Wieża (fragmenty)
***
3.09.2010
Zauważyłem, że oprócz niedzielnego przedpołudniowego rytmu świdniczanie poddani są rytmowi świeckiemu.
O wpół do szóstej rano pojawia się na ulicach armia emerytów i rencistów, tworząc trzy formacje. Pierwszą stanowią ci, co podbiegają nieco, by wyprzedzić pozostałych, którzy chcą zarejestrować się w przychodni (kawaleria) – stawką jest niższy numerek, względnie wcześniejsza godzina. Druga formacja to ci, którzy cierpliwie wyczekują, kiedy ranne wstaną zorze (lotnictwo) – za życia rezygnują z cielesności, by stać się czystą pneumą i wniebowstąpić. Trzecią formację (piechotę) stanowią ci, którzy zdobywają okopy lad sklepowych – wyśledzą najmniejszą różnicę w cenie podstawowych towarów (chleb, jajka, owoce, warzywa) i nigdy, i nikomu nie popuszczą, nawet o grosz, choćby miała się polać krew.
Siódma czterdzieści pięć. Miasto zalewa młodzież szkolna – wymyśleni przez swoich rodziców i media niedoszli celebryci (mogą jednak celebrować to, aż do zakończenia studiów).
Dziewiąta czterdzieści pięć. Do swoich firm wyjeżdżają „tankami” rodzice niedoszłych celebrytów.
Od szesnastej do osiemnastej: shopping (dotyczy wszystkich, z wyjątkiem armii emerytów i rencistów).
Dwudziesta: armia emerytów i rencistów – m jak miłość, barwy szczęścia, na dobre i na złe; niedoszli celebryci – fejsbuk, ajfon, skajp; rodzice niedoszłych celebrytów – liga mistrzów (mężczyźni), perfekcyjna pani domu, kuchenne rewolucje magdy gesler (kobiety).
Pierwsza w nocy: armia emerytów i rencistów robi pranie (druga taryfa); niedoszli celebryci – fejsbuk, ajfon, skajp; rodzice niedoszłych celebrytów – śpią, w tle kolejna powtórka ligi mistrzów (mężczyźni), pani domu, gesler (kobiety).
Weekendy są bardzo płodne (z wyjątkiem armii emerytów i rencistów).
***
(ten sam dzień, wieczór)
Tablice korkowe prezentują się nieźle. Teraz pokój przypomina biuro detektywa. Wszędzie bajzel, kubki z kawą, nadgryzione pączki z wyciekającą marmoladą porzucone na bezładnie rozrzuconych serwetkach, ale to, co istotne, przywieszone jest na tablicach – zdjęcia, notatki, mapa, a na mapie miejsca zbrodni oznaczone kolorowymi pinezkami lub czerwonym flamastrem (tak, tak, za dużo seriali kryminalnych; ale na razie zostałem odcięty od telewizji i Internetu, czyli żegnaj Ligo Mistrzów – na szczęście teraz puszczają jedynie powtórki).
Jedna z tablic będzie przeznaczona na poszukiwania tożsamości „mordercy”, drugą poświęcę miastu, z którego „morderca” pochodzi. Jak w prawdziwym kryminale, działania „mordercy” muszą mieć podwójną motywację: psychologiczną (konstrukcja psychiczna bohatera; np. choroba psychiczna) i socjologiczną (wpływ środowiska na ukształtowanie charakterologiczne bohatera: bieda, ojciec-kat, zaborcza matka, zdeprawowani koledzy z podwórka itp.). Tak więc, na pierwszej tablicy znajdą się informacje o domniemanej tożsamości bohatera, a na drugiej informacje o mieście, które ma na niego wpływ, szczególnie o miejskich osobliwościach.
I tylko jedno nie gra, tylko jedno jest poza konwencją – że w tym wypadku „morderca” i detektyw to jedna osoba.
Przypomniałem sobie, że już z jedną osobliwością miejską się zetknąłem – w prasie świdnickiej. Wyszukałem artykuł i wyciąłem nożyczkami. Zawisł na tablicy jako pierwszy (przeczuwałem jednak, że na długo pozostanie moim ulubionym):
Kokony wielkości człowieka
Remont poddasza okazał się odkrywczy dla mieszkanki ul. Świętojańskiej w Świdnicy. 160 centymetrów średnicy, 80 wysokości – takie wymiary miał każdy z dwóch pozostawionych przez szerszenie kokonów.
Znalezisko, które wyglądało jak dwie twarde kule o strukturze przypominającej sprasowane muszle, zobaczyli po zdemontowaniu części zadaszenia, które wymagało remontu, pracownicy firmy budowlanej Sławek, Jacek i Michał. Ci od razu powiadomili właścicielkę domu. – Baliśmy się, że w środku mogą być trzmiele lub szerszenie, a przy takich rozmiarach ich „domków” mogło ich tam być mnóstwo, a przecież wiemy, jak niebezpieczne bywają te owady – opowiada Leokadia Kasprzycka. Świdniczanka dzwoniła w wiele miejsc, żeby siedlisk się pozbyć. – Nikt nie mógł mi pomóc. Straż Pożarna się już nie zajmuje usuwaniem kokonów, tym bardziej Straż Miejska. Zostałam sama z tymi dwiema ogromnymi kulami – przedstawia sytuację. Wreszcie w Powiatowym Inspektoracie Weterynarii w Świdnicy wskazano instytucję, do której mogła zwrócić się po pomoc pani Leokadia. – Moi pracownicy w międzyczasie poszli po pszczelarza, a ja zadzwoniłam po specjalistów od takich zadań – dodaje. Niedługo później potwierdziły się przypuszczenia, że to kokony nie tyle trzmieli co szerszeni. Na szczęście te najwyraźniej zrobiły przeprowadzkę, bo oba „domki” były puste. – Nie było powodu do obaw, bo oba kokony były puste. Gdyby jednak było odwrotnie, jedno puknięcie młotkiem mogłoby doprowadzić do ataku szerszeni – mówi Antoni Nóżka z Zakładu Dezynfekcji, Dezynsekcji i Deratyzacji w Świdnicy, który ustalał, czym są dziwne wytwory i czy ktoś w nich mieszka. – Były to kokony wieloletnie, o czym świadczy właśnie ich piękna struktura. Powłoka kokonu to mieszanka celulozy, śliny tychże owadów z innymi substancjami, tworzące takie plastry. W środku są jaja – tłumaczy Nóżka. Te „okazy” nie są największymi, z którymi miał do czynienia specjalista. – Codziennie mam takie wezwania. Zwłaszcza teraz, gdy temperatury sprzyjają powstawaniu kokonów. Jednak tego, z czym spotkałem się w Walimiu, nie przebiło jeszcze nic. Otóż, w Walimiu kokon przybrał kształt spodni męskich i rozmiarami również im odpowiadał – mówi. Nie ma się co dziwić największym przedstawicielom rodziny osowatych, że chcą mieć luksusowe mieszkania, a nie małe kliteczki (Marlena Mech, „Wiadomości Świdnickie”, nr 31, 2-8.08.2010).
***
1.08.2010
Tego ranka, choć była to niedziela, obudziły mnie unoszące się nad ulicą tony głośnej, ożywionej rozmowy. Wyjrzałem przez okno – Łukowa do połowy zastawiona prowizorycznymi straganami, właściwie kocami ułożonymi na bruku, na których eksponowano przeróżny asortyment. W ten sposób otrzymałem jako tymczasowy mieszkaniec Łukowej nieoficjalne zaproszenie na odbywający się w każdą pierwszą niedzielę miesiąca Targ Staroci (o czym donieśli pytani przeze mnie przechodnie). Stało się jasne, że prędzej czy później przyjdzie mi się zmierzyć z własną historią, z własnym losem, a ten nieodwołalnie związany jest z tym miastem. Na szczęście jednak jak dotąd nie odbywa się to gwałtownie. Gwałtowności nie lubię. Raczej bliższe jest mojej naturze niespieszne oswajanie nowej przestrzeni. Targ Staroci, mający w sobie coś z pogranicza, a każde pogranicze nawykłe jest do obcowania i wchłaniania elementów niejednoznacznych i do końca nieokreślonych w swym charakterze, powiedziałbym nawet, że peryferyjnych, stanowi doskonałą okazję, by wkroczyć w nową przestrzeń, ale nie czuć się w niej całkowicie obco.
Bardzo szybko przekonałem się, że Targ Staroci to symbol: dla centrum nauczka i przestroga, dla peryferii afirmacja witalności i kolorytu. Polityka zachłannej ekspansji centrum ponosi tutaj fiasko i kończy się przewrotnie – opanowaniem centrum przez peryferyjność. Hordy barbarzyńskich synów rozlewają się po ulicach i odbierają chęć do życia dawnym kolonizatorom. Wiedza o tym, że jednak tu wejdą, na tę ziemię, która nie jest nasza, lecz i nie ich – sprawia, że zakupy, których dokonujemy w tych dniach, są tak bardzo tymczasowe (ćwierć chleba poproszę). Kulturalni mieszkańcy, którzy od wieków wznosili centrum, ustępują przed barbarzyńskim żywiołem, zamykają sklepy, chowają się do bram lub uchodzą z miasta z duszą na ramieniu. Na miejscu pozostają jedynie na wpół oswojeni, na wpół nawróceni wilniuki i lwowiaki, których pamięć sięga dalej. Przypominają sobie dzieciństwo, a w ich żyłach zamiast krwi jak po długiej zimie znów rozkwita radośnie bazar.
Targ staroci - feeria kolorów, tonów i smaków, które tętnią nieokiełznane w oczach przechodniów, pęcznieją w ich wyobraźni i wybuchają radosnym okrzykiem w ustach. Festyn dziwactw, form przeinaczonych, powykręcanych struktur, budzących grozę awanturniczych eskapad w nieznane i wesołych powrotów do prapoczątków. Miasto w mieście. Labirynt pozornych i tymczasowych uliczek, traktów wiodących w przestrzenie intymne i nieokiełznane. Ledwo udało mi się stamtąd wrócić.
Na zawsze jednak jakaś część mnie w tym mikroświecie pozostanie. Zapanował bowiem nade mną pewien przedmiot i nie mogłem odmówić sobie jego zakupu. Owym przedmiotem, który zawładnął moją wyobraźnią i zniewolił ją, był stary kordzik ze zdobną rękojeścią. Ponadto dokupiłem u starszej kobiety (mam zawsze niezwykły szacunek i sentyment do ludzi w podeszłym wieku) stary drewniany zegar z szyszkami i kukułką. Jakoś tak wpadł mi w oko – zatrzymał się na godzinie drugiej, właśnie wtedy, gdy kukułka wyszła i rozdziawiła dziub.
Po zakończeniu Targu tradycyjnie o 17 w całym mieście syreny alarmowe i bezruch.
***
ten sam dzień (późny wieczór)
Pod wieczór migrena minęła i odzyskałem swobodę w formułowaniu myśli. Postanowiłem wyjść na przechadzkę. Włożyłem wygodne ubranie i pomyślałem: tu zaczyna się dla mnie nowa opowieść. Opowieść, której będę narratorem. Narratorem obserwatorem. Czy zachowam epicki dystans? Czy będę obiektywny? Wszechwiedzący? 3-osobowy? Na razie będę narratorem obserwatorem jak dziecko, którego rodzice wprowadzili się co dopiero do nowego mieszkania. Jak dziecko, które pierwszy raz idzie za zachętą matki do piaskownicy z nadzieją, że spotka przyjaciół, i z niepokojem, że idzie do obcych, którzy mogą stać się źródłem dotkliwych upokorzeń i poniżeń. Będę więc narratorem czujnym jak dziecko, które już raz zostało oszukane. To miasto będzie natomiast powieścią, jego ulice - wątkami, kominy - wzniosłym przesłaniem, a piwnice - ukrytymi znaczeniami. Mieszkańcy wybiegną na ulice, by ogłosić doniosłe idee, lub schowają się w bramach kamienic, by zataić idee w piwnicach.
Przepraszam. Jedno pytanie: czy ktoś, kto postrzega miasto jako powieść, jest normalny? A może coś z nim nie tak? A może buduje prywatną mitologię?
Wojciech Koryciński