ,,Lubiewo”, bo o tych książkach mowa, zabierają nas w, dość nostalgiczną, podróż po Wrocławiu. Dlaczego nostalgiczną? Ponieważ opisywane przez Witkowskiego miejsca często już nie istnieją, zmieniły nazwę lub też – będąc wcześniej miejscowościami podwrocławskimi – zostały wcielone do miasta i stały się dzielnicami. Za to w czasach młodości Michaśki świeciły triumfy. I choć opowiadania, z których de facto składają się książki (także ,,Lubiewo”, choć w nieco innym sensie niż pozostałe dwie), pisane były około i po 2000 roku (a przynajmniej takie daty przy nich widnieją), to dotyczą raczej, plus minus, lat 1970-2000, co można wywnioskować na podstawie wzmianek w tekście. Na to, że występujące u Witkowskiego miasto, nie jest Wrocławiem obecnym, zwróciła już uwagę w 2011 roku Dorota Wodecka:
Ostatnio [przed 2011 r. – przyp. A.S.] Szwedzi prosili, by pisarz oprowadził ich śladami jego literackiej bohaterki Michaśki vel Śnieżki. Pokazał swój biograficzny Wrocław wycieczkom z Belgii, Holandii i ,,jakimś paniom z Warszawy”. Nie mam tyle szczęścia, co poprzedni zwiedzający. Od pierwszego wydania ,,Lubiewa” minęło sześć lat, pięć od ,,Fototapety”. Opisane w nich miasto znika bezpowrotnie.
Oczywiście Witkowski jedne miejsca przedstawia w sposób bardziej dokładny, a o innych tylko wspomina w kontekście jakiejś osoby lub wydarzenia. Można być jednak w 99 procentach pewnym, że umieszczone w tekstach rewiry są dość dobrze znane samemu pisarzowi, a w zasadzie pisarzowi-bohaterowi, gdyż w ten sposób zazwyczaj kreuje się figura tego autora.
"Copyright", wyd. Zielona Sowa 2001.
Na początku było drzewo
Dziennikarze zamawiali kursy na Wyspę Opatowicką i Bacciarellego. Pod tytułowy baobab z wydanego dziesięć lat temu zbioru opowiadań ,,Copyright”.
Jesienią spadały z niego długie, czerwone strąki. W rozgałęziających się pniach bawili się z koleżanką w sklep z artykułami pochodzenia zagranicznego. Sprzedawali historyjki obrazkowe z gum do żucia. Obok stały śmietnik i trzepak. Za plecami bloki.
‒ Jestem przeżarty azbestem – zauważa [Witkowski – przyp. A.S.], rozpierając się w baobabie.
Do podstawówki kilkaset metrów dalej. Tyle samo w drugą stronę do pałacyku na Braci Gierymskich, w którym jako dzieciak znalazł nogę od manekina. A dalej, nad Odrą pierwsze fajki, pierwsze wino, pierwsze pocałunki i pierwszy klej.
We wspomnianym już ,,Baobabie” Witkowski opisuje osiedle, na którym się wychował:
Moje blokowisko nie znajdowało się na środku miasta, a co dopiero mówić o środku świata. Anteny na dachach powlekały przestrzeń niewidzialną siatką fal. Kiedy padał deszcz, szyby stawały się niebieskie od telewizorów i szklanka naciągała w oczach. Bałem się zagłębiać dalej. Kiedy nadchodziła burza, dachy jeżyły się antenami i kolcami piorunochronów jak czarne koty na kotłowni. W czerwonych autobusach pobrzmiewały piosenki Maanamu. Jeden z nich kursował od mojego blokowiska do drugiego na najbardziej oddalonych granicach miasta. To nieprawda, że bloki są brzydkie, brzydkie są tylko te niskie, czteropiętrowe, ale kto powie coś podobnego o moim dziesięciopiętrowym z powolnymi windami i zsypem?
W zasadzie osiedle jak każde. Niczego specjalnego o związkach Witkowskiego z Wrocławiem w książce, uznawanej za właściwy debiut pisarza, nie odkrywamy. Za to więcej szczegółów skrywa, wydana kilka lat po ,,Copyright”, ,,Fototapeta”. Po pierwsze, dowiadujemy się z niej, do jakiej podstawówki (jeśli wierzyć temu, co w niej napisał sam Witkowski) uczęszczał mały Michał. Była to Szkoła Podstawowa Nr 66 im. Janka Krasickiego wówczas, a Zbigniewa Herberta obecnie, i mieściła się (i mieści nadal) przy ulicy Edwarda Dembowskiego 39:
Z regionu. CUDOWNY NASTOLATEK!!! Mieszkaniec Wrocławia laureatem! Trzynastoletni mieszkaniec Wrocławia, Michał Witkowski, uczeń szkoły podstawowej nr 66, wygrał w ubiegłą niedzielę [...].
I zaczynam jakiś hymn komunistyczny, coś jakby hymn mojej podstawówki numer 66, na cześć patrona, Janka Krasickiego, nieciekawa postać – mówili o nim na stronie rodzice – wydał własną rodzinę, czy jakoś tak.
Kiedy lekcje się kończą – pora wracać do domu:
Matka czeka na mnie tuż obok szatni. Gdy już podwinę podkolanówki i włożę buty, szalik, czerwony beret z kikutkiem, pojedziemy do domu na Zakrzów. [...] Tu, na Zakrzowie, wciąż trwa wojna i dlatego można się świetnie bawić w ruinach, choć jest to zabronione. Za zburzonymi budowlami ciągną się wsie pełne kobiet w chustkach na głowach.
Pies na opłotki
Takim sposobem dochodzimy do najważniejszego miejsca, nie tylko akcji ,,Fototapety”, ale i dzieciństwa Michaśki. Psie Pole. Dawniej miasteczko (i to ten okres opisuje Witkowski), obecnie dzielnica Wrocławia.
Kiedy jest lato, z Psiego Pola bez większych kosztów da się zrobić słoneczną Kubę. Te lodówki z lat pięćdziesiątych powystawiane przed kamienice! Ci brzuchaci faceci chodzący w samych spodniach, z szelkami na gołe ciało!
Gdy zapada zmierzch i nad bramami zapalają się żarówki, a oklejone plakatami słupy zapraszają na koncerty z udziałem didżejów gdzieś we wrocławskich zadymionych barach, wówczas na ryneczek Psiego Pola wjeżdża czasami przepełniony kabriolet z muzyką puszczoną na full. Zatrzymuje się przed wypożyczalnią kaset wideo, kilku chłopaków wychodzi do monopolowego [...]. Wszak Psie Pole – dzielnica tylko dla dorosłych. Do wypożyczalni filmów pornograficznych schodzi się schodkami w dół, a na co dzień komenda Psie Pole staje się miejscem dramatycznych zatrzymań pijaków.
Jesienią na Psim Polu strażacy mają pełne ręce roboty. [...] Płoną łąki oddzielające Wrocław od Psiego Pola, poldery rzeki Widawy podpalane przez wiatr, który też roznosi ogień, to złe nasienie. [...] Ktoś powiedział, że w nocy widziano podpalaczy łąk nad Widawą. [...] Wieczorem widziano dwóch mężczyzn bawiących się zapałkami, a rano ogłoszono, że ogień doszedł do samych granic hipermarketu Géant, oblizał ze smakiem okolice stacji benzynowej Orlen, ale ominął ją. Nie wiedział, co traci.
Zaraz po Wszystkich Świętych mróz znika, ściemnia się raz na zawsze i Psie Pole łapie nieuleczalną chorobę weneryczną zwaną mżawką. [...] Nawet wokół nowych bloków na końcu Kiełczowskiej w takie zamglone dni spotkać można wyłącznie trzy wiedźmy odziane w bure łachmany.
Tak autor ukazuje ,,życie” blokowiska. Witkowski jednak nie ogranicza się tylko do tego – opisuje także niemal każdą ulicę i wszystkie ważniejsze obiekty, dzięki czemu czytelnik ma pełny obraz miejsca akcji – może je sobie z łatwością wyobrazić lub odszukać w mieście:
Na środku placu, który był kiedyś rynkiem przedwojennego Hundsfeld, stoi olbrzymi Dom Kultury – pozostałość z czasów, kiedy robotnikom stawiano jeszcze pałace, aby w nich sklejali modele samolotów, [...] a z zakratowanego okna widać całe Psie Pole! Stare budy, altany, rzeźnię, Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego... [...] Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych, zanim obrócił się w zbiór małych lokali do wynajęcia najróżniejszym firmom, Dom Kultury wciąż zatrudniał animatora, choćby dla potwierdzenia swojej nazwy.
Od ryneczku odchodzi odrapana ulica Gorlicka, cała w przepychu swoich zdemolowanych pałaców. Tu nawet słupy z elektrycznością są jeszcze przedwojenne, pełne odpadających ozdób, zepsute, jak z rekwizytorni jakiegoś podupadłego teatru. Gdyby powstrzymać obrzydenie i przejść przez otwartą na przestrzał bramę w którymkolwiek przeznaczonym do rozbiórki domu przy ulicy Gorlickiej, wyszłoby się prosto na rudery. [...] Tu co się zepsuje, to rdzewieje, i będzie tak rdzewieć, moknąć, żłbić w błocie swój martwy kontur.
[Z kolei w – przyp. A.S.] stronę Warszawy od ryneczku odchodzi ulica Kiełczowska, pełna warsztatów, zakładów z nagrobkami, wielkich komisów samochodowych na wolnym powietrzu i kursów prawa jazdy wszystkich kategorii. Za płotem krajobraz niewiele się zmienia. Pod plandekami rdzewieją stare auta za grosze, pilnowane przez skundlone wilczury i ludzi, którzy nie mają oczu, tylko przylepione przypadkowo rzepy. Kiełczowską postawiono w polu i zawsze będzie to tylko zabudowane pole, choćby i psie. Gdy zapada zmierzch, wzdłuż ulicy zapalają się światła w wielkich salach gimnastycznych za betonowymi murami ogrodzeń. Przez kratki siatki, którą zabezpieczono szyby, można kibicować nocnym rundom koszykówki w wykonaniu miejscowej drużyny. Na wielkim polu Kiełczowskiej była kiedyś szkoła lotnicza i do dziś stoi tu niedbale porzucony wielki samolot. Wysiadające z autobusu 131 wyrostki przeskakują parkan i podrzucając tornistry, idą przez boisko wdrapywać się na wysokie skrzydła, palić pod nimi papierosy, po prostu być lotnikami. Uwielbiają wchodzić na teren wymarłych fabryk – dostali gratis stare, rdzewiejące hale Hydralu i Polaru, hektary budynków bez okien, w które należy jak najszybciej wprowadzić ich młode życie. W stronę Polaru pędzi olbrzymia autostrada, a po jej bokach przymierają wiejskie chałupy. [...] Ryneczek kiedyś miał kształt dużego kwadratu, teraz całą symetrię psują dwa samotne wieżowce z rzadkimi klatkami balkonów, które wyglądają, jakby miały odpaść. Jeden jest żółty i poplamiony. W nocy wygląda jak ser szwajcarski – cały dziurawy od świateł. [...] Bloki zbudowano byle gdzie, wśród ruin, pod koniec lat pięćdziesiątych, dla ludzi, którzy będą chodzili do Domu Kultury, ukończą kurs wojskowy i pójdą do fabryki. Od pół wieku kłębi się tam życie, choć nie ma już ani fabryki, ani kultury, a koszary zamieniono na Wydział Filozofii uniwersytetu. [...] Od tego półwiecza bramy bloków pokryły się hieroglifami liszajów i nabrały zapachu życia [...]. Kiełczowska jest długa [...] Wzajemną wrogość [konkurencyjnych firm – przyp. A.S.] łagodzi duży popyt i wspólny wróg – umieszczone na samym końcu Kiełczowskiej krematorium, leżące już na granicy miasta, jak najdalej od wrażliwych mieszkańców, ale kilka centymetrów przed rogatkami, bo i na nim można zarobić. [...] Błądzili [wagarowicze – przyp. A.S.] wzdłuż siatki, za którą na Kiełczowskiej stoją używane auta, z cenami na kartkach z bloku wetkniętymi za wycieraczkę.
Wszystkie drogi wylotowe z Wrocławia szczycą się swoimi przydrożnymi klubami, ale centrum rozrywki jest u nas pod 130! [...] Z początku w centrali zamawiało się ,,kurs na 130”, bo taki numer widnieje na tabliczce przed bramą, obok solidnej, mieszczańskiej skrzynki na listy, wszystko kute w miedzi. Teraz w taksówce można usłyszeć, że klient zamawia kurs ,,pod przedszkole”. [...] Kobieta pracująca w centrali ze znudzeniem powtarza zamówienie: dwa razy plus raz, co oznacza dwie butelki wódki i paczka marlboro, raz i dwa razy, raz standard, raz standard, dwa plus raz, kurs z krzyków spod Poltegoru na 130, raz standard, 130 z Bacciarellego pod przedszkole na Krzywoustego... [...] Więc taksówki mijają najdalsze nawet domy Wrocławia, zostawiają za sobą hipermarkety, mosty, rzeki, aż wyłaniają sie przed nimi zabite dechami mury Psiego Pola, wita nocna mara kina ,,Fama” i nocna mara Domu Kultury i duchy dawnych kamienic, aż nagle wyrasta przed nimi całkiem zadbany dom z wielkim, zapchanym taksówkami parkingiem.
"Fototapeta", WAB 2001.
Choć Psie Pole to najważniejszy opisany w ,,Fototapecie” teren, Witkowski nie poprzestaje tylko na nim. Dowiadujemy się także, że kiedy na bruk ryneczku [Psiego Pola – przyp. A.S.] spada śnieg, we wrocławskiej Galerii Dominikańskiej spadają ceny i zaczyna się pokaz mody. Odwiedzamy wraz z małym Michałem i jego tatą Dom Towarowy ,,Centrum”, znany także jako Dom Handlowy Renoma czy Powszechny Dom Towarowy, mieszczący się przy ulicy Świdnickiej 40: W domach towarowych dzielnie pracują ruchome schody, windując nas coraz wyżej i wyżej, do gwiazd. Jesteśmy więc z tatą na najwyższym piętrze Domu Towarowego „Centrum”, następnego dnia mamy jechać do Warszawy, bo tam jest zbiórka wycieczki. Wspomniane są także Maślice:
[...] wszystko wywożone jest na podwrocławskie Maślice, w niewyobrażalne hałdy podmiejskich śmietnisk, w marsjański krajobraz, pod stalowe niebo, w scenerię wulkanów i dymów z nigdy do końca niewygaszonych ognisk. Kiedy robi się zimno, stamtąd właśnie podnoszą się stada czarnych wron, tam mają swoją bazę, swoje ciepłe kraje. Tam wiodą wszystkie szczurze drogi, wszystkie podziemne kanały prowadzą na Maślice, a Wrocław ma ich całe labirynty!
Skoro już przy tych, skądinąd bardzo inteligentnych, gryzoniach jesteśmy, nie sposób zapomnieć o innych wrocławskich budynkach:
Szczury mieszkają pod placem Grunwaldzkim, gdzie nudzi się zalany szpital wojskowy i gniją szkielety niemieckich pielęgniarek, pod Stadionem Olimpijskim mają podziemne lotnisko, skąd organizuje się wyloty czarterowe na Maślice.
Zalany jest jednak nie tylko szpital wojskowy:
Gdy była powódź, woda zalała nawet wysypisko i sama się od niego zatruła. Potem przeszła przez największe cmentarze i pozamieniała wszystko na dole. Przeszła przez zoo i przez archiwa Zakładu Medycyny Sądowej. Wszystko unieważniła jednym znakiem wodnym.
Dorosłe problemy
Niespodziewanie, już na początku ,,Fototapety” nim zagłębimy się we wrocławskie obiekty i uliczki, zaczynamy myśleć o końcu. Nie, nie książki, a życia Michaśki. Na horyzoncie pojawia się bowiem nie lada zmartwienie, zmuszające nas do odwiedzenia wraz z bohaterem miejsca, którego progu wolelibyśmy nie przekraczać:
Czuję, jak rak rośnie we mnie, jak jego małe drobinki z linkami i haczykami wybierają się na wycieczkę, wysokogórską ku płucom i mózgowi, można powiedzieć ,,przerzucają się” w inne rejony, ale w końcu ubieram się i jadę do szpitala Dolnośląskiego Centrum Onkologii na ulicę Hirszfelda. Dlaczego te szpitale specjalistyczne, izby przyjęć, ostre dyżury zawsze mieszczą się na ulicach jakichś dziewiętnastowiecznych naukowców w binoklach, pozytywistów, Pasteurów? W dzielnicach zupełnie zakazanych, z przylegających klasztorem albo kościołem, naprzeciwko cmentarza?
Michaśka ostatecznie przeżył, dzięki czemu mógł oprowadzić czytelników po zupełnie innym Wrocławiu...
Ciotoland i inne przybytki
W ,,Lubiewie” oglądamy miasto oczami ciotek – nie tylko Michaśki, znanej w środowisku jako Śnieżka, ale również Patrycji, Lukrecji oraz ich różnych znajomych. Cioty (nie: ,,geje”, gej jest zły!) najlepiej czuły się w latach 70. i 80. Nie interesowała ich bowiem polityka, nie angażowały się w działalność opozycyjną, co więcej, rok 1989 i zmiany, które wraz z nim nadeszły, Patrycja i Lukrecja uznają za tragedię. A już totalną katastrofą dla ciot było wejście Polski do Unii Europejskiej, co skomentowały nasyconym skojarzeniami cytatem: Ludzie ludziom zgotowali ten los.
Dlatego też w ich opowieściach dominują wspomnienia, a co za tym idzie, często opisują miejsca, które zniknęły z planu miasta lub zmieniły funkcję. Powrót do przeszłości zacznijmy więc od miejsc dla ciotek najważniejszych.
"Lubiewo", Korporacja ha!art 2005.
Parki, czyli ,,pikiety” zamiast pikników
Jak się okazuje ciotki robiły sobie długie spacery, jeszcze zanim WHO ogłosiła, że jest to konieczne dla zdrowia:
No więc dobrze, panie dziennikarzu, park nazywa się ,,pikieta” albo ,,szlak”. Chodzenie po nim to pikietowanie. Pikieta służy do wyrywania. Podrywania znaczy. [...] Parki były zawsze od kiedy żyję i ciągnę lachę, czyli od czasów przedwojennych. Kiedyś pikieta ciągnęła się przez całe miasto [...].
Kiedy całymi nocami włóczą się po Wzgórzu Polskim [czworobok dzisiejszych ulic Garncarskiej, Purkyniego, Promenady Staromiejskiej; biegnie wzdłuż Bulwaru Xawerego Dunikowskiego – przyp. A.S.], po parkach, gdy penetrują dworcowe ławki pełne śpiących żołnierzy, pijaków, narkomanów, swoimi wydłużonymi od ciągłego węszenia nosami zaglądają do okrągłych, blaszanych szaletów, wtedy każdy majaczący z daleka przechodzień budzi dreszczyk nadziei – to on! Jego na pewno też wygnała na noc potrzeba! Nie owijają rzeczy w bawełnę, owijają wódkę w reklamówkę. Nie proszą o wiele – może być stary albo młody, chory, zdrowy, kulawy, byle tylko nie był ciotą lub babą! W nocy w parku jest ciemno, czasem zagląda tu milicyjny wóz. Jedzie powoli, majestatycznie, przecina ciemność ostrymi światłami, wdziera się w krzaki, wjeżdża na górkę, okrąża placyk z szaletem i znika. Samochód – widmo. Na odartym z kory drzewie ktoś coś nawypisywał, ale wcale nie o nas – o tym miejscu nawet gdy ktoś wie, to udaje, że pierwsze słyszy. Po dziesięciu godzinach „pikietowania” w gardle zasycha od papierosów, buty są całe w błocie od chodzenia po wykrotach, zaglądania pod mosty i do ruinek. Usta pieką, buty uwierają, jedyna higieniczna chusteczka do nosa zwija się w kieszeni w mokry sznurek.
Gdy już nic nie skutkowało, gdy już nie było żadnych szans, Andzia brała luja na litość. Robiła się bardzo męska i zapraszała go po znajomości (bo się już z nim w męskości sprzymierzała) na wódkę. Ławka, park, butelka owinięta w reklamówkę, paczka wiarusów, jesienne liście pod nogami. I zaczynało się gadanie o babach, o „dupach”.
Jednak najważniejszy, przynajmniej w kontekście Patrycji i Lukrecji, jest Park Słowackiego. Tam bowiem bohaterki poznały się:
Z Bydgoszczy [Lukrecja – przyp. A.S.] przyjechał do Wrocławia w latach siedemdziesiątych. Tu poznał Patrycję w parku dla pedałów, w brudnym szalecie.
Beztroskie czasy ,,pikietowania” powoli stają się jednak przeszłością: [...] do niedawna podrywali facetów w parku, pod Operą i na dworcu. [...] Teraz w tym ich parku budują wielką Galerię Sklepów, rozkopują im całą przeszłość. Tak zmiany w mieście wpływają również na życie jego mieszkańców.
Park, a właściwie jego bywalcy byli też dla ciotek źródłem atrakcji i inspiracji: Otóż jedna znana Aktorka przez całą komunę uczyła się roli na pikiecie w parku. Na ławce. W wywiadzie dla lokalnej gazety pytano tę aktorkę, gdzie się najbardziej lubi roli uczyć, to ona: ,,A w parku Hanki Sawickiej [obecnie: Park Mikołaja Kopernika – przyp. A.S.]. A niech się śmieją!”. To fani tam do niej przychodzili, o autografy ją prosili, ona dawała, pytały ją cioty, czego się akurat uczy, same też się uczyły i potem się przeginały na górce. Bo na górce była wtenczas taka komunistyczna muszla koncertowa, dla ciot idealny wynalazek.
Raj na Koszarowej
Patrycja i Lukrecja uprzyjemniały sobie czas nie tylko na ,,szlaku”. Wszak ,,luja” znaleźć nie tak łatwo. W ostateczności nadawał się także rosyjski żołnierz:
Pokazują też [Michaśce podczas wywiadu – przyp. A.S.] zdjęcia ruin koszar, napisy wokół okien, wydrapane w niedostępnych miejscach, naskrobane [...] Do dziś tam, na murach zachowały się takie napisy. Tylko że te mury, które dziś są na wierzchu, przy ogólnodostępnej ulicy, to wtedy były hen, za murami, niedostępne. – Ale nie dla nas! Tu – Lukrecja pokazuje zdjęcie – na tej drodze wewnętrznej (ach, dziś zewnętrznej...), tu rosły krzaki i tu Patrycja dupy dawała. Te koszary na Koszarowej, to się nazywało: komendantura. Mówiło się: – Idziemy pod komendanturę. Bo jeszcze inne były, na Krzykach...
– [...] Całą noc przegadałyśmy, pojechałyśmy tam do dzielnicy Krzyki, tramwajem siedemnastką i jeszcze na Koszarową. Najpierw w dzień, żeby zobaczyć, jakie tam kraty, jakie wszystko. Ale krat tam nie było, tylko wysoki mur, cały popisany tak w porządne napisy w czterech językach, że zabronione zbliżanie się na odległość strzału. Na jego szczycie zardzewiałe druty kolczaste. I co kilkanaście metrów stróżówka z wartą. Myślę sobie, Patrycja, co robimy. No, ale wszystko się udało i po roku już to była rutyna. Człowiek nie doceniał, co miał. Potem inne się przyznawały, że pierwsze tam chodziły, ale kto by tam wierzył tym wszystkim Kangurzycom? [...] – No jak wyglądało, a jak miało wyglądać? Dzień w dzień wyglądało. Wdrapywałyśmy się na mur, tak jakoś około pierwszej w nocy, jedna drugą podtrzymywała i za chwilę ukazywała się głowa w czapce wojskowej, [...]. Cośmy się ubrudziły, bo to tam były jeszcze druty kolczaste na tym murze i skakać trzeba było na tą górkę z kilku metrów.
"Lubiewo bez cenzury", Świat Książki 2012.
Deszczowy kochanek i przedwojnie
Jak się okazuje – nie samym parkiem i koszarami żyje ciotka:
Blaszak, blaszanka, okrąglak, kipisz przez pięćdziesiąt lat był dla pedałów czymś w rodzaju dzisiejszego centrum handlowego dla klasy średniej. Usytuowany gdzieś w parku o złej sławie [Park Słowackiego – przyp. A.S.], pordzewiały, najczęściej jeszcze przedwojenny, z resztkami zdobień. Z góry wyglądał jak gwiazda. Każde jej ramię to było wejście. I gwiazdy wchodziły! W środku trzon – obszczany ze wszystkich stron słup lub szeroka kolumna. Dookoła niej na dole płynęły ścieki śmierdzące jak wnętrze bramy w starym budownictwie. Należał do miejskiej infrastruktury razem z latarniami, ławkami, balustradami oddzielającymi spacerowiczów od rzeki czy ulicy. Za komuny było to jedyne tego typu miejsce pozbawione naburmuszonej babci klozetowej, miejsce publiczne. Kobiety publiczne stały pod latarnią, a my – pod blaszakiem i był to ten sam rodzaj stania pod pręgierzem raczej, niż pod czym innym, bo każdy przechodzień mógł sobie splunąć. W środku nieodmiennie śmierdziało dezynfekcją i szczyną. [...] Ponieważ blaszak nie miał drzwi, nigdy nie było w nim zupełnie ciemno. W nocy jakieś tajemnicze Władze Parku zamykały otwór po prostu na kraty. Ale nie zawsze. Gdy padało, cały park łapał nieuleczalną chorobę weneryczną zwaną mżawką. W takie noce na Artystycznej czasami było otwarte. Wówczas w szczelinie, którą wchodziło się do środka, pojawiał się facet, nazywany przez nas deszczowym kochankiem.
Ciotki, a przynajmniej Patrycja i Lukrecja, są obeznane także z tą dalszą, niedotyczącą ich własnych wspomnień historią miasta oraz jego mieszkańców:
Czy przed wojną istniały blaszaki? Na jednym ze zdjęć przedwojennego Wrocławia widać Plac Polski i elegancki, rzeźbiony wychodek w miejscu dzisiejszego okrąglaka. [...] Jedyne znane przedwojenne miejsce to „spalona pikieta”. Regularnie ktoś ją podpalał. Nie był to blaszak, tylko luksusowa pikieta murowana, solidna niemiecka robota, z kolumienkami i rzeźbieniami, typowy dziewiętnastowieczny szaletowy klasycyzm. Była to pikieta „alternatywna”, dla tych, którzy chcieli mieć pewność, że co prawda nie będzie tu dużo ludzi, ale za to mało kto o niej wie, i skini nie napadną. [...] Dawniej, przed wojną, właśnie tu spotykali się niemieccy homoseksualiści. Aby się o tym przekonać, wystarczy pójść do czytelni Biblioteki Uniwersyteckiej albo Ossolineum i poprosić o przedwojenne gazety, które w rubrykach kryminalnych informują o zabójstwach i skandalach. [...] Dopiero w latach osiemdziesiątych zaczęli tu przychodzić Polacy, ale jakby od niechcenia. Czasem, po parę osób. [...] Właśnie ogrodzili „spaloną pikietę” solidnym parkanem i mężczyźni w drelichach wywożą gruz. Odblaskowe kolory płotu dziwnie kontrastują z pociemniałą od upływu czasu cegłą. A czasami w blaszaku na Centralnej pojawiał się luj.
Idealnym miejscem, w którym można było spotkać inne ciotki był bar vis à vis Opery Wrocławskiej:
Naprzeciwko opery przez całą komunę była taka mała knajpka należąca do Orbisu, nazywana Małą Ciotką, Orbisówką, Ciotolandem, albo – przez przejezdnych – Ciociobarem. Pięć metrów kwadratowych barek! W kawiarence na rogu każdej nocy jest koncert. Dwie grube panie obsługiwały zza lady, głównie kawy i koniaki, zapach tej kawy i jakiegoś takiego słodkiego zepsucia, tych ciasteczek chyba, torcików z galaretką za szybą lodówki, tanich perfum czuć było na ulicy, gdy się przechodziło. [...] Patrycja, Lukrecja von Szretke, Hrabina, Kora, Jaśka od Księdza, Gizela, Dżesika, Lady Pomidorowa, Goldzia czyli Piękna Helena, spędzały tam każdy wolny dzień. [...] Przypadkowi raczej tam nie przychodzili, choć bar był tylko miejscem zwyczajowym, bez neonu i sugerującej nazwy. [...] Kierownikiem Małej Ciotki była Matka Joanna od Pedałów, czyli pani Jola – jedyna prawdziwa kobieta w tym towarzystwie.
A skoro już o pani Joli mowa, nie sposób nie wspomnieć o jej drugim stanowisku ,,pracy” i kolejnym wrocławskim miejscu, już nie tylko dla ciot przeznaczonym:
Ponieważ miała [Matka Joanna od Pedałów – przyp. A.S.] aż trzy serca, starczało jej na matkowanie również cinkciarzom mieszkającym po przeciwnej stronie ulicy w kawiarni hotelu Monopol.
A skoro przy hotelu Monopol jesteśmy – z łapiącymi w nim klientów cinkciarzami znała się nie tylko Matka Joanna:
Jak się ta aktorka pokłóciła ze swoim chłopakiem z operetki, to mu wszystkie ciuchy z domu (swojego) wyniosła i porozwieszała na fosie (wzdłuż fosy szła wtedy pikieta), na barierkach oddzielających alejkę od wody. Cały dzień wisiały te rzeczy, jakby się suszyły, [...] Przyszła Goldzia, czyli Piękna Helena, patrzy: cała fosa w ciuchach, bo dużo rzeczy miał ten jej kochanek. Goldzia popatrzyła, potruchtała do Monopolu i mówi cinkciarzom już w drzwiach: – Cyganie rozbijają tabor na pikiecie! – i zaraz do babci klozetowej i do szatniarki, i do windziarki...
Więzienie i relaks
Niezwykle pożądanym przez ciotki obiektem seksualnym był bandyta, kryminalista, ale tylko ten siedzący w więzieniu, inaczej mogło się to skończyć nie najlepiej.
A pamiętasz, jak raz pojechałyśmy do Oleśnicy, do więzienia, tak a propos tego twojego więzienia i cwelów? Muszę to jeszcze opowiedzieć, dla potomności, bo wrócę późno i już pana nie będzie... Pamiętasz, Lukri? Późna jesień, oni cały dzień siedzą w oknach, rękami obejmują kraty i gapią się na ulicę. Tacy toporni, tacy szaro–burzy, jak wyciosani, tacy krótko ostrzyżeni i niewyraźni. Oba skrzydła więzienia są widoczne z ulicy, nie to, co u nas, na Kleczkowskiej. Czasem pod oknami stoją rodziny i wymieniają z nimi na migi jakieś informacje, ale tego wieczoru było pusto. A myśmy stanęli i stali tak. Oni od razu nas wyczuli. [...] jeszcześmy się potem dowiedziały, że to dla psychicznie chorych ten zakład w Oleśnicy [...].
Ciotki to zazwyczaj wiekowi już mężczyźni, potrzebują więc czasem udać się na chwilę relaksu w saunie:
Staruszek portier z uśmiechem dawał klucz! Klucze i ręczniki wydawała w saunie najsłynniejsza ciota Wrocławia – sama Łucja Kąpielowa. Słynna ze swego burzliwego romansu z jakimś kryminalistą, który ją upił, a potem okradł, po czym Łucja powiedziała: „nie wypiję do końca życia wódki, choćby była złota!”. W recepcji Zakładów Kąpielowych patrzyła na mnie spod oka, lekko łysiejąca, ufarbowana, z włosami skróconymi na barana.
Połowa ludzi, którzy w latach osiemdziesiątych przychodzili do sauny, nie żyje. Stare cioty grzały kości w parze, przechadzały się majestatycznie owinięte prześcieradłami, przychodziły na cały dzień, przynosiły ze sobą w słoiku obiad, który jadły w szatni. Piękna, marmurowa sala Państwowych Zakładów Kąpielowych, to było za dużo dla nich. Nie zasłużyły na te greckie kolumny.
W kontekście Łucji Kąpielowej możemy odwiedzić kolejne dwa wrocławskie miejsca:
No więc Łucja Kąpielowa przez całą komunę mieszkała tam, nad rzeźnikiem, na głównej ulicy, gdzie jest teraz knajpa „Zielony Kogut”. I brała sobie lujów z pikiety do domu. Raz ją okradli [...].
Trochę kręciła [Łucja Kąpielowa – przyp. A.S.] ze Zdzichą Wężową. Nazywali ją tak, ponieważ pracowała w ZOO przy wężach. Dawała im żreć, wchodziła do nich w brudnym kombinezonie, nie bała się. Oj, Zdzicha, Zdzicha! Wężownica! Wężowa nasza Zdzisława!
"Lubiewo", korporacja ha!art 2009.
Rozdarty jak Rolka
Ciotki, jak na porządne staruszki przystało, epatowały swoją religijnością, oczywiście przegiętą religijnością. I była ona dla nich jedynie elementem gry, budowania wizerunku kobiety. Ale zdążały się też cioty natchnione. Jedną z nich była właśnie Rolka, z powodu której docieramy m.in. na Ostrów Tumski:
Rolka w czytelni uczy się katechizmu. Od lat. Chce zdawać na Papieski Fakultet, na Ostrowie Tumskim. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w lokalnym ciociobarze, już w wersji dyskotekowej. Długie włosy, ale łysa z przodu, oczy w górę, nawiedzona, natchniona, ale w głębi tych oczu czai się jakaś przesada.
Naraz runęła wieść: Rolka zwariowała! Zwariowała i była zamknięta na Kraszewskiego, na Zegadłowicza. W tych wielkich klasztorach z czerwonej cegły, za wysokimi do nieba murami.
Gdy ją [Rolkę – przyp. A.S.] już przyjmą na ten Fakultet, świętą ją obwołają, jak nic! A ona na pikiecie była pierwsza! I w saunie i jeszcze się mnie dziś pytała: – Byłaś w tej to saunie na Zelwerowicza? I co? – i tu śmieje się, pragnie pikantnych szczegółów...
Jednak na Ostrów Tumski chodziła nie tylko Rolka i to zupełnie nie w celach edukacyjnych:
Dojeżdżamy do Wrocławia: – Chodź – mówi [Kucharzyca – przyp. A.S.] – chodź, pójdziemy do knajpy na piwo. – Nie, co będziemy ciągle w tych knajpach siedzieć, piwo, w tym dymie, to lepiej chodź tu na Ostrów Tumski, jak chcesz pogadać, kupimy jakieś piwo, na ławce sobie usiądziemy z widokiem na Odrę. – Bo ładnie odnowili, ławeczki dziewiętnastowieczne, do tego niby to gazowe lampy dali.
Wsiąść do pociągu byle jakiego
Niezwykłe wspomnienia ciotek wiążą się także z miejscem, w którym każdy nieposiadający samochodu rozpoczyna swoją wizytę we Wrocławiu:
‒ Pierwszy w życiu chuj, jakiego miałam w ustach, to był za dworcem ruski żołnierz.
Mają tam także znajomych:
Roma Piekarzowa była bardzo prosta i bardzo gruba. Pracowała jako zapowiadaczka na dworcu głównym. Raz zapowiedziała pociąg z Wrocławia do Krakowa i zapomniała wyłączyć mikrofon. A że siedziała u niej akurat Sucha Beskidzka, to dalej się wyginać. To się ludzie nadowiadywali o niej wtedy...
W ,,Lubiewie” pojawiają sie też znane już czytelnikom Witkowskiego przestrzenie, takie jak Renoma:
Więc wystawały aktorka i jeszcze taka inna z baletu, na głównej ulicy, pod domem towarowym PDT, czyli obok pikiety Centralnej, na światłach stały i godzinami gadały w rodzaju żeńskim: – A ja to se taki ciuch dzisiaj kupiłam – i wyciąga na światłach z siaty bluzkę, rozkłada, pokazuje [...],
dzielnice Krzyki, Kowale oraz Psie Pole:
Idę sobie we Wrocławiu na Krzykach i patrzę, taka stara piosenkarka, wiesz, ona już żebrała, taka skryminalizowana, pociot taki, obrażony na cały świat za to swoje nieszczęście.
Spotkałam takiego faceta, heteryka, który raz po raz do mnie dojeżdżał w wiadomych celach. Mówi: żona wyjechała, przyjeżdżaj do mnie. Gdzieś, aż na Kowale. Nie chciało mi się wcale jechać do niego, myślę sobie, taki kawaler to nie dla mnie, co na Kowalach mieszka... Ale pojechałam, bo już mi głupio było mu odmówić. Ciemno, zimno, strach na tych Kowalach iść. Oczywiście cały kilometr ulica się ciągnie i nic, nie ma tego adresu. W końcu się okazało, że on mieszka w jakiejś starej szkole, poprzerabianej na tanie mieszkania, Anka, to był kurnik! Jak ludzie żyją!
Mówię wam: co innego noc, listopad, lata osiemdziesiąte... Deszcz, dworzec Wrocław – Psie Pole. Idzie pijany żołnierz... – Proszę! – ...wchodzi do bramy na Bierutowskiej. Obszczana brama, mętna żarówka. Schodzi do piwniczki. To jest dopiero życie!
oraz tzw. Trójkat Bermudzki:
Bo ona [Gizela – przyp. A.S] była w nędzy, chuda, z dzielnicy, co ją nazywają ,,Trójkat Bermudzki”.
Wsiedliśmy w taxi i pędzimy do tego wujka, ja już pijana, bo ciągle co zakup, to w jakimś eleganckim pubie opijaliśmy. Wjeżdża taksówka w stare ulice, w teren Trójkątem Bermudzkim zwany, on [Szogun – przyp. A.S.] mówi: – Tu na mnie poczekaj, w samochodzie – zabrał moją książeczkę wojskową i te pieniądze, znikł w bramie.
Co było, a nie jest...
Jak już wiadomo, ciotki głównie wracają do wspomnień. Czasem robią to, porównując swoje życie sprzed i po zmianach ustrojowych w Polsce:
I już Oleśnicka wyciąga z siatki wódkę i starym, dobrym, parkowym sposobem owija ją tą właśnie plastikową reklamówką. [...] A ja Oleśnicką na opowieści naciągam, ona zaś przy wódce i popitce, w kubkach z wypaloną Emerytką jeden, w cieniu popołudnia tak opowiada: – Teraz to już naprawdę nie te czasy... Ostatnio poszłam sama na pikietę wieczorem, u mnie w Oleśnicy, dałam babci klozetowej dwa złote, powypisywałam na samą siebie nad pisuarami: „Bożena, kurwa, Bożena szmata”... Podpisałam: „Bożena, lat 40”. Wracam, mówię do tej babci klozetowej szeptem: – Pani wie, że tam trzech homoseksualistów siedzi w środku? A ona jak nie zacznie śpiewnie: – A to to ja wiem, ja wiem, a to mnie już ostrzegano, jak tu pracę podejmowałam, a to ja wiem... Mam ja z nimi... – i po chwili macha ręką – A to niech sobie siedzą...
Gdy odmawiam, pyta mnie [Emerytka nr 1 – przyp. A.S.], jakie są najdawniejsze czasy (gejowskie), które ja bym pamiętał. To mówię: lata osiemdziesiąte i kino „Studio”. Gdzie raz na tydzień były spotkania lokalnego oddziału grupy „Lambda”. Ciotki w sweterkach, apaszkach paliły papierosy, siedziały w kinowym barze, takim z telewizorem i kwiatami na oknach, piły herbatę w szklankach, obgadywały się,[...]. Czasem puszczano filmy, np. „Moja piękna pralnia”. Raz na miesiąc była dyskoteka, ale krew się lała! Bo to kino było na Popowicach, w najbardziej zaskinionej dzielnicy i ci skini stali pod kinem, jak psy, rzucali w szyby kamieniami, trafiali. Gdy ktoś chciał wyjść, to musiał z obstawą milicji obywatelskiej [...].
Chociaż nie tylko. Czasem są to po prostu ważne dla ciotek wspomnienia, których oczywiście Wrocław jest tłem. Jedno z nich wiąże się z mostem Szczytnickim:
Potem znowu ten gest, po latach. Siedziałam z moim Filipem pod mostem Szczytnickim we Wszystkich Świętych, paliliśmy świeczki i piliśmy wódkę. Patrzyliśmy na wodę, która wzbierała. Raz po raz huczała syrena ze statku. Filip cisnął pustą butelką w betonowe ocembrowanie koryta Odry, a ja wstałam chwiejnie. I powiedziałam, abyśmy szli brzegiem, ale nie wałem, tylko ocembrowaniem, tym pochyłym ocembrowaniem schodzącym w wodę. I wtedy (czy o to mi chodziło?) on podał mi rękę, z całej siły i zaczął mnie prowadzić. Nogi wciąż zjeżdżały nam po śliskim od wodorostów ocembrowaniu z poniemieckich kocich łbów, tak doszliśmy do kolejnego mostu, pod którym było zbyt nisko, aby móc stanąć, ale odkryliśmy wtedy właz do jakichś podziemi wewnątrz mostu i wtedy... I wtedy on znowu podał mi rękę.
Nierzadko, jak już wspomniałyśmy, w opowieściach ciotek pojawiają się miejsca, które z mapy Wrocławia już zniknęły, jak choćby Poltegor:
Z góry widzi [Zajęcza Warga – przyp. A.S.] przeklętą pikietę i ogniki papierosów jak świetliki, widzi Katedrę, cały Ostrów Tumski, potem Rynek i pijane grupki studentów. Przystaje na chwilę na obitym asfaltem i blachą dachu Poltegoru [...].
czy hotel Panorama, zastąpiony częściowo przez Mercure Wrocław Centrum:
Załatwić pieniądze. Gdzie są pieniądze? Ano w hotelach, bo gdzie by indziej w tym roku osiemdziesiątym dziewiątym, gdy komuny już nie ma, a kapitalizmu jeszcze. W hotelu Panorama, co go wyburzyli, aby postawić Galerię Dominikańską, w hotelu Wrocław. [...] Usiadłyśmy w hallu. Siedzimy, palimy te extra mocne, a może i carmeny specjalnie na tę okazję kupiłyśmy... Wchodzą stare niemieckie emerytki z walizami ze skóry, siwe, nie umalowane, [...]. W „Panoramie” przynajmniej pracowała wtedy znajoma ciota, była babcią klozetową, zawsze można się było za darmo wysikać, poprawić.
Ciąg dalszy nastąpi...?
"Zbrodniarz i dziewczyna", Świat Książki 2014.
Ciąg dalszy nastąpił
Witkowski stworzył kolejną książkę pt. ,,Zbrodniarz i dziewczyna”, której akcja toczy się (w większości) w Mieście Stu Mostów. Tym razem jednak, jest to opowieść z goła inna i pisana z innej perspektywy. Główny bohater – Michaśka, jest już po wielu przejściach, ma wiele różnych doświadczeń i oczekuje zmian. Zapisuje się do trenera personalnego, zmienia sposób żywienia a nawet swój image. Wszystko jednak przerywa Studencik i sprawa w jaką się wplątuje. Dzięki temu możemy stworzyć niesamowity plan Wrocławia oparty o kryminalne zagadki, wcześniejsze książki Witkowskiego i jego autobiografię. Mamy wszystko w jednym i wreszcie po tej opowieści bez przeszkód możemy wybrać się na spacer ulicami Wrocławia śladem Michała Witkowskiego.
A wszystko zaczęło się w barze…
Bar & Lounge odkryłem przypadkiem na Rzeźniczej. Szedłem na siłownię i chciałem jeszcze coś zjeść. Młoda twierdziła, że lokal należy do „znajomych mamy Marysi”, i było to wielce prawdopodobne, ponieważ niemal wszystko we Wrocławiu należało do licznych jak krewni królika znajomych mamy Marysi. [...] Dwie chude kelnerki obsługiwały z zapałem i na wszelkie sposoby dawały mi znać, że poznają i odczuwają z tego powodu rozliczne wzniosłe odczucia oraz liczą na ponadprzeciętny napiwek. Wszystko zdrabniały: pieniążki, wódeczka, kaczuszka, kawka... Miały tylko trudności ze zdrobnieniem wyrazu „gnocchi”, bo brzmiał tak, jakby już został zdrobniony przez Włochów widelczykiem. Czekając na gnocchi z kaczką, czytałem więc nie pierwszej świeżości „Malemeny” i „K Magi” i wodziłem wzrokiem po sali urządzonej w stylu wszystkich Bar & Lounge świata, z podświetlanymi barami, papierosami Vouge obracającymi się w szklanym sześcianie, plazmowymi telewizorami transmitującymi Fashion TV, bordowymi podłogami, wielkohektarowymi dyzajnerskimi kiblami…
Witkowski opisuje rok 2012, a siedem lat później na Rzeźniczej mamy już tyle barów, że trudno określić, o którym mowa. Obraz kelnerek i architektury restauracji pasuje idealnie do większości tych, które są otwierane na każdym kroku.
A jak wyglądała atmosfera i ludzie w tych miejscach? Łudząco podobnie do otaczającej nas współcześnie rzeczywistości:
Specyficzna włoska atmosfera zaczynała się już tam. Jak gdybyśmy byli na południu, pod bar zajeżdżali kolesie, którzy nawet jesienią mają na czole okulary przeciwsłoneczne i wycinają sobie z zarostu od linijki skomplikowane baczki, maleńkie kropeczki na środku brody. (Co w rzeczywistości jest typowe tylko dla ludzi permanentnie naćpanych południowym słońcem i plażą, a nie solarium, dla klonów Rihanny i Erosa Ramazzottiego). Niezrażeni siąpiącym jesiennym deszczykiem, zajeżdżali wypasionymi motocyklami, a ich obciśle ubrane laski w kozakach na wysokich obcasach i w kaskach na głowach wyglądały jak mrówki. Zapalały przed barem cienkie, długie papierosy, w ogóle wszystko miały cienkie i długie: nogi, paznokcie, rzęsy, włosy, czubki kozaczków. Paliły, postukiwały o bruk szpilkami obcasów i pytlowały przez komórki. Knajpa przyciągała też Arabów w złotych łańcuchach, którzy w tej całej wrocławskiej beznadziei jesiennej robili sobie „małe południe”; włosy również po włosku wybrylantynowane... Przyciągała też Polaków, ale jakichś innych, niewystępujących w normalnej polskiej przyrodzie, tej z wierzbami i topolami – zbyt wystylizowanych, w zbyt wygorsetowanych koszulach, z wielkimi zegarkami na rękach…
Ale wróćmy do miejsc na tyle ciekawych, które trwają do tej pory i mają się wyśmienicie dają (podobno) smaczne jedzenie, na które również Michaśce przyszła ochota: Pójdę może na kuleczki mięsne do Ikei, tam mój duchowy dom.
Dzięki ,,zachciankom” wiemy, że kolejna restauracja trwa i ma się dobrze, a nawet powiększyła liczbę lokali: Kelner ze „Sfinksa”, [...] to był szczyt moich osiągnięć, a każdy wie, jak łatwą zdobyczą są kelnerzy ze „Sfinksa”.
Wrocławska Syberia
O kolei Transsyberyjskiej i miejscu zamieszkania (Wojnów) czytaliśmy już wcześniej w książkach Witkowskiego, teraz mamy tylko inny sposób przedstawienia.
Mieszkałem w apartamencie na samym końcu miasta, na Syberii. Z mojego okna po horyzont rozpościerały się krzaki, trawa, chwasty, co za widok! W lewo, w prawo i na wprost, jak morze! Nazywałem ten teren tajgą i tundrą. Na środku tajgi i tundry stał tylko mały, niezamieszkany przez nikogo barak, który nazywałem Domkiem Cabirii. Czasami zimą leciał dym z komina, kto to wie, może jakiś drwal albo duch drwala palił tam w piecu. Przez tajgę i tundrę szła linia kolejowa, po której raz na tydzień, o czwartej rano, jechał towarowy pociąg widmo, wioząc w zardzewiałych pojemnikach mróz, śnieg i kurz z Jelcza do Wrocławia. To była Kolej Transsyberyjska. Teraz stałem na balkonie, wdychałem jesienne powietrze i zapatrzony w dal myślałem, co mam na siebie włożyć. Powietrze rozwijało się jak wytworne wino z apelacją, suknią i bukietem. Na samym dnie było coś mętnego, coś z kartofliska, dalej – już zapowiedź zapachu mrozu, palące się trawy, gnijące jabłka, reminiscencje chodzenia na działkę w dzieciństwie…
Co tu mię wiodło? Przyjaźń czy kochanie?
Początkowe rozdziały książki opierają się na tym, jak Michaśka jeździ Rybą (wciąż istniejąca sieć taksówek) do Bar&Lounge i próbuje doprowadzić do sytuacji, w której Studencik wróci z nią do domu. A kim jest ten wspomniany mężczyzna?
Nagle zauważyłem, że ktoś pogapia się na mnie raz po raz, a pomiędzy spojrzeniami czyta coś na tablecie. Młody to jak kto woli, ale uśmiecha się ironicznie i jest w nim coś całuśnego, młodzieńczego, jak u inteligentnego, ale niepokornego studenta. Tak też go zaraz nazwałem: Studencik. Kelnerki zaraziły mnie zdrabnianiem. Ten facet to był jeden wielki oksymoron. Niby po trzydziestce, a młodzieńczy jak student. Niby miał zmarszczki i siwe włosy, a wszystkie te defekty dodawały mu tylko pikanterii i młodzieńczej dezynwoltury. Ubrany niby niechlujnie, a równie dobrze mógłby tak zejść z jakiejś sesji dla „Vogue’a”, niby rozczochrany, a to najpiękniejsza fryzura, niby ironiczny, ach, ironiczny, a w oczach na dnie smutek, powaga i stal. Chudy, ruchliwy, niespokojny! Gapił się znad tableta z taką miną, jakby czytał co najmniej Lubiewo bez cenzury.
W tym miejscu historia toczy się dosyć długo, a właściwie do momentu w którym szczęśliwa Michaśka zabiera Studencika do domu (a taki był cel). W tak zwanym między czasie, spotykają się oni w wyżej wspomnianym barze, patrzą na siebie, czasem zamienią zdanie a czasem jedno z nich się nie pojawi. Również kelnerki wyczuły aurę miłosnych zalotów i puszczają miłosne piosenki, dekorują salę i palą świece. Bar ten jest znaczącym punktem na naszej mapie śladami Witkowskiego, bo tak naprawdę to tutaj wszystko się zaczęło.
Michaśka na tropie
Pewnego dnia Michaśka, niezadowolona z obrotu sytuacji ze Studencikiem, kuszona ciekawością, zaczyna go śledzić. Jej wędrówka przebiega przez bardzo znane nam, miejsca:
Mimo że miał rower, szedł w kierunku Wyspy Słodowej. „Szedł piechotą”, wiem, że to jest błąd logiczny, ale tak jakoś fajnie i naturalnie brzmi. Szedł więc piechotą, droga Marianno [zwroty do Marianny są częste i niesamowicie zabawne – przyp. J.S.] (i proszę tego mi nie zmieniać), a ja śledziłem go też piechotą, pociągając nosem, bo wszystkie chustki kompletnie już rozmokły, i paląc z nerwów Studencine marlboro lighty. Powinienem zjeść aspirynę, cirrus, echinaceę, wysmarować skronie amolem i iść do łóżka nagrzanego termoforem, czytać, jak przystało zakatarzonej starszej pani, pijąc stosowne zioła, i przy tym zasnąć. Tymczasem Studencina ciągnął mnie po zaciemnionym jak przed nalotami mieście [...]. Przeciął Wyspę Słodową, minął zielony hotel Park Plaza, zatrzymał się na skrzyżowaniu Dubois z Drobnera i od strony Łokietka wszedł w bramę. Chwilę odczekałem i zagłębiłem się w odwieczny smród wieloletniego, nie do końca pokojowego współistnienia kotów, psów, szczurów, pobitych butelek po wódce, alkoholików, policji, dzieci i lujów. Za bramą było podwórko z trzepakiem, ale wskutek zburzenia części kamienicy podczas wojny – tylko na wpół zamknięte oficynami. Zero Studenciny, za to brudnożółte światła w przegrzanych mieszkaniach otaczały mnie z trzech stron.
Sytuacja zaskakuje Michaśce w momencie, kiedy widzi Studencika z innych chłopakiem. Nie daje jednak za wygraną i staje się ich cieniem, dalej krążąc po znanych wrocławskich lokalizacjach:
Doszli do mostu Uniwersyteckiego, przed którym od wieków znajduje się szalet przedwojenny zwany pikietą Podwójną, który swoją świetność przeżywał również za komuny. [...] Pikieta była – jak wszystko – legendarna. Słynęła z tego, że w latach osiemdziesiątych cioty siedziały przy oknie po drugiej stronie ulicy Drobnera w barze mlecznym Mewa i obserwowały, kto wchodzi, kto wychodzi z Podwójnej.
Bar mleczny Mewa do dziś ma jedzenie ,,jak u mamy” – nieziemsko smaczne, smażone w głębokim tłuszczu i idealne na studencką kieszeń. Jeśli mowa o kwestiach gastronomicznych Witkowski wspomina także o Burger Kingu w Magnolii, kebabie Larysa koło sedesowców na Placu Grunwaldzkim oraz zapiekankach u Jacki pod wiaduktem. Wiele z tych miejsc już nie funkcjonuje, lub zostały zastąpione przez inne, podobne lokale gastronomiczne. Bohaterka wspomina również o burdelu Afrodyta, knajpie u Mikiego i restauracji Machina Organica:
Zamiast na kaczkę przed siłownią chodziłem do wegańskiej knajpki na Ruskiej „Machina Organica”, gdzie było tak zdrowo, że nic nie mogło się zdarzyć. I dobrze! Do picia tonik z arbuza, do jedzenia kanapka z chleba pur-pur, z bakłażanem, organicznym humusem i cukinią. Tatar tak, ale z dyni. [...] Powoli zaczynałem zapadać w sen zimowy, pozbawiony hormonów pochodzących z mięsa zachowywałem się jak roślinka.
Ta wegańska restauracja działała jeszcze do 2017 roku. Dalsza trasa Michaśki wiedzie przez Dworzec Główny, Plac Dominikański, Hotel Mercure i Ostrów Tumski:
Szedłem Oławską w stronę placu Dominikańskiego. Minąłem hotel Mercure Panorama i znalazłem się na Ostrowie Tumskim. O dziwo, mimo późnej pory, katedra była jeszcze otwarta. Wyciągano pieniądze ze skarbonek, co nasuwało na myśl skojarzenia z otwieraniem bankomatu.
Czy teraz również instytucje kościele nasuwają na myśl bank? Myślę, że nie trzeba odpowiadać na to pytanie, każdy swój pogląd ma. Idąc tropem Michasi trafiamy do Przedwojennej – tak jak znaczna część wrocławian (i nie tylko) trafia tam w każdy weekendowy wieczór.
Przedwojenna o drugiej w nocy to nie było miejsce na kawę. Poza mną na sali dogorywała tylko para gadająca po angielsku, ale po pijacku, namolnie i monotonnie. Ona z wyglądu wrocławska studentka, trochę przy kości, on – Arab. [...] W gęstej atmosferze pachnącej tatarem, papierosami i wódką Zofia Terné śpiewała Majowy dzień. Poszedłem do toalety po papier do wycierania nosa, ale była suszarka. Też mi, bardzo przedwojennie!
Śladem liści dębu
Oprócz podążania za Michaśką do pubów, restauracji i inny wrocławskich lokalizacji, w ,,Zbrodniarzu i dziewczynie” mamy dużo ciekawszy wątek ‒ kryminalny. Michasia po bliższym zapoznaniu ze Studencikiem dowiaduje się, że wpakowała się w nietypową relację z policjantem. Okazuje się, że była podejrzana o dokonywanie zabójstw! Jak wiadomo, to nie mogła być prawda, wystarczy wyobrazić sobie postać Michaśki, i już sam ten pomysł wydaje się irracjonalny. Mimo to, bohaterka zostaje pomocą policjanta-Studencika i pomaga rozwikłać zagadkę kryminalną. W ten sposób my, czytelnicy możemy odtworzyć sobie szlak jakim podążał morderca, zobaczyć miejsca w których znaleziono ciała zamordowanych i poczuć się jak serialu kryminalnym. Pierwsza zbrodnia o której mowa w książce miała miejsce w długi weekend majowy w 2012 roku w Parku Szczytnickim, w szalecie, o którym Witkowski już wcześniej pisał:
– Już o czwartej rano ubrani w obcisłe kostiumy biegacze uprawiają jogging w parku Szczytnickim i jeden z nich chce się wysikać, więc – tu, Misiek, coś dla ciebie – podbiega do przedwojennego szaletu, który ty nazwałeś w Lubiewie Spaloną Pikietą... Spalona Pikieta jest, jak wiesz, ogrodzona i w rozbiórce, a nawet ogrodzenie już było rozwalone i nikt się tymi ruinami nie interesował. Biegacz przechodzi przez nie i natychmiast się cofa, rażony strasznym smrodem i zaatakowany przez roje much i komarów. Ale już zobaczył coś, co mu się będzie śnić do końca życia. Rozkładające się ciało jest ucharakteryzowane na przedwojennego młodzieńca, jakby nastąpiło przesunięcie rzeczywistości. Nie zidentyfikowaliśmy go do dziś. Miał wyjedzoną przez ptaki część twarzy, ale ta resztka, dolna część, też była jakby przedwojenna, z zakręconymi na brylantynę wąsikami, w meloniku i tak dalej, w kieszeni przedwojenna gazeta i przedwojenne marki. Nie miał dowodu, ale jakby miał, to, znając tego psychopatę, byłby to najprawdziwszy przedwojenny dowód osobisty, niemiecki, jakaś tam ich kenkarta.
Następne ofiary ,,Przedwojennego mordercy” zostały znalezione w innych częściach Wrocławia:
[Zaginiony Dawidek – przyp. J.S.] Znaleziony w Lasku Osobowickim. Nagi. Nieżywy. Obok w krzakach leżał stary melonik. – Zaczęły napływać sprawy. Najpierw z dzielnicy Krzyki, z parku Południowego. Powieszony w altanie, takiej okrągłej, murowanej, z jońskimi kolumnami dookoła, jak to się mówiło, „świątynia dumania”. [...] Potem: szalet zwany u ciebie w Lubiewie Sądówką... Dworzec Świebodzki…
,,Najświeższe” ciało znaleziono przy akademikach szkoły medycznej, a dokładniej Witkowski pisze tak:
Już miałem wejść na teren akademików, kiedy zauważyłem, że coś dzieje się za ogrodzeniem, przy samotnej drodze wiodącej do nich od przeciwnej strony. Była to ponura ścieżka wyznaczona przez dwa pasma krzaków. Podszedłem. Latarki drenowały mgłę. Wyłaniała się z niej to biało-niebieska taśma policyjna, to opływowe auto, jacyś ludzie, jakieś nawoływania, luje ubrane na granatowo z odblaskowymi napisami POLICJA na plecach! Jeden z nich podszedł do mnie: – Tutaj nie ma nic do oglądania. – Właśnie widzę.
Wytrwali czytelnicy Witkowskiego mogą przeszukać teren i znaleźć miejsce o którym mowa. Od tego momentu Witkowski staje się pomocnikiem policji i zaczyna zagłębiać się w temat. Uczestniczy w sekcji zwłok a następnie jedzie przesłuchać rodzinę denatki:
Na Zaciszu, na Moniuszki, wśród zieleni, mając za własny ogród cały park Szczytnicki, za miejsce do porannej gimnastyki – cały Stadion Olimpijski, za basen – całe Morskie Oko, do centrum blisko, a cicho... Samej willi nie widać, bo wszystko okala wysoki na trzy metry mur, najeżony drutem kolczastym pod prądem. [...] Trawniki, podjazdy, dęby, willa poniemiecka w stylu Bauhausu z oszkloną wieżą, elegancko odrestaurowana.
Kolejnym miejscem do którego warto jest się udać, podążając za Michaśką, jest Biblioteka Uniwersytecka na Szajnochy, dobrze znana każdemu studentowi:
[...] poszedłem do Biblioteki Uniwersyteckiej na Szajnochy, bo walczę z tamtejszą obsługą, żeby mi wypożyczyła staropolskie dzieło o kile pt. „Przymiot”. Wygląda na to, że jeszcze kilka papierków i już je dostanę w swoje łapy, oczywiście tylko na miejscu, w lektorium, w białych rękawiczkach. Tymczasem postanowiłem wypożyczyć o wiele, zdawałoby się, łatwiejsze do zdobycia przedwojenne gazety codzienne, żeby w kronikach kryminalnych sprawdzić, gdzie tak naprawdę spotykały się pedały.
W tym też miejscu znajduje kolejną poszlakę ‒ ktoś zostawia w książce liść dębu, który ,,prześladuje” Studencika i Michała. Następnie nasz duet śledczy jedzie w miejsce, które dla wielu jest obowiązkowym miejscem do odwiedzenia we Wrocławiu. McDonald obok Kredki i Ołówka prosperuje dalej i ma się świetnie.
A teraz jadło się same fast foody, i to nawet bez wysiadania, Studencina podjechał pod McDrive’a i się wzięło na kolana gorące żarcie w torbie. Oczywiście udzieliłem sobie zwolnienia z wszystkich ideologii i diet na czas śledztwa i teraz rozkoszowałem się pysznym, zakazanym na co dzień hamburgerem z cebulką. Do tego cola, żadna tam light, tylko jak najbardziej z cukrem, a potem marlboro light! Beknęliśmy. To się nazywa życie!
Życie, zwłaszcza studenckie, toczy się między wspomnianą wyżej restauracją a klubami. Jeden z bohaterów książki - Iwo wymienia kilka takich miejsc:
Clubbing, heloł, mówi wam to coś? Impreza. Wygib. [...]
– Chodzi się od klubu do klubu. Zaczęliśmy w Manianie, ale tam była Gizzi, więc poszliśmy do Siwego Dymu, ale tam nie czuło się chilloutu, potem do Przekrętu, potem do Madness, potem do Nietoty, potem do Czeskiego Filmu, potem do Das Lokal, potem do Nieba, potem do Formy, potem do Bułki z Masłem, potem do Szajby, ale że w Szajbie było normalnie beznadziejnie, to skończyliśmy nad ranem w H2O.
Na naszej mapie ,,śladami Witkowskiego” mamy kolejny punkt, jakim jest komisariat policji:
Pojechaliśmy na komendę na Sołtysowicką. Kompletnie odnowiony budynek po ruskich koszarach. Nowocześnie, na kartę magnetyczną, w pomieszczeniach plazmowe monitory, wszyściutko jak spod igły.
Tutaj ma miejsce spotkanie dotyczące sprawy morderstwa studentki medycyny. Policjanci analizują wszystkie poszlaki i planują dalsze działania. Na długo jednak nie pozostaną w tym samym miejscu bo morderca dostarcza im kolejną ofiarę, tym razem w szalecie na placu Świętego Macieja.
Znałem go [szalet – przyp. J.S.]. Zabytek. Swego czasu robiłem mu zdjęcia, bo był wyjątkowo malowniczy, przedwojenny i mroczny. Do dziś działał, zawsze tam jakaś stara siedziała i czekała nie wiadomo na co, marzyła o niebieskich migdałach, nie dawała się odlać, brandzlowała się do upadłego, że mało jej nie odpadł. Piękny szalet, usytuowany na granicy parczku zajmującego środek placu, ogrodzonego żelaznym płotem jak w Londynie, zewsząd otoczonego przedwojennymi kamienicami. Rzeźbienia, kwiatuszki z metalowych pręcików, ozdóbki. W ogóle plac Świętego Macieja to było kolejne miejsce, które nigdy nie zaakceptowało żadnych powojennych zmian, pozostało niemieckie do cna.
Ofiarą stał się brat poprzedniej ofiary. Sytuacja się skomplikowała i wymagała nowego planu a z niego wynikało, że Michał razem z Bartkiem-Studencikiem jadą do Międzyzdrojów. Tutaj nasz spacerownik po Wrocławiu na chwilę się przerywa, chyba, że mamy tak wiernych czytelników, którzy chcieliby podążyć za Witkowskim nawet nad morze. My pozostaniemy jednak przy stolicy dolnego Śląska i poczekamy na powrót pary detektywów a to co wydarzyło się w Międzyzdrojach pozostanie w Międzyzdrojach.
Powrót na stare śmieci
Po wydarzeniach w Międzyzdrojach (a trochę ich było) Michaśka wraca do Wrocławia i nasz spacerownik zaczyna się po przerwie na placu Kościuszki:
Słońce nad placem Kościuszki jeszcze nie wzeszło, a przed Renomą, jak kiedyś stangreci, teraz stali i podsypiali taksówkarze kończący nocną zmianę. Niewiele się działo. W kierunku zamkniętej jeszcze galerii szło dwóch młodych chłopców. O dziwo, drzwi okazały się otwarte i weszli, pewnie sklepy nieczynne, ale do holu już wpuszczają, pomyślał jeden ze starych taksówkarzy, który pracował tu tyle czasu, że pamiętał jeszcze empik, bar Tempo i bale milicjantów w Savoyu. Kiedy w Renomie sprzedawano kwiaty i stały stoiska spożywcze, a podłoga wysypana była trocinami. Taksówkarze patrzyli tępo na kierownice i myśleli, że mieszkają jednak w małym mieście. Za małym, żeby wyżyć z taksówki. Wreszcie słońce wzeszło od strony Krakowskiej i Niskich Łąk i odbiło się w oknach taksówek, rażąc szoferów.
W dalszej, i już ostatniej części książki, mamy jeszcze kilka pozycji na nasz spacerownik, ale grzechem byłoby Wam je zdradzić.
Miłej lektury drodzy czytelnicy! Niech dębowe liście prowadzą Was do finału.
Agnieszka Synakowska, Julia Słowik