Antoni Matuszkiewicz: Nadpisane. Życie literackie Ziemi Kłodzkiej i okolic
Korzystając z możliwości opisania regionalnego środowiska literackiego w sposób najbardziej osobisty, postanowiłem przedstawić poszczególne postacie w ich relacji z otoczeniem, starając się w ten sposób mówić nie tylko o pisarzach, lecz także o formach społecznego oddziaływania ich dzieła i osobowości. Sam jako autor korzystam przy tym z prawa swobodnego wyboru i proszę tych wszystkich, którzy się w moim tekście nie odnajdą, o wyrozumiałość. Nie mam ambicji tworzenia monografii, snuję jedynie, korzystając z lektury i wspomnień, wątek interesującej mnie myśli, ograniczając się do najbliższego mi terenu, to znaczy gór i Pogórza Sudeckiego oraz do osób, które z przyjętego przeze mnie punktu widzenia wydają się być najbardziej wyraziste. Świadom nieuchronnego ograniczenia i uproszczenia zjawisk, jakie niesie ze sobą wszelka klasyfikacja, proponuję w tekście pewne kategorie odnoszące się bądź do twórców, bądź do narzuconej im z zewnątrz sytuacji, z którymi może nie wszyscy chcieliby się zgodzić. Mogę tylko zapewnić, że czynię to – sine ira et studio – bez gniewu i stronniczości. I – mam nadzieję – dla ogólniejszego pożytku.
Mistrz zupełny
Jako mistrz funkcjonował Marian Jachimowicz (1906-1999). Mistrz zupełny, ponieważ sam był o swoim mistrzostwie przekonany, uznawali je inni, z czasem również lokalne i regionalne instytucje. Uosabiał mit artysty, zwłaszcza w jego modernistycznym znaczeniu, artysty rewelatora znaczeń, cyzelatora formy, odkrywcy nowych sytuacji lirycznych i przestrzeni, skoncentrowanego na oryginalności i swoistości swoich rozwiązań. Łączył się w nim artystowski arystokratyzm ze społeczną wrażliwością plebejusza. Lecz także mit mądrego, doświadczonego starca, swego rodzaju „arki przymierza” z inną rzeczywistością, a z racji borysławskich korzeni, również z utraconymi Kresami. Pamiętajmy, że większość jego twórczej aktywności przypadła na okres Polski Ludowej, natomiast dzieciństwo na czasy austriackie, młodość na międzywojnie. Dla węższego nieco kręgu towarzyskiego bywał Pan Marian także przykładem niezależnej politycznie postawy. Umożliwiały mu to na pewno wrodzone predyspozycje, ale i świadomość życiowych zmagań i dokonywanych wyborów. Osierocony w dzieciństwie, oddany na praktykę do rzemieślnika – i to w Budapeszcie – bardzo wcześnie nabył społecznej dojrzałości. Wbrew ludziom i okolicznościom, posiadł wykształcenie, rozwinął artystyczną wrażliwość, dokonując przy tym i narodowego wyboru, gdyż jako przymusowy zarobkowy emigrant lepiej już władał językiem węgierskim. Przetrwał trudne warunki pracy w okresie międzywojennym, ciężką chorobę, później wojnę i okupację, głód i dwukrotny pobyt w piwnicach NKWD, pogromy, w których ginęli jego najbliżsi żydowscy przyjaciele, w tym Bruno Schulz, z którym znajomość, zarówno ze względu na wielkość samego Schulza, jak i na relacje panujące w skupionym wokół niego gronie artystów, naznaczyła całe dalsze życie Jachimowicza. Dysponując silną osobowością, przechowywał jednocześnie pamięć zbiorową i kulturalną, łącząc to wszystko z awangardowym nastawieniem w dziedzinie poezji. Debiutował bardzo późno, po pięćdziesiątce, co było pochodną jego postawy, politycznie i towarzysko niezależnej, ale został zauważony przez Juliana Przybosia i szybko wszedł do grona najwybitniejszych polskich poetów owego czasu (po październikowym przełomie 1956 r.). Przez lata był jedynym właściwie tej rangi autorem, nie tylko w Wałbrzychu, lecz i na znacznie szerszym obszarze Dolnego Śląska. Jednak owo wierne trwanie w Sudetach, z dala od większych ośrodków, także dość rychła śmierć Przybosia, a potem decyzja bojkotu oficjalnych wydawnictw podczas stanu wojennego sprawiły, że wiedza o dokonaniach Mariana Jachimowicza uległa w ogólnopolskiej świadomości literackiej sporej dezintegracji. Jednak dla swojego regionu pozostawał wciąż tym, kim był naprawdę. Doczekał się uczestnictwa w wydarzeniach roku 1989, kiedy to miał możliwość wygłoszenia swoich, także tych do wczoraj niecenzuralnych jeszcze, wierszy wobec tłumu szczelnie wypełniającego świdnicki Rynek podczas wiecu wyborczego Komitetów Obywatelskich. W dziewięćdziesiątych latach mógł też opublikować prawie wszystko, co napisał (choćby świetny tom poetycki Głazom z Carrary w 1995, czy wcześniej, w 1991, wspomnieniową prozę Mój Paryż nad Dunajem, czyli rozmowy z milczeniem). Również to, czego szczęśliwym trafem nie skonfiskowano mu podczas przypadkowej rewizji, ukazało się w ostatnim wyborze jego wierszy pt. Jaskółki jutra w 1996 roku. W miarę możliwości uczestniczył w spotkaniach kulturalnych w Świdnicy i Wałbrzychu, także we Wrocławiu i w Warszawie, gdzie odbyła się prezentacja jego wielkiego translatorskiego osiągnięcia, pokaźnego wyboru wierszy Sandora Petöfiego Na wielkiej drodze.
Pierwszy uczeń
Funkcję pierwszego ucznia pełnił u boku Jachimowicza Kazimierz Chmielowiec (1922-1996), który owo trwające dziesięcioleciami uczniostwo rekompensował sobie niezależnością w innej dziedzinie. Od szesnastego roku życia, kiedy to również zetknął się w Borysławiu z Jachimowiczem, był adeptem jogi, posiadł nie tylko dużą wiedzę teoretyczną, lecz także pewne paranormalne zdolności i w kręgu zainteresowanych sam zajął pozycję mentora. Z czasem, po bardzo dobrze przyjętym debiucie poetyckim (Trudny dar, 1976), stał się w wałbrzyskim środowisku autorytetem dla młodszych literatów, co nie oznaczało, iż egzystowanie w swoistej konstelacji, z Jachimowiczem jako dominującą gwiazdą, przestało istnieć. Związek inności i podobieństwa, wzajemnej fascynacji i odrzucenia (Jachimowicz np., jako stoik i racjonalista, negował duchowe poszukiwania Chmielowca) trwał do końca ich życia, a nawet w pewnym sensie dalej, gdyż nieżyjący już od kilku lat Chmielowiec bardzo często nawiedzał w snach swojego toksycznego wychowawcę i nauczyciela w ostatnich miesiącach przed jego zgonem. Co ciekawe, z dzisiejszej perspektywy twórczość obydwu poetów bardzo zbliżona formalnie, a wychodząca z odmiennych założeń ideowych, brzmi nadzwyczaj harmonijnie. W odniesieniu do Jachimowicza jest to szczególnie wyraźne w wierszach z ostatniego okresu, z lat dziewięćdziesiątych, kiedy to coraz bardziej uwidaczniała się jego postawa „starego poety”, nestora, patriarchy, nade wszystko zaś człowieka zmagającego się z samotnością ( w ciągu kilku lat zmarły dwie jego żony) i postępującym fizycznym ograniczeniem. Gdy pozostając formalnie człowiekiem niereligijnym, coraz bardziej świadomie otwierał się na transcendencję.
Przypadek Gilety
Całkowicie odmiennie przedstawia się postawa twórcza innej ważnej dla wałbrzyskiego środowiska postaci, Romana Gilety (1949). To człowiek wyzbyty całkowicie ambicji przynależenia do jakichkolwiek „sfer wyższych”, akceptujący i akcentujący swoje plebejskie pochodzenie (podobnie zresztą jak Jachimowicz, ale na tym podobieństwo tych poetów się kończy), przez wiele lat górnik, który i później, kiedy już był dziennikarzem regionalnego tygodnika, pozostał wierny robotniczemu stylowi bycia i mowie dawnego środowiska. W przypadku Gilety właściwie nie sposób oddzielić autora i dzieła. Bardzo aktywny w działaniu środowiskowym, uczestnik niezliczonych konkursów, plenerów, wieczorów artystycznych, członek redakcji, związków i stowarzyszeń i to nie tylko w wymiarze lokalnym (ostatnio udział w przedstawicielstwie krajowym Stowarzyszenia Autorów Polskich), nadaje swoim publicznym wystąpieniom rys teatralności, happeningu, zgrywy. Trudno go sobie wyobrazić bez papierosów i alkoholu, zwłaszcza piwa (swojego czasu był eksponowanym działaczem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa). Zdaje się być charakterem z łotrzykowskiego romansu, strojącym się w błazeńskie dzwonki, a jego ostatnio wydana książka nosi prowokujący tytuł Łajza. Wszystko to jest zupełnie świadomym wejściem w mitologię twórcy undergrandowego, który w dążeniu do prawdy życia porusza się poza sferą konwencji. Złagodzona wersja mitu „poety przeklętego”, który nie posuwa się do demonstracji samobójczych, lecz na swój sposób również wyzywa los, doprowadzając do tego, że ostatnie lata upływają mu na rencie inwalidzkiej, pod znakiem stałego zagrożenia życia. Świat przedstawiony jego wierszy, to często nieoficjalna strona egzystencji, życie nie od święta, to ludzie usuwani najczęściej z pola widzenia, margines społeczności, w którym narrator czuje się jak ryba w wodzie i gdzie potrafi, na zasadzie ogólnej kumpelskiej równości, być sobą, poetą właśnie, nieraz zaskakująco lirycznym, nieraz może zbyt publicystycznym, lecz potrafiącym też zadziwić kunsztownym „haiku”. Jego miłość do Wałbrzycha jest bezwarunkowa, jest więzią z miastem takim, jakie było i jakie jest, nie wymagającą od swojego obiektu szczególnych zalet czy piękna. Zarazem Gileta przyznaje sobie prawo do posiadania nostalgicznych wspomnień z wiejskiego, bliskiego przyrodzie życia w najwcześniejszym dzieciństwie na Pomorzu, czy potem, podczas epizodu prowadzenia spółdzielni produkcyjnej w podśnieżnickich Kątach Bystrzyckich (tam to właśnie powstał, kontynuowany do dzisiaj, na działkach na wałbrzyskim Podzamczu, Instytut Klimatyzacji Sztuki…). Poza człowieka odstającego od społecznych (pozapoetyckich) norm zachowania, kokietującego czapeczką błazna, przełamuje się z obecnym zawsze w tej twórczości współczuciem, a kryjące się poza niekonwencjonalnym zachowaniem ciepło tworzy główną oś jej napięcia.
Młodszy brat Śliwka
Młodszym bratem wałbrzyskiego „łazęgi” mógłby być Krzysztof Śliwka (1967). Pokoleniowa różnica objawia się w tym, że Śliwce, którego młodość wypadła już po ustrojowej przemianie, nic nie przeszkadzało wydłużyć wojaże daleko na Zachód. I jako jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy, dał poetycki wyraz wędrówce, w której przeplatają się wątki niejako pielgrzymkowe, do miejsc związanych z osobami wykreowanymi na artystyczne i osobowe wzory młodego pokolenia, z oswajaniem przypadkowej topografii, miejsc tanich noclegów, dorywczych zajęć zarobkowych, niezobowiązujących związków seksualnych. Poeta rozpoczął jednak swój szlak od Ząbkowic i od zmierzenia się z ich małomiasteczkową aurą. Stworzył zresztą na użytek swojej poezji własną, fantasmagoryjną wizję upiornej miejscowości, w której nieład i brud fizyczny przenika się z nieporządkiem etycznym. Później, przemierzając Europę, będzie niejako rozpoznawać tamten klimat, tropić go w ludzkich zachowaniach. Na społeczności, na świat będzie patrzył poprzez swoją niezgodę. O kondycji człowieka mówił nie wprost. Prawda będzie dlań po stronie jednostek zanarchizowanych, przekraczających obyczajowe tabu, po stronie osób leczących się w zakładach psychiatrycznych, nie po stronie establishmentu i tradycyjnej kultury. Transcendencję przesłania tu z reguły agresywny montaż spostrzeżeń, postulat prawdy chwili, spontanicznej szczerości. Można się ze światopoglądem poety zgadzać mniej lub bardziej, nie sposób jednak odmówić mu daru słowa, mocy wiersza, szerokiego oddechu frazy. Tę artystyczną właściwość poety podkreśla np. graficzny układ tomu Rajska rzeźnia i inne wiersze (1993), zamykającego pierwszy etap jego twórczości, w którym utwory umieszczone są na długość stronic. Wierszowany zapis zbliża się do narracji epickiej, np. w poemacie Gambit (1998), dzięki konsekwentnym przerzutniom międzystrofowym, zdaje się wyrażać ideę niekończącego się kołowrotu przemian, swoistej – bliskiej młodzieńczemu widzeniu rzeczy – doczesnej wieczności. I poezji jako jej wehikułu. Interesujący dialog poezji i prozy przynosi druga część zbioru pt. Sztuka koncentracji (2002), gdzie mające formę wolnego haiku poetyckie konstatacje są opatrzone komentarzem tworzącym swobodny kontekst emocjonalny.
Cygan
Cyganem artystycznym był w swojej młodości świdnicki listonosz Franciszek Kawka (1948), uczestnik bujnego w swoim czasie twórczo-towarzyskiego życia adeptów pióra, pędzla i kamery filmowej. Zagrał nawet, właściwie samego siebie, w nakręconym przez kolegę filmie. Jego własna poezja powstawała spontanicznie, pod wpływem wyzwolonych przez sytuację emocji. Z zasady nie poprawiał potem pisanych w ten sposób tekstów. Mimo kłopotów z formalnym wykształceniem i niestabilnej sytuacji życiowej, uderzał pogodą i otwartością na wszelkie artystyczne przygody. Był organicznie przeciwny jakimkolwiek urzędowym schematom i do legendy Świdnickiego Ośrodka Kultury przeszła anegdota o tym, jak to epizodycznie pracujący tam w sekretariacie Kawka, wyrzucał, wedle swojego widzimisię, różne pisma do kosza. Okazało się jednak, że jego romantyczna natura nie rozmieniła się przez lata bohemy na drobne. Jej najwybitniejsza realizacja nie nastąpiła wszakże na papierze, lecz w życiu. Poślubił on mianowicie poznaną na Kłodzkiej Wiośnie Poetyckiej Danutę Saul (1947), pochodzącą z Ratna Górnego, położonego u stóp Gór Stołowych. Poetkę już wówczas dostrzeganą i nagradzaną, dotkniętą chorobą neurologiczną, która pozbawiła ją możliwości chodzenia. Od tamtego czasu, przez lat już ponad trzydzieści, trwa ich wspólna obecność w świdnickim środowisku, trwa także zainteresowanie stylem ich literackiego funkcjonowania. Są przedmiotem zainteresowania mniej lub bardziej regionalnych środków przekazu, udzielają wywiadów, pozują do fotografii. Są legendą poetycką potwierdzającą się na swój oryginalny sposób. Danuta Saul-Kawka staje się główną bojowniczką sprawy niepełnosprawnych, także radną. Przeżywa epizod choroby nowotworowej i pisze w tym okresie wiersze, których niestety nie mamy w wydaniu książkowym (jej ostatni tomik - czasu jak na listek - wyszedł we Wrocławiu w 1981 roku…), a które powinny trafić do każdej antologii polskiej poezji współczesnej. Także jej mąż, pracujący latami nad powieścią, mającą zawrzeć całe jego życiowe doświadczenie (Café na obrzeżu świata), publikuje zbiór wierszy Fatum błędu (1994) i jeszcze raz, poza światem literackiej imaginacji, okazał swą ponadprzeciętność, opiekując się umierającą matką.
Wydarzenie
Inną sferą bytu literatury w społeczności jest wydarzenie. Nawet nie skandal, lecz wydarzenie, w którym szersze otoczenie artysty może się odnaleźć, ogrzać, przywłaszczyć je sobie. W kulturalnym żywocie powojennej Świdnicy, na który przez lata rzucały cień wydarzenia negatywne, degradujące inteligenckie aspiracje (np. zlikwidowanie własnego zawodowego teatru i własnej gazety za sprawą politycznych poczynań władzy, przeżywającej właśnie wtedy, we wczesnych latach pięćdziesiątych, najbardziej „błędny i wypaczony” okres, albo zawalenie się ratuszowej wieży w latach sześćdziesiątych, której podniesienie z ruin, mimo wielkiego animuszu, zwierania szeregów i organizowania składek nie dokonało się po dziś dzień), szczególnego znaczenia nabierały wydarzenia, które w świadomości mieszkańców wydobywały ich „piastowski gród” z prowincjonalności, pozwalały, obok książęcej legendy, szczególnie Bolka II, odetchnąć także bardziej współczesną wybitnością. Stąd wyjątkowy nastrój „świdnickiej premiery” sztuki Ryszarda Latki (1941) Tato, tato, sprawa się rypła w roku 1976. Utwór, po uzyskaniu ogólnopolskiego konkursowego lauru, przeszedł przez wiele scen w kraju, wynosząc także swojego autora, który ze skromnego konserwatora w miejscowym urzędzie pocztowym stał się rychło jedną z czołowych postaci miejscowej kultury, jej literackim ambasadorem na szerszym forum. Było to o tyle uzasadnione, że również pewnym powodzeniem cieszyła się jego następna sztuka, Óżont, że na podstawie jego scenariusza powstał telewizyjny film Żeniac. Do środowiska bohaterów swego debiutanckiego dramatu powrócił autor w latach dziewięćdziesiątych pisząc Zakciało się wom Kalwaryji, który to utwór wystawił teatr w Wałbrzychu . W 1996 roku ukazał się wybór dramatów Latki, ale autor ten nie poprzestawał na formie dramatycznej, pisał także wiersze i drobne prozy, wykorzystując głównie swoje rodzinne zaplecze, tj. twórczo eksploatując pamięć, świadomość i język ubogiej podkarpackiej wioski w całkowicie odmiennym otoczeniu. Sukcesowi literackiemu zawdzięcza wiele także w swym prywatnym życiu. Ponieważ rozpoczęło się to jeszcze w epoce, kiedy wciąż słychać było o „awansie społecznym”, można by – posługując się ówczesną retoryką – powiedzieć, że Ryszard Latko, zupełnie niezależnie od oficjalnej polityki społecznej i kulturalnej – awansował samego siebie.
Panna Nikt
Może jeszcze ważniejszym wydarzeniem w Świdnicy stała się premiera filmu Andrzeja Wajdy Panna Nikt (1996), według powieści byłego świdniczanina Tomasza Tryzny (uparcie mianującego się Tomkiem). Podkreślam ten zwyczaj autora, ponieważ sygnalizuje także kryjącą się w jego świadomości niezgodę na dorosłość, na świat uważany (i uważający się) za dojrzały. Równolegle, obok literatury, pielęgnowaną od lat pasją Tryzny jest film. Od pierwocin w pamiętnym dla starszych świdniczan AKF-ie w latach sześćdziesiątych, po przeniesienie się do Warszawy, którą, w interesującej go dziedzinie, usiłował zdobyć z pełną determinacją talentu i młodości. Nie wiem, czy Tryzna – za przedłużoną młodość i pisarską sławę – podpisał cyrograf (jak to wedle supozycji jednego z badaczy miałby uczynić Juliusz Słowacki), faktem jest jednak, iż prawdziwe powodzenie, wynoszące go zdecydowanie ponad wszelkie filmowe dokonania, uzyskał za sprawą tworzonej przez szereg lat powieści, która jakby wzorem libertyńskich powiastek podważała tradycyjny świat chrześcijańskich wartości, współbrzmiąc zarazem z docierającym właśnie do szerszej świadomości czytelniczej postmodernizmem. Akcja osadzona jest głównie w Wałbrzychu, lecz nie brak i fantasmagorycznej sceny na szczycie słynącej z okultystycznych tradycji Ślęży. Stało się tak, że Panna Nikt (wydana w roku 1994) zwróciła uwagę Czesława Miłosza, który z kolei zainteresował nią Wajdę. Co prawda powstały wkrótce film nie zalicza się do największych osiągnięć reżysera, także sam Tryzna, odpowiadając po premierze na pytania publiczności, dystansował się od obrazu, mówiąc, że ma nadzieję zrobić w przyszłości własną adaptację, jednakże wrażenie wielkości sukcesu pozostało. Swoją książką autor powrócił niejako w glorii do Świdnicy, z którą zawsze łączyły go więzi rodzinne, ale z której życiem kulturalnym nie bardzo chciał się identyfikować, by – mówiąc językiem Gombrowicza – jego prowincjonalizm nie „szkodził mu na typ”. Z czasem Panna Nikt trafiła do czytelników w kilkunastu krajach. Obrazoburczy pazur tkwi nie tylko w Pannie, lecz i w następnych publikacjach Tomka Tryzny – szczególnie agresywnie i w mało wyrafinowany sposób objawiając się w Sadzawce Syloe. Natomiast w dużej mierze autobiograficzna i „świdnicka” powieść Idź, kochaj (2003) już poprzez tytuł, nawiązujący do św. Augustyna, jest inną propozycją „wadzenia się z Bogiem”, jakby dalekim echem Konradowskiej idei „walki na serca”.
Inne sylwetki
Zupełnie inna była droga i inne relacje z Panem Bogiem przyjaciela i współuczestnika artystycznych poczynań Tryzny, Mirosława Sośnickiego. Przeszedł od skomplikowaną drogę ideową, w młodości zaczął z animuszem pracować na rzecz postępu społecznego w Związku Młodzieży Socjalistycznej, rychło wszakże wystąpił, przekonawszy się, że stanowi on przykrywkę dla cynicznej prywaty. W latach osiemdziesiątych całym sercem oddał się „Solidarności”, przede wszystkim jako dziennikarz. Powróciwszy z internowania prowadził działalność konspiracyjną. Po politycznym przełomie był posłem Kongresu Liberalno-Demokratycznego, ale zdystansował się od polityki, gdy okazało się, że prawdziwymi graczami są w niej tylko partyjni przywódcy. Stworzył fundację, postawił dom w Górach Sowich – i postanowił z właściwą sobie determinacją poświęcić się odtąd pisaniu. Równolegle doznał głębokiego nawrócenia religijnego, po latach zgłębiania (i stosowania) zasad buddyzmu, feng-shui etc. stał się gorliwym katolikiem. Wcześniej miał kilka literackich publikacji prasowych, m.in. w „Odrze”, ale pierwszą książkę, wydał (we własnym wydawnictwie, które – a jakże – również zorganizował) w roku 2004. Wzgórze Pana Boga to przejmująca opowieść autobiograficzna o nagłej i tajemniczej śmierci ukochanego syna i przezwyciężeniu rozpaczy. Później przyszła Astrachowka (2005), w której za tło psychologicznej rozgrywki posłużyły doświadczenia z pracy w podziemiu i w 2009 r. Tylko miłość (w tym wypadku tytuł mówi wszystko).
Nie zawsze obraz pisarza jest wynikiem jego kreacji, czasami kształtuje się samoistnie, nieraz z dużym udziałem otoczenia. Tak było ze Zdzisławem Władysławem Żurkiem (1947- 2002). Trudno może o bardziej spolaryzowaną wizję osobowości artystycznej, niż ta, która była – i pozostaje po śmierci – udziałem tego poety. Dwoistość zresztą, na różnych płaszczyznach, stała się jego losem od wczesnej młodości, kiedy to zapadł na schizofrenię. Odziedziczywszy po matce wysokie poczucie niezależności i godności osobistej, bywało, iż tygodniami wegetował w nędzy, zdany na pomoc przypadkowych ludzi, nim wylądował w szpitalu. Na oczach mieszkańców swojego ukochanego Boguszowa przemieniał się też fizycznie. Gdy następowała remisja choroby, z przygarbionego, zarośniętego, stroniącego od kontaktów, pogrążonego we własnej obsesji (lęku przed inwigilacją z Kosmosu) włóczęgi stawał się na powrót krzepkim, postawnym, wysportowanym mężczyzną, aktywnym uczestnikiem lokalnych przedsięwzięć artystycznych. Dla małomiasteczkowego środowiska był prawdziwą ikoną nieszczęścia, wiedziano, że pierwsza żona odrzuciła go ze względu na chorobę, natomiast druga (poznana przezeń w społeczności terapeutycznej) nieoczekiwanie popełniła samobójstwo. Obok tego wszystkiego funkcjonował jednak także jako „swój”, „nasz” poeta. I takim pozostaje nadal, jednym z nielicznych emblematów lokalnej kultury, niezbywalną cząstką jej tradycji. Twórczość tego „przeklętego” – bez najmniejszej dozy sztuczności czy kokieterii – poety, np. Słoneczne wzgórza z 1995 r., była naprawdę „poezją, która ocala”. Afirmatywny (choć nie stroniący i od krytyki) obraz miasteczka, jego społecznej rzeczywistości, a przede wszystkim wizja otaczającej je przyrody ocalały psychikę autora, integrowały, nadawały sens, pozwalały na funkcjonowanie w sferze głębszych relacji międzyludzkich. Jest to poezja prosta, ujmująca swoim własnym tonem, która przechowuje wiele momentów zachwytu nad istnieniem, zapatrzenia w tajemnicę natury i losu zwykłego człowieka, nie unikająca jednak humoru i groteski. Będąca także w znacznej swej części poruszającym świadectwem głębokiej i szczęśliwej, przez moment, miłości. Poezja, której nie imała się schizofrenia, lecz która na swój sposób dzieliła los swego twórcy. Po nagłej śmierci poety (w szpitalu w Stroniu Śląskim), część przygotowywanego przezeń do wydania tomiku odkryto – nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności – namoczoną już w kadzi, gotową do przerobu w składnicy makulatury (ukazał się on w roku 2008 pt. Ogrody gwiezdnych braci). Obszerna autobiograficzna powieść pt. Schizofrenicy zaginęła zdaje się już bezpowrotnie, ocalał fragment zamieszczony niegdyś w „Almanachu Wałbrzyskim”.
Można być także pisarzem „widmem”, nieistniejącym dla czytelników przez lata, do śmierci czekającym odkrycia. Był to los wałbrzyszanina, Tadeusza Tarnawskiego (1923-1987). Za życia istniał pisarsko tylko częściowo – jako autor zeszytu wierszy, nielicznych publikacji prasowych. Obracał się w kręgu skupionym wokół Jachimowicza (który zresztą swojego czasu złajał go niemiłosiernie za krytyczny wiersz o Piłsudskim). Jednak prawdziwym jego żywiołem była proza, znana bardzo nielicznym. Były to bowiem opowiadania całkowicie niecenzuralne ze względu na tematykę. Tarnawski, żołnierz AK, trafił w 1944 do sowieckiego więzienia a potem na Daleką Północ i w swym pisaniu przedstawiał świat tamtejszych łagrów. Dzięki zapobiegliwości wdowy możliwe było na początku lat dziewięćdziesiątych wydanie prawie całego jego dorobku. Książki edytowane w prywatnym, prowincjonalnym wydawnictwie i trafiające głównie do najbardziej zainteresowanego ich tematyką środowiska kombatantów, tylko przez moment były na powierzchni i nie znalazłszy odpowiedniego oparcia w krytyce, ponownie zniknęły z horyzontu. Być może najważniejsza z nich – Kamienny wór (1993) – zawierająca parę świetnych pod względem formalnym, ściśle literackim, opowiadań, a zarazem mająca moc przerażającego świadectwa, za jakiś czas wypłynie raz jeszcze potwierdzając jakby z schulzowskiego świata wywiedzione, kalekie istnienie pisarza. Zresztą Tarnawski ze swoim oddziałem penetrował też rodzinne okolice Schulza, a niektóre fragmenty jego prozy przypominają plastyką, bogactwem języka i pisarską energią dzieło Drohobyckiego Mistrza.
Innym, nie w pełni istniejącym w literackim świecie pisarzem (niegdyś wałbrzyskim, aktualnie mieszkającym we Wrocławiu), jest Paweł Bryszkowski (1938), poza publikacjami prasowymi autor jednej tylko książki z zakresu literatury faktu pt. Getto w Gołdapi (1999), traktującej o losach internowanych kobiet. Ale znacznie ważniejszym jego dokonaniem (pozostającym niestety w szufladzie) jest opowieść o losach wałbrzyskiego węgla w ostatnich kilkudziesięciu latach (przez wiele lat obserwował te sprawy z najbliższej perspektywy jako pracownik kopalni, a potem tzw. zjednoczenia). Bryszkowski jest także autorem literackich portretów wybitnych wałbrzyskich artystów, z których część była zamieszczona w prasie kulturalnej. Jeszcze inną propozycją jest napisana na podstawie rozmów z zesłańcami rzecz o Syberii. Pozostaje mieć nadzieję, że także twórczość tego pisarza przesunie się z czasem z regionów widmowych w realność.
Z pełną świadomością odwrotną drogę odbył kilkanaście lat temu noworudzianin Zygmunt Kruczkowski (1951), który po wydaniu interesującego tomiku poezji Kosztowna esencja (1993) i napisaniu kilku utworów dramatycznych wycofał się z literatury, także z udziału w imprezach środowiskowych, oceniwszy, że ta dziedzina życia nie przyniesie mu prawdziwej satysfakcji, a na wegetację na marginesach nie chciał się zgodzić.
Michał Fostowicz
Ubocze, azyl, samotnia czy pustelnia może być jednak z punktu widzenia sztuki wyborem pozytywnym. Stworzyć jedyne dla pewnego typu twórcy warunki rozwoju. Najwybitniejszym przykładem takiej sytuacji – w całym regionie sudeckim, na całym Dolnym Śląsku, a być może i w Polsce – był Michał Fostowicz-Zahorski (1948-2010). Jego kontemplatywnemu stylowi bycia idealnie odpowiada miejsce zamieszkania, dom w górskim lesie, dwa kilometry od centrum Międzygórza. Niegdyś, parę lat po wojnie, przeniósł się tutaj jego ojciec niepogodzony z nastającymi w kraju porządkami. Syn przejął po nim w spadku ten gest sprzeciwu. W młodości, w latach sześćdziesiątych, sympatyk alternatywnych ruchów młodzieżowych, by zaznaczyć swoją niezależność wobec systemu, kończąc studia polonistyczne, zrezygnował z ubiegania się o magisterium. Zainteresowany szeroko pojętym życiem wewnętrznym, sporo praktykował i tłumaczył, w tym mistrzów Zen, Krishnamurtiego, perskiego mistyka Rumiego i Lao-tsy. Jako emanacja duchowości, spontanicznie pojawiło się w jego życiu malarstwo. Pisał wiersze, z czasem coraz bardziej ascetyczne, świadczące o postępującym uwewnętrznianiu elementów buddyjskiego widzenia rzeczy. W zbiorze Rewolucja (2000) osiągnął zadziwiającą odpowiedniość owego, eliminującego ułudę zewnętrzności, spojrzenia z postróżewiczowską, równie ascetyczną, formą, jakby najpełniej odkrywając jej potencjalny sens. W czasopismach publikował eseje z pogranicza sztuki, literatury i filozofii, z których kilka jest najwyższej myślowej i pisarskiej próby (w 1997 wyszła jego eseistyczna książka Świat bez prawdy). Fascynował go Leśmian, ale główną pasją życia stały się studia nad literackim i plastycznym dziełem jednego z największych outsiderów europejskich – Williama Blake’a, czemu towarzyszył przekład i edycja jego pism. Wydana w 2009 roku przez słowo/obraz terytoria ponad sześćsetstronicowa Boska analogia to prawdziwe dzieło życia Fostowicza, będące zarazem jedną z najwybitniejszych prac w światowej recepcji dorobku angielskiego wizjonera. Mimo iż w późniejszych latach życia egzegeta Blake’a uzyskał kolejne stopnie naukowe i zaczął funkcjonować w oficjalnym życiu akademickim, to zarówno przedmiot badań jak i styl bycia wciąż pozwalają rozpoznać jego zasadniczą postawę, zdystansowanego wobec toku zdarzeń mędrca.
Animatorzy
Całkowicie różnym swoją twórczością i usytuowaniem społecznym od Fostowicza jest jego przyjaciel, Bogusław Michnik (1945). Świetny animator życia kulturalnego, wieloletni dyrektor Kłodzkiego Ośrodka Kultury, szczęśliwie łączący zakorzenienie w lokalności z zupełnie nieprowincjonalnym stylem funkcjonowania, zarówno w instytucjonalnych ramach, jak i poza nimi. Autor kilku zbiorów poezji, w tym niezapomnianych Wierszy ostatnich o matce z 1981 rolu, ale także kunsztownych, skomplikowanych semantycznie utworów, komentujących zjawiska współczesnej kultury, szczególnie fotografii artystycznej, którą sam z dużym powodzeniem uprawia oraz poezji konkretnej. Patrząc z perspektywy dziesięcioleci, wydaje się, że pasja animatora zbytnio przygłuszyła oryginalną twórczość, zaś regularne kontakty z najwybitniejszymi polskimi poetami (choćby z Tadeuszem Różewiczem) nastawiły go zbyt samokrytycznie wobec własnych poczynań. Podobnie jak Danuta Saul-Kawka, należy niewątpliwie do tych autorów, którzy powinni wejść ponownie do szerszego obiegu literackiego nowymi książkami, zbierającymi także dawne rozproszone wiersze. Natomiast niepodważalne jest miejsce Bogusława Michnika w historii kłodzkiego i dolnośląskiego piśmiennictwa, jako współorganizatora Kłodzkich Wiosen Poetyckich, jednej z czołowych imprez tego rodzaju w Polsce, opiekuna Kłodzkiego Klubu Literackiego, a przede wszystkim wydawcy znakomitej pod względem treści i poziomu edytorskiego Witryny Artystów (gdzie obok miejscowych autorów publikowani byli np. pisarze z Niderlandów czy Południowej Afryki).
Rasowym animatorem jest także Krzysztof Karwowski (1971), młodszy o pokolenie od Michnika i wyraźnie różniący się odeń stylem działania (nie tak precyzyjnym, hołdującym bardziej spontaniczności i nadwartościowującym nieco przypadek jako element kreowania i funkcjonowania sztuki). Do swojego kulturoznawczego wykształcenia doszedł niejako drogą prób i błędów, rozpoczynając wcześniej studia astronomii i geologii. Wiersze pisał od wczesnej młodości, a bardzo aktywnemu udziałowi w życiu noworudzkiej Ogmy i śledzeniu bieżącej prasy kulturalnej (także Internetu) zawdzięczał zdobycie sporej świadomości literackiej. Od początku także usiłował tłumaczyć, wydając z biegiem czasu nieoficjalne tomiki z poezją Bachman, Enzensbergera i Kunzego, a także poetów czeskich. Zresztą błyskawiczne opanowanie języka czeskiego, wejście w głęboki kontakt z tą kulturą, owocujące później przedsięwzięciami na pograniczu, m.in. powołaniem Polsko-Czeskiej Grupy Poeci ’97, jak również pewne osobiste przeżycia, stały się dla samego autora źródłem podejrzeń, jakoby był wcieleniem niezidentyfikowanego wybitnego czeskiego pisarza. Sukces odniosła pierwsza traktowana przez Karwowskiego jako dojrzała (w przeciwieństwie do wcześniejszych publikacji noworudzkich) książka poetycka pt. Chlewy przywołują swoje świnie, która zwyciężyła w ogólnopolskim konkursie w 1999 roku. Wiersz jest dla tego poety drogą do samouświadomienia, osiągnięcia maksymalnej szczerości, stąd szokująca nieraz czytelnika daleko posunięta bezpośredniość wyrazu. Dziedziną specjalnego zainteresowania Krzysztofa Karwowskiego pozostaje od lat poezja typu „haiku” i udział w międzynarodowej społeczności jej twórców, skutkujący m.in. obecnością w światowej antologii opublikowanej w 1998 r. w Quebecu.
Jak Wałbrzych miał swojego Jachimowicza, tak Kłodzko miało swoją Annę Zelenay (1925-1970). Ona również przybyła zza Buga, publikowała w centralnych wydawnictwach i stała się dla młodszych poetów czymś więcej niż tylko bardziej doświadczoną pisarką. Jej dojrzałej twórczości towarzyszyła aura zagrożonego ciężką chorobą życia.
Z biegiem czasu opuszczone przez Zelenay miejsce pierwszej damy kłodzkiej poezji zajęła – urodzona także na Wschodzie, także mająca za sobą ciężkie schorzenie płuc – Zofia Mirska (1944). Jej wiersze, we wcześniejszych tomikach skoncentrowane w dużym stopniu wokół najprywatniejszej przestrzeni domu i ogrodu, nabierały coraz szerszego znaczenia, stając się głosem tych, dla których obecność na nowych dla poprzednich pokoleń Polaków ziemiach nie wymaga już żadnego uzasadnienia. Jest to głos mieszkanki Kłodzka, piszącej o swoim mieście bez patosu, bez wspierania się regionalnym sentymentalizmem, epatowania urokami zabytkowej architektury etc. Dlatego miasto i jego najbliższe otoczenie, pojawiające się przeważnie w wierszach Mirskiej jako sztafaż czy detal, ma siłę nieodpartej naturalności. Dzięki też temu chętniej wierzymy wypełniającym jej poezję emocjom i refleksjom. Odkrywamy w niej kobiecy ton gospodyni natury i świata. To także poezja pewności języka i wysokiej literackiej świadomości, ugruntowanej na polonistycznych studiach i w długoletniej pracy w szkolnictwie i w instytucjach kultury. Z książek warto wymienić: nie ma innego świata (1992), o oddech wyżej (2005), odchodzi i ulatuje (2010).
Góry
Góry, przede wszystkim góry ziemi kłodzkiej, przyciągały różnych ludzi, wśród dobrowolnych przesiedleńców z całej Polski nie brak i takich, którzy przygodę z naturą łączyli z przygodą literacką. W 2007 roku ukazała się oryginalna edycja pt. Wędrówki po Ukrainie, mająca formę dużego formatu teczki z wydrukowanymi wierszami, urywkami prozy i reprodukcjami fotografii. Ukazała się nakładem i w wykonaniu autora, Leszka Brągla (1954). Autor, z upodobania wędrowiec właśnie, podróżnik, który dotarł i do Chin, i w Himalaje, a nawet do ukrywającego się Salmana Rushdi’ego, wybudował dom w Orłowcu, przy którym – w Ogrodzie Górskiego Wiatru – organizuje występy, przeważnie o charakterze etnograficznym i folkowym, artystów z różnych stron świata. Sam obdarzony jest różnymi talentami. Pisze, fotografuje, maluje, rysuje etc. Zdarza mu się nawet występować w roli szamana. Tworzy poezję, wiersze drogi, przeważnie wyzbyte powierzchownego estetyzmu i sentymentalizmu, autentyczne i oryginalne, pisze, a właściwie zapisuje pośpiesznie, dla późniejszego opracowania, prozę, również będącą refleksją nad przemierzanym światem, łączącą poetycką wrażliwość i erudycję z reporterskim ujęciem. Niestety, jest to przykład nie tak wyjątkowej sytuacji, kiedy to sam autor stoi poniekąd na przeszkodzie swojemu dziełu. Przyczyny mogą być u różnych osób różne – „przekleństwo urodzaju”, rozproszenie zainteresowań, styl życia, blokada psychiczna itd. Wspomniane Wędrówki – w których zresztą autor nie jest w stanie być tylko poetą lub tylko fotografem, bo to i tomik wierszy, i rodzaj albumu – dają jednak nadzieję, na ciąg dalszy. Najbliżej zaistnienia jest rzecz także z ukraińskich kresów, poświęcona tropieniu źródeł chasydyzmu. Towarzyszką życia Brągla jest poetka Joanna Mossakowska (1956), autorka dwóch zbiorów wierszy (ostatnio Wytańczone wiatrem, 2004), jak i on zafascynowana światem duchowości Wschodu, na użytek własny i najbliższego otoczenia rysująca mandale i stosująca wyrocznię I-ching. Jej utwory, przeważnie bardzo krótkie, chociaż z rzadka tylko pretendujące do formy haiku, są afirmacją swobody, naturalnego stylu życia, pejzażu Gór Złotych, świata zwierząt i roślin (można w tym miejscu dodać, iż Mossakowska ukończyła studia o profilu przyrodniczym). Ów ton afirmatywny, kiedy widzimy, że „wszystko jest dobre”, nie wyklucza innej biblijnej prawdy, o ciemnościach kryjących ziemię. Nie brak też wierszy poświęconych refleksji nad duchową stroną kobiecości oraz oryginalnych erotyków. Obcując z tą poezją, trudno uwierzyć, że jej autorka tkwi na co dzień w urzędniczym kołowrocie lądeckiego ratusza, że ogromną większość energii pochłania jej walka z absurdami i ciasnotą ludzkich horyzontów. Być może o tej sferze jej życia (a poprzez nią o funkcjonującej na przełomie wieków prowincjonalnej mentalności) dowiemy się kiedyś z dyskretnie prowadzonego od lat dziennika.
Gwiazdy
Dwojgu pisarzom związanym blisko z Nową Rudą trzeba przyznać tutaj status gwiazd. Pierwszą z tej dwójki jest Olga Tokarczuk (1962), mieszkanka Wrocławia i Krajanowa koło Nowej Rudy, będąca nie tak częstym przykładem połączenia talentu z rozgłosem i sukcesem wydawniczym. Jej pisarstwo w ogóle jest domeną harmonizowania sprzeczności, między twórczością „wysoką” chociażby i „popularną”, pomiędzy próbami zakorzenienia a wojażowaniem. Zaczęło się przecież (w 1993 roku) od Podróży ludzi księgi a zreflektowaniem i podsumowaniem tej tendencji byli w 2007 roku Bieguni. Pomiędzy nimi ukazały się zaś dwie ważne książki dotyczące związku z miejscem i czasem, który chce się zatrzymać: Prawiek i inne czasy (1996) oraz Dom dzienny, dom nocny (1998). Inną jeszcze konstytutywną sprzecznością w tej twórczości jest spotkanie tego, co realne (realistyczne), z tym, co poza – czy ponadrealne, ezoteryczne. Pomiędzy jednym zaś a drugim rozciąga się sfera będąca domeną psychologii, z coraz nowszymi jej próbami teoretycznego porządkowania świata duchowego, w czym Tokarczuk – psycholog z wykształcenia, a także z praktyki – doskonale się orientuje i co, bardziej czy mniej świadomie, spożytkowuje w swej prozie. Szczególnie owo dotykanie i przenikanie się światów uwyraźnia się w powieści E. E. z 1995 roku (może za sprawą realistycznego stylu, naprawdę powieściowej formy, ponieważ np. Dom dzienny… czy Biegunów tylko z dużymi zastrzeżeniami można nazwać powieściami, jeśli w ogóle). W swoim społecznym funkcjonowaniu pisarka daje szerokiej publiczności literackiej rodzaj więzi z „wyższym” czy „szerszym” światem. Jest człowiekiem sukcesu, nie uwidaczniającym w bezpośrednim kontakcie negatywnych cech przypisywanych ludziom tej kategorii, przeciwnie, dzięki dobremu kontaktowi i otwartości staje się dla wielu młodych, szczególnie kobiet, kimś w rodzaju przewodniczki, hierofantki – żeńskiego guru.
Natomiast Karol Maliszewski (1960), pomimo stałego zabiegania i mnóstwa wyjazdów, wydaje się być wręcz wzorcem zagnieżdżenia w określonej okolicy, jest skrajnie „stąd”, jest stuprocentowym tubylcem, aborygenem, nawet jeżeli buntuje się, a bunt jest jednym z głównych nerwów jego twórczości, buntuje się po swojemu, jak chłopak znany nam z sąsiedniego podwórka. Mimo zajęcia – dzięki zacięciu i niesamowitej pracowitości – wybitnego miejsca nie tylko we współcześnie tworzonej literaturze polskiej, lecz w całej towarzyszącej jej recenzencko i konkursowo, uniwersytecko i towarzysko dziedzinie, pozostaje w problematyce swojej oryginalnej twórczości (i w życiu prywatnym) na wskroś noworudzianinem. Nawet zapisy z zagranicznych wypadów (chociażby doskonały notatnik z Islandii), które zapewne pociągnęłyby np. Olgę Tokarczuk w nową powieściową przygodę, gdzieś na krańce świata – Maliszewski umieszcza wewnątrz książki (Sajgon, 2009) desperacko zanurzonej w kosmosie Nowej Rudy. Zresztą zapis dziennikowy (patrz np. Dziennik pozorny, 1997 czy Próby życia, 1999), czasem lekko konfabulowany narracyjnie, wydaje się być tym rodzajem prozy, w którym, podobnie jak w najlepszych swych wierszach (choćby z tomu Rok w drodze, 2000) pisarz najpełniej wyraża trawiącą go pasję i ciekawość istnienia, a czyni to z plastyką opisu i emocją języka nie ustępującym pisarstwu jego bardziej znanej i częściej nagradzanej przyjaciółki z Krajanowa (np. by pozostać w kręgu Sajgonu, fantasmagoryczny opis orkiestry górniczej nieistniejącej już kopalni, występującej niby na krawędzi bytu i niebytu, opis na miarę najwspanialszych epizodów Domu dziennego, domu nocnego…).
Ogma
Zadziwiającą wspólnotą, prawdziwą konfraternią poetycką pozostaje funkcjonujący przez lata (od 1990 roku) Noworudzki Klub Literacki Ogma. Powstały przy bibliotece, jednak zawdzięczający najwięcej wspomagającej obecności Karola Maliszewskiego. Dla kilkunastu osób stał się prawdziwym przedszkolem czy szkołą poetycką, ale zarazem stanowił miejsce osmozy literackiego fermentu z „normalnym” życiem miasta. Dzięki uczestnikom tej grupy, a także ich rodzinom i przyjaciołom w naturalny sposób poszerzył się krąg oddziaływania słowa pisanego, pogłębiła świadomość kulturalna otoczenia. Zaistniało oddane grono współorganizatorów Noworudzkich Spotkań z Poezją, uczestników i organizatorów towarzyszących im konkursów O Laur Kosmicznego Koperka czy turniejów jednego wiersza. Pojawiło się bardzo wiele publikacji. Trudno przecenić znaczenie tej artystycznej przygody dla każdego jej uczestnika z osobna. Konfrontacja dokonań, systematyczność kontaktów prowokujących do dyskusji, udział w spotkaniach z pisarzami, ale i pierwsze własne wieczory poezji, i pierwsze tomiki… Wszystkiemu temu towarzyszyły przyjaźnie i miłości, atmosfera wolności i zabawy. Nawet nieuchronne w każdej zbiorowości tarcia lub konflikty nie były w stanie rozbić tej aury na trwałe. Poza wspomnianym już wcześniej Krzysztofem Karwowskim, wypada wymienić tutaj drugą wybijająca się postać Ogmy, Tomasza Leśniowskiego (1968), który funkcjonuje pod prowokującym żydowską proweniencją pseudonimem David Magen. Autor kilku zbiorów wierszy, rozpoczynający od drobnych poetyckich spostrzeżeń, potem garści liryków zakorzenionych w biblijnej tradycji i zorientowanych na maksymalną czystość tonu, już od lat pisze utwory ciemne, pogmatwane, splecione z odpryskami masowej kultury, popularnej muzyki czy filmu. Jakby chciał przyszpilić wymykający się zasadom świat, z którym ma do czynienia na co dzień, jako wychowawca domu dziecka i gospodarz lokalnej strony internetowej.
Czasopisma
W ogóle udział w tworzeniu prasy – różnej rangi i różnego rodzaju – a także innych środków przekazu stał się po 1989 roku swoistym fenomenem regionalnego środowiska literackiego (zarówno źródłem utrzymania dla wielu osób, jak i polem ekspresji twórczej). Od pism literackich lub kulturalnych (np. świdnicka „Arytmia” z Tomaszem Hrynaczem, Grzegorzem Woźnym, Leszkiem Florkiem (pod pseudonimem Tamara Hebes) i Jarosławem Mariuszem Gruzlą, „Blik” – rodzaj kulturalnego biuletynu stworzony przy Kłodzkim Ośrodku Kultury przez Bogusława Michnika, efemeryczna „Stronica Śnieżnicka”, z którą współpracował m.in. Michał Fostowicz, zresztą związany także z wrocławską „Ritą Baum”), po prywatne pisemka wydawane swego czasu przez Krzysztofa Karwowskiego i Davida Magena („Pagina” i „Cermait”). Współpracownikami tytułów ukazujących się w oficynie „Ziemia Kłodzka” byli nie tylko obaj wspomniani w poprzednim zdaniu poeci, ale i Karol Maliszewski, Mariusz Poźniak oraz wielu innych. Osobnym przypadkiem jest prywatna, cotygodniowa „Brama. Gazeta Prowincjonalna”, stworzona i prowadzona przez Mirosława Awiżenia, autora wierszy i swoistego raptularza, stosów niepublikowanych wciąż zapisów przypominających „zlepy, ciągi i szumy” Mirona Białoszewskiego (z „Bramą” związany jest też jego syn, poeta, Maciej Awiżeń). Redaktorem gazety – „Niezależnego Słowa” – byli Mirosław Sośnicki (potem też w „Kurierze Wałbrzyskim”), Paweł Bryszkowski, Tadeusz Patulski, przedwcześnie zmarły wałbrzyski poeta i dramaturg, zdobywca Prix Italia za słuchowisko Łowcy dźwięków. „Tygodnik Wałbrzyski” prowadziła poetka Elżbieta Gargała, a pracował w nim Roman Gileta. W wałbrzyskiej prasie udziela się też świetny poeta i satyryk, Henryk Król. Z ukazującymi się w Lądku Zdroju czy Stroniu Śląskim tytułami wiązali się Artur Burszta (gdy nie w głowie były mu legnickie i wrocławskie Porty), prozaik (także rzutki działacz stowarzyszeń kulturalnych) Tomasz Pawlęga i Marzena Bryksa. Do „Przekroju” natomiast trafił w swoim czasie pochodzący z Ołdrzychowic Kłodzkich poeta i felietonista Przemysław Jurek. „Wiadomości Boguszowskie” to, prócz wspomnianej już Gargały, niestrudzony dokumentalista regionalnej kultury, poeta i malarz (niegdyś jezuita, później milicjant, szef wałbrzyskiej izby wytrzeźwień), Andrzej Niżewski. Nie jest to lista kompletna, jej celem nie jest dokumentacja, lecz zwrócenie uwagi na wciąż istniejące i ważne zjawisko. Podobnie jak żywa obecność osób piszących na swoją własną odpowiedzialność w Internecie (tu pozwolę sobie wymienić Blog Danuty czyli wałbrzyskiej poetki Danuty Góralskiej-Nowak).
Antoni Matuszkiewicz