/
Jacek Inglot

Biogram

 

Jacek Inglot (1962) – ukończył filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. Jest autorem powieści "Inquisitor" (1996), "Quietus" (1997) – obie nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, "Porwanie Sabinek" (2008), "Eri i smok" (2009) oraz "Wypędzony" (2012). Mieszka we Wrocławiu. 

 

Twórczość

 

Proza:

"Inquisitor" (1996);
"Quietus" (1997);
"Porwanie Sabinek" (2008);
"Eri i smok" (2009);
"Wypędzony" (2012);
"Bohaterowie do wynajęcia" (2004) z Andrzejem Drzewińskim;
"Sodomion" (2015);
"Polska 2.0" (2016).

 

/
Omówienie

 

Andrzej Goworski: Jacek Inglot – literat, któremu śni się generał

 

Ktoś wchodzi po schodach. Jego kroki za chwilę wyłonią się z hałasu panującego na dole i na pierwszym piętrze. Ten hałas wytwarza knajpa o niemiecko brzmiącej nazwie. Między osiemnastą a dwudziestą drugą natężenie dźwięków bywa tak duże, że wszystkie okrzyki, przeważnie po niemiecku bądź angielsku, zlewają się w jeden basowy raban. I nawet wtedy, już od pierwszego piętra słyszymy wyraźnie te kroki i głośne kaszlnięcia. Klatka podchwytuje odgłosy, niesie do góry i zanim ów człowiek dojdzie do kraty oddzielającej część publiczną kamienicy od zamkniętej przestrzeni biurowej, oboje – Małgorzata Kułakowska i ja – odgadniemy, kto idzie. To bohater tego tekstu – Jacek Inglot – za chwilę pojawi się w lokalu Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Idę o zakład, że nienaturalnie długo w otwartych drzwiach będzie jeszcze wycierał buty o makatę leżącą na końcu korytarzy, potem popatrzy na nas nie badawczo, a jakby z lekką konsternacją i – zupełnie nie jak wytwórca słyszanych przed chwilą dźwięków – spokojnie wejdzie…

Jacek Inglot, redaktor i polonista, pisarz i wrocławski animator życia kulturalnego, to typowy przedstawiciel dzisiejszych czterdziestopięcio-, pięćdziesięciolatków. Oczywiście nie wszystkich osobników w tym wieku można jednoznacznie zaklasyfikować – część z nich uległa presji czasu i stetryczała, część, dzięki właściwościom charakteru, żegluje na marginesach wszelkiej klasyfikacji, to jednak gros ma w sobie coś, co pozwala mówić o nich pokolenie. Poznałem kilku – można by rzec – reprezentatywnych facetów z tej generacji i Inglota wkładam bez wahania razem z większością jego rówieśników do jednego pudełka, na którym zawieszam etykietę „ludzie przełomu”. Charaktery tych mężczyzn – z racji przyjętej optyki rzecz dotyczy przeważnie płci brzydkiej – modelowały te same wydarzenia. Były one na tyle silne, że indywidualne życiorysy w starciu w nimi zostały opieczętowane, podklejone i sformatowane.

Po stanie wojennym, mimo licznych restrykcji i obostrzeń w dziedzinie społecznych aktywności, jakaś część działań obywateli znalazła się poza zasięgiem kontroli partii. W przypadku niektórych organizacji opozycyjnych można było wręcz odnieść wrażenie, że władza komunistyczna zaakceptowała ich istnienie. Można było także, z pewnymi obostrzeniami, wyjeżdżać poza granice układu. Inglot doświadczył tych „swobód”. Należał, podobnie jak wielu jego kolegów z uniwersytetu, do Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Spotkania członków wrocławskiego oddziału NZS odbywały się w kawiarni nieistniejącego dziś klubu Indeks. Poruszano na nich tematy dotyczące przyszłości studentów i dyskutowano wizje politycznej rzeczywistości. Bez względu jednak na omawiane zagadnienia nikt z zebranych nie miał wątpliwości, że w Polsce partia komunistyczna utraciła rząd dusz. To przekonacie podzielali nie tylko studenci, ale wszyscy młodzi. W połowie lat osiemdziesiątych ogarnęło ich przeświadczenie niechybnie nadchodzących zmian[1]. Powszechność tego zjawiska wynikała z wielu powodów. Traf chciał, że dzisiejsi czterdziestopięcio-, pięćdziesięciolatkowie zostali wrzuceni w ostatnie dziesięciolecie Peerelu w wieku mniej więcej dwudziestu lat i fizjologia była jednym z ważniejszych motorów ich działania – podsycał i radykalizował nastroje młodzieńczy bunt. I mimo że nie wszyscy uczestniczyli w spotkaniach niezależnych organizacji, czy w ramach protestu wychodzili na ulicę, to jednak żaden z nich nie mógł pozostać obojętny wobec fałszu ówczesnej „oficjalnej” rzeczywistości. Kontestatorzy ci, w odróżnieniu od swoich starszych kolegów, związanych konformizmem poznawczym – troską o pracę, rodzinę – mogli pozwolić sobie na ocenę realiów zgodnie z własnymi przekonaniami. Ponadto tajemnicą poliszynela w latach osiemdziesiątych dla Polaków było to, że na Zachodzie można bez strachu wyrażać swoje poglądy i nie martwić się o byt materialny. Wielu przekonało się o tym osobiście. Jacka Inglota kontakt z Europą Zachodnią zapoczątkował wyjazd do Szwajcarii. Odpowiedział na zaproszenie katolickiej organizacji studenckiej i wakacje roku 1984 spędził wraz grupą młodych ludzi z Wrocławia głównie w Bazylei i Zurychu. Zwiedzał najciekawsze miejsca kraju i podejmowany był na przyjęciach organizowanych na cześć Polaków. Po powrocie, na zasadzie rewanżu, Inglot z rodziną gościli szwajcarską studentkę[2]. Tych kulturowych infiltracji wystarczyło, aby dwudziestodwuletni student polonistyki zweryfikował obraz Europy Zachodniej propagowany przez media i literaturę z rzeczywistością.

Koniec procesu socjalizacji członków pokolenia zbiegł się ze zmianami roku 89. i ukształtowani w ostatniej dekadzie Peerelu rówieśnicy Inglota weszli w nową rzeczywistość niczym w „wiek męski, wiek klęski”. Zaopatrzeni w pogłębioną samoświadomość i krytyczny ogląd otaczającego świata, dostrzegli dysonans między ideą a efektami jej realizacji w sposób bardziej osobisty. Obraz nowej Polski – społeczeństwa demokratycznego, otwartego na kulturę Europy Zachodniej, obfitującego w dobra materialne, wypracowany na spotkaniach podziemnych organizacji i poparty podróżami zagranicznymi w latach osiemdziesiątych – nijak nie przystawał do krajobrazu początków ostatniej dekady XX wieku. Ów rozziew doprowadził do wytworzenia się wspólnej dla całego pokolenia skazy epistemologicznej. Inglota – trzydziestoletniego nauczyciela, zapowiadającego się pisarza science fiction – stać było na utrzymanie samochodu Fiat 126p, zaproszenie kolegów na wódkę do rynku – na tych spotkaniach głośniej i dobitniej niż kilka lat wcześniej wyrażano swoje poglądy, i opłacenie niezbędnych rachunków, a w wakacje – na jeden skromny wyjazd zagraniczny bądź kilka krajowych wypadów na konwenty fanów literatury fantastycznej. Pozytywy tego okresu: wzrost siły nabywczej pieniądza oraz poszerzenie wolności obywatelskich w swoisty sposób równoważyły, względem rzeczywistości minionego dziesięciolecia, jego cechy pejoratywne. Spośród licznych niedoskonałości „nowej Polski” Inglotowi doskwierały najbardziej spadek statusu społecznego zawodu nauczyciela, rozwój nowego kumoterstwa – na zwartą postawę byłych członków PZPR środowisko „Solidarności” odpowiedziało również zwartą postawą oraz gwałtowne kurczenie się wolnego czasu. Czas stawał się towarem i tę aberrację jego pokolenie przyjęło szczególnie boleśnie; zwłaszcza, że komuna oferowała mnóstwo wolnego czasu. Rówieśnicy Inglota przywykli kształtować swoje poglądy w dyskusjach, często zakrapianych. A praca zawodowa w latach osiemdziesiątych, w odróżnieniu od sytuacji zapoczątkowanej przez zmiany roku 89., była jedynie dodatkiem do rozgadanych, rozfilozofowanych spotkań młodych ludzi.

Reakcja rówieśników Inglota przeciwko zachodzącym zmianom miała charakter wsobny i polegała na wytworzeniu właściwych dla całego pokolenia cech obronnych. Na początku lat dziewięćdziesiątych z zaobserwowanych prawidłowości wywiedli oni defensywne reguły, którymi posługują się interpretując świat także i dzisiaj: każda władza nie mówi prawdy i trzeba na własną rękę szukać drugiego dna oraz to, że istotą ludzkich poczynań jest ambiwalencja; w każdym złym postępowaniu można znaleźć ziarno dobrego i vice versa – urzeczywistnione dobre intencje są zawsze skażone. Charakteryzuje to pokolenie również schizofreniczny stosunek do czasów, w których żyjemy – jako osoby zarządzające licznych projektami dzisiejsi czterdziestopięcio-, pięćdziesięciolatkowie umiejętnie wykorzystują nowoczesne techniki zarządzania i nowocześnie realizują działania biznesowe, kulturalne, naukowe itp. Jednak w momencie finalnym przedsięwzięcia dochodzi u nich do konfrontacji dwóch postaw: pragmatycznej i idealistycznej. Bywa, że przeistaczają się wówczas ze skutecznych managerów w romantyczne postaci rodem ze Słowackiego czy Mickiewicza i zadając anachroniczne pytania o sensy duchowe podjętych działań, dopuszczają się retardacji.

Właściwa całemu pokoleniu skaza w postrzeganiu rzeczywistości stanowi schemat porządkujący twórczą biografię Jacka Inglota[3]. Jego dokonania zdają się rozkładać na dwa wytyczone przez nieufność do władzy i wiarę w ambiwalencję człowieka równoległe nurty. Pierwszy zorganizowany jest na zasadzie opozycji współczesność versus indywidualna wizja rzeczywistości pisarza. Drugi dotyczy aktywności Inglota w ramach wrocławskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Po kilku latach członkostwa w organizacji literatów (przyjęty został do SPP w 1998 r.) dostrzegł on, że działalność w stowarzyszeniu twórczym może stanowić remedium na obecny współcześnie w relacjach międzyludzkich relatywizm. W pozostałych zajęciach, których podejmował się Inglot, należałoby widzieć pragmatyczną chęć zarobkowania. Zarówno bycie belfrem, jak i redaktorem w wydawnictwach edukacyjnych nie miało służyć niczemu innemu, jak zapewnieniu środków do życia. Trzeba jednak zaznaczyć, że plany te nie od razu Inglot zrealizował. Będąc ponad dziesięć lat (od 1990r. do 2000r.) nauczycielem języka polskiego we wrocławskim I Liceum Ogólnokształcącym, dorobił się jedynie wyrazistej opinii wśród uczniów[4]. Patrząc z perspektywy finansowej, należy stwierdzić, że praca redaktora była znacznie atrakcyjniejsza. Jeszcze jako nauczyciel rozpoczął współpracę z kilkoma pismami. U początków tych kooperacji doszukać się można także i literackich dążeń młodego polonisty i początkującego pisarza. Świadczyć o tym może epizod współpracy z pismami niszowymi bądź studyjnymi. W latach 1986-2000 na łamach „Fantastyki”, a później „Nowej Fantastyki” opublikował ponad 100 recenzji i szkiców. Zamieszczał także artykuły w „Odrze” (w ramach cyklu Książki pokupne; 1998-2000) oraz w „Życiu Warszawy”. Zapewne gdyby nie zmiana koniunktury czytelniczej, Inglot swoją przyszłość związałby z pracą redaktora w piśmie literackim. W 2002 r. współtworzył „SFinksa” – dwumiesięcznik poświęcony literaturze science fiction. Kres jego sekretarzowania przyniósł upadek periodyku. Pewniejsze źródło dochodów Inglotowi zapewniły jednak prace redakcyjne wykonywane początkowo dla Wydawnictwa Perspektywy, potem Bauera i Axela Springera. Awansował i w 2000 roku wyjechał do Warszawy. W owym czasie we Wrocławiu redaktor nie mógł mieć nadziei na znalezienie dobrej pracy, Warszawa dawała zaś możliwości zgoła odmienne. W stolicy zajmował się przygotowywaniem projektów edycyjnych i wykonywał pracę całej redakcji: zajmował się doborem materiałów, korektą, redakcją i współuczestniczył w składzie pism, które ukazywały się jako dodatki do wysokonakładowych gazet bądź były kolportowane samodzielne w postaci pomocy naukowych. Ze względów osobistych w 2003r. musiał wrócić do Wrocławia. Co prawda kontynuował jeszcze współpracę z potentatami wydawniczymi, ale to źródło dochodów powoli wysychało. Powodów tego stanu rzeczy było kilka, oprócz osobistych, także obiektywne – wprowadzenie nowej matury i w konsekwencji potrzeba wypracowania innej formuły pomocy naukowych. Jednak koniec współpracy z Bauerem i Axelem Springerem, poza wymiernymi zyskami materialnymi, przyniósł Inglotowi doświadczenia redaktorskie, których nie mógłby zdobyć w inny sposób we Wrocławiu. Pisarz wykorzystuje je skwapliwie do dziś, gdyż we wrocławskim środowisku wydawniczym rekomendacje od Bauera i Axela Springera są trudne do przecenienia i ułatwiają znalezienie pracy. Dzięki posiadanym doświadczeniom redaktorskim otrzymał pracę w miesięczniku „Śledztwo” (wydawanym przez Phoenix Press), gdzie zajmował się zarówno pisaniem opowiadań kryminalnych jak i pracami korektorsko-redakcyjnymi. Od niedawno zaś znów jest freelancerem.

Działalność redaktorską Jacek Inglot umiejętnie oddzielił od swojego pisarstwa i prac w SPP. Sugestywnym dowodem potwierdzającym tę tezę mogą być jego teksty stworzone dla „Śledztwa”. Każdy z nich (a powstało ich kilkanaście) zawiera intrygę przestępczą opatrzoną dydaktyczno-penitencjarną pointą (zło to bandyta, który w zależności od zapotrzebowania zgwałci, zamorduje, ukradnie, entourage – zazwyczaj małe bądź średnie miasteczko, pointa – niechybne więzienie dla bandyty i częściowo ukojone łzy poszkodowanego)[5]. Mimo wtórności i schematyczności tych tekstów, pisarz nie wstydził się sygnować ich własnym nazwiskiem. Tak jakby chciał zakomunikować odbiorcom, że jest również rzemieślnikiem i każdą konwencję literacką postrzega w kategoriach wyzwania. Ta umiejętność poruszania się w różnych stylistykach może także – w sposób pośredni – świadczyć o czymś znacznie ważniejszym, a mianowicie może wskazywać na role społeczne, jakich się podejmuje oraz odsłaniać jego prywatną aksjologię. Gdyż nie ulega wątpliwości, że role pisarza i animatora kultury stawia Inglota na piedestale działalności. I to dzięki nim jest osobą publiczną.

Czytelnik z żyłką historycznoliteracką pisarstwo Jacka Inglota widziałby zapewne z perspektywy dwóch całkowicie odmiennych konwencji literackich, które przyjmował wrocławski literat[6]. Począwszy od debiutu (w kwartalniku „Feniks” zamieścił w 1986 r. opowiadanie Dira necessitas) mniej więcej do połowy pierwszej dekady XXI wieku Inglot był pisarzem science fiction. W tym czasie powstały jego najbardziej medialne powieści: Inquisitor (Rebis, Poznań 1996), Quietus (Zysk i S-ka, Poznań 1997), Inquisitor. Zemsta Azteków (SUPERNOWA, Warszawa 2006) oraz ponad dwadzieścia opowiadań SF (głównie zamieszczonych w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce”). Ważnym literackim dokonaniem tego okresu jest także publikacja zbioru opowiadań, który Inglot napisał wraz z Andrzejem Drzewieckim – Bohaterowie do wynajęcia (Fabryka słów, Lublin 2004). Pisarz dwa razy zamieszczał także swoje teksty w miesięczniku „Playboy”. Jeden z nich – Kochaj swoją Celię – poświęcony był robotowi-kobiecie, który spełniał najskrytsze marzenia erotyczne posiadacza takiego androida. Oprócz ciekawej futuro-erotycznej wizji opowiadanie to może odkrywać nieśmiertelny motyw twórczości wrocławskiego literata. Inglot, zarówno pisarz SF jak i (wyprzedzając nieco tok tego opowiadania) twórca mainstreamu, uwielbia kobiety. Jego teksty to swoista galeria kobiecych postaci. Przedstawia je z pasją, uważnie opisując duszę i ciało[7]. Osobiście zaś uważam, że najsugestywniejszy obraz kobiecości dał w Porwaniu sabinek, gdzie w scenie w kościele bohater pożąda pogrążonych w modlitwie katoliczek.

Literackie dokonanie Jacka Inglota w dziecinie SF przyniosły mu niemałą sławę. Jej charakter był jednak branżowy – polscy pisarze SF i fantasy, wyjątek stanowi tu twórczość Andrzej Sapkowskiego i od niedawna Jacka Dukaja, mogą pochwalić się wierną, skonsolidowaną, choć niewielką grupą czytelników. Dwie powieści Inglota – Inquisitor i Quietus były również nominowane do najbardziej prestiżowej polskiej nagrody w dziecinie SF i fantasy im. Janusza A. Zajdla. I w chwili, gdy jego pozycja twórcy literatury tego gatunku zdawać by się mogło, była ugruntowana (pierwsze słowa informacji o nim, zamieszczonej w Wikipedii do dziś brzmią „[…] to polski pisarz science fiction”), Inglot dokonał konwersji. Zdziwienie konwentów, konwentykli i fandomów (innymi słowy miłośników literatury SF i fantasy) było uczciwe. Zadawano sobie pytanie: jak przyjąć powieść rozrachunkową, z wątkami kryminalnymi, a ponadto realistyczną i intertekstualną, którą popełnił Inglot? Główny bohater Porwania sabinek (Otwarte, Kraków 2008)[8] w ramach akcji „tu i teraz” wiezie nieświadomą złych zamiarów swojego kierowcy kobietę do Niemiec, gdzie ma zostać przekazana do burdelu. Plan retrospektywny książki to mniej więcej połowa powieści, na przestrzeni której czytelnik poznaje biografię protagonisty ze szczególnym uwzględnieniem jego dzielności w opozycji w latach osiemdziesiątych minionego wieku. Całość zaś – wartość ekstra dla koneserów – jest skonstruowana na zasadzie polemiki z Kordianem Słowackiego. Książka ta zaskoczyła nie tylko dotychczasowych fanów autora Quietusa. Dariusz Nowacki na łamach „Gazety Wyborczej” napisał o niej bez ogródek: „[…] to najdziwniejsza powieść rozrachunkowa, jaką kiedykolwiek czytałem”. Po tym wyskoku literackim do głównego nurtu przyszedł czas pozornego opamiętania. Kolejna, najnowsza książka Inglota Eri i smok (Skrzat, Kraków 2009), to baśń fantastyczna dla dzieci. Pisarz przedstawił w niej historię dziewczynki, która wychowuje smoka i broni go przed zakusami złych mocy. Powieść została dostrzeżona przez członków stowarzyszenia IBBA i nominowana do prestiżowej nagrody dla autorów książek dziecięcych i młodzieżowych za rok 2009. Niby okej – skwitują zaś tę publikację fani Jacka Inglota-pisarza SF – twórca wrócił do tematyki mu najbliższej, szkoda tylko, że książkę skierował do najmłodszych odbiorców. Jakże się zdziwią, gdy ukaże się powieść, nad którą obecnie pracuje pisarz, powieść opowiadająca o pierwszych latach polskiego Wrocławia, zdająca relacje z okrucieństw popełnianym przez Rosjan i Polaków na ludności niemieckiej, głęboko zakorzeniona w faktografii i na poziomie licznych scen wręcz historyczna[9].

Niezrozumiałe dla miłośników SF przewekslowanie się Inglota na tory literatury popularnej, można tłumaczyć skazą pokoleniową. I z tej perspektywy decyzje twórcze autora baśni dla dzieci Eri i smok mogą się wydać całkiem spójne i konsekwentne. Jak już wspomniałem, przedstawiciele generacji Inglota nieufnie traktują każdą władzę. Literatura – zgodnie z tą interpretacją – stanowiłaby zatem dla pisarza sposób kontestowania otaczającej go rzeczywistości. Od połowy lat osiemdziesiątych Inglot tworzył teksty science fiction. Gatunek ten pozwalał pisarzom z bloku państw komunistycznych na realizację dwóch rodzajów wolności, umożliwiając kreowanie światów alternatywnych oraz prowadzenie polemik z ówczesnymi realiami za pomocą aluzji i języka ezopowego[10]. Wraz z transformacją systemową w Polsce taki sposób komunikowania swoich zastrzeżeń i nieufności wobec władzy stracił rację bytu i przez ponad dziesięć lat Inglot – niejako siłą inercji odniesionego powodzenia – był pisarzem SF. Nie znaczy to jednak, że zaakceptował nowe wartości lat dziewięćdziesiątych. Efektem powoli narastającego wobec nich sprzeciwu była powieść Porwanie sabinek, w której główny bohater został wykreowany jako everyman pokolenia. Pisarz odrzucił w niej konwencję literatury SF i opowiedział się za realizmem. Powstająca zaś książka o pierwszych latach polskiego Wrocławia, podobnie jak „Sabinki”, również ma mieć charakter rozprawy ze współczesnością i uświęconymi mitami „nowej Polski”, jednak tym razem dokonać się to ma pod płaszczykiem powieści historycznej.

Działalność Stowarzyszenia Pisarzy Polskich uzależniona jest od składek członkowskich i dotacji gminy, województwa bądź ministra. Jacek Inglot nie od razu się o tym przekonał. Przez pierwsze lata członkostwa w SPP był zbyt zajęty pracą zawodową, później zaś wyjechał do Warszawy, i nie mógł angażować się w organizowane przez nie przedsięwzięcia. W 2003 wrócił do stolicy Dolnego Śląska, zgłosił chęć wstąpienia do zarządu stowarzyszenia i został wybrany jego członkiem. I od tego czasu faktycznie można mówić o Inglocie-animatorze kultury. Będąc jednym z najmłodszych pisarzy spośród sześćdziesięciu zrzeszonych we wrocławskim oddziale SPP literatów, postanowił wyjść z własną inicjatywą kulturalną. Jego pierwszym pomysłem było zorganizowanie Wiosny poetów – czyli wiosennego odpowiednika szacownego Turnieju Jednego Wiersza im. Rafała Wojaczka. Gmina na ten pomysł przeznaczyła skromną dotację, która jednak odpowiednio wykorzystana pozwoliła na zorganizowanie przyzwoitej imprezy z nienajgorszymi nagrodami pieniężnymi dla poetów. Specyfika działalności kulturalnych organizacji pozarządowych najwyraźniej zaintrygowała Inglota. Podejrzewam, że analizując sposoby pozyskiwania funduszy na projekty, dostrzegł, że przypomina ona swoistą walkę między członkiem stowarzyszenia a urzędem. Wbrew idealnym schematom, propagowanym w oficjalnych broszurach reklamujących tzw. trzeci sektor w Polsce, sytuacja w większości krajowych organizacjach pozarządowych – choć różna od realiów lat osiemdziesiątych i początków dziewięćdziesiątych – zdecydowanie odbiega od europejskich standardów. Inglot wraz z grupą kilku współpracowników stworzył w SPP coś w rodzaju zespołu gotowego ścierać się z urzędnikami. Ludzi tych wiążą ze sobą nie tylko relacje towarzyskie, ale również zobowiązania, których istoty nie można sprowadzić ani do poziomu więzi zawodowych – gdyż są one mniej interesowne i egoistyczne, ani hobbistycznych, gdyż oparte są na współodpowiedzialności za podejmowane przedsięwzięcia. I jakkolwiek to patetycznie zabrzmi, w relacjach tych Inglot najprawdopodobniej dostrzegł przeciwwagę dla swoich poglądów na temat relatywizmu natury człowieka.

W 2007 roku Inglot opracował koncepcję warsztatów literackich dla niepełnosprawnych i dostał na nie dotację – jak dotąd najwyższą w historii wrocławskiego SPP – z Funduszu Inicjatyw Obywatelskich. W tym samym roku, również z jego inicjatywy ruszyło Wrocławskie Forum Młodych Twórców – projekt pospołu edukacyjny, wydawniczy i towarzyski. Kolejne lata przyniosły dla SPP nowe inicjatywy edukacyjne, wydawnicze oraz literackie, których głównym inspiratorem był Inglot właśnie.

 

***

Jacek Inglot widziany z perspektywy pokolenia, do którego należy, to postać schematyczna. Pewne jego cechy siłą rzeczy zostały tu uwypuklone i szerzej opisane, inne – potraktowanie marginalnie bądź całkowicie pominięte. Zaletami takiego ujęcia – moim zdaniem – są możliwość pełniejszego spojrzenia na bohatera tekstu oraz próba interpretacji wybranych faktów z jego biografii twórczej. Wad również znalazłoby się kilka i pewnie gdybym inaczej napisał o Inglocie, to dałoby się ich uniknąć. Można byłoby powiedzieć na przykład tak: Jacek Inglot urodził się w 1962 roku w Trzebnicy. Jego matka – nauczycielka języka polskiego oraz ojciec – robotnik zapewnili mu wychowanie w łączności z tradycją. Chodził do kościoła na wrocławskich Pawłowicach, czytał Sienkiewicza i wysłuchiwał historii rodzinnych o Wołyniu oraz wielkiej wędrówce na tzw. ziemie odzyskane… bądź tak: Na początku należy rozwiać jeden z częstszych mitów związanych z Jackiem Inglotem – nie jest synem znanego wrocławskiego polonisty Mieczysława Inglota. Pochodzi z innych Inglotów, których – jak mawia z rozbrajającą szczerością – jest jak psów… Panie zapewne interesowałyby miłosne podboje bohatera, i o tym też można coś powiedzieć, zwłaszcza, że Inglot cieszy się powodzeniem wśród zdecydowanie młodszych od siebie kobiet. Jednak jakąś decyzję musiałem podjąć, żeby móc w ogóle coś napisać o przyjacielu i koledze od projektów w SPP – Jacku Inglocie.

 

 

Andrzej Goworski

 


[1]              Mało kto w połowie lat 80. XX w. traktował upadek bloku państw komunistycznych jako realną perspektywę, zaś pogląd dotyczący całkowitego uniezależnienie się Polski od ZSRR nawet najradykalniejsi opozycjoniści postrzegaliby jako woltę zbyt karkołomną.

[2]              Ekscentryczna, choć – co Inglot wspomina z żalem – niezbyt urodziwa dziewczyna spacerowała po wrocławskich Pawłowicach paląc fajkę, czym wzbudzała duże zainteresowanie mieszkańców dzielnicy.

[3]              Możliwe, że przyjąwszy taką perspektywę, przebija przeze moje rozumowanie tęsknota za zapieczętowaniem. Moje, moich rówieśników oraz młodszych kolegów próby organizowania się wokół społecznych tworów powstałych w latach dziewięćdziesiątych XX w. i na początku pierwszego dziesięciolecia XXI w.: kontrkultury, blokowisk, skejtostwa, nawet wokół papieża Polaka, spełzły na niczym. Jednak wobec braku wspólnoty doświadczeń z rówieśnikami, wyraźniej dostrzegam, jak wokół charakterystycznych dla pokolenia Inglota cech, układają się indywidualne biografie, także ta Inglota.

[4]              Wiele razy byłem świadkiem, jak Inglot spotykał przypadkowo na ulicy czy w knajpie swoich byłych uczniów. Wywiązywała się zawsze między nimi rozmowa i nie mam wątpliwości, że był dla nich, w trakcie nauki w liceum, ważną postacią; z relacji mojej znajomej, która skończyła I LO, wiem również, że Inglot słynął z niestandardowych zachowań, np. specyficznych form odpytywania bądź nietypowych sprawdzianów, dzięki którym pozytywnie zapisał się w pamięci absolwentów szkoły.

[5]              Vide archiwalne już numery „Śledztwa” z lat 2008-2009, w których roi się od opracowanych przez Inglota not, zagadek kryminalnych i innych marginaliów (podpisanych J.I.), w każdym numerze miesięcznika z tego okresu znajdowała się też „porywająca historia detektywistyczna” podpisana jego imieniem i nazwiskiem.

[6]              Uważnego badacza spotka niespodzianka. Juwenalia młodego polonisty były wierszowane. Inglot, wzorując się na Wojaczku (sic!), próbował swoich sił w poezji. Na szczęście umiał szybko otrząsnąć się z zapatrzenia i odnalazł swoje powołanie pod koniec studiów w literaturze SF. Nie warto zatem dzielić włosa na czworo i zauroczenia autorem Sezonu traktować jako pierwszy etap literackiej drogi Inglota.

[7]              Główną kobiecą bohaterką Inquisitora jest piękna Patrycja. Książka ta powstała jeszcze w czasach, gdy Inglot był nauczycielem w I LO, a serca uczniów podbijała, nie inaczej, uczennica Patrycja. Plotka głosi, że dziewczyna nie miała wątpliwości, że to o niej pisał nauczyciel i wszem i wobec ogłaszała fakt swojej literackiej inkarnacji.

[8]              Wydawnictwo Otwarte jest komercyjną spółką-córką nobliwego wydawnictwa Znak.

[9]              Fragmenty powstającej książki Jacka Inglota poświęconej pierwszym latom polskiego Wrocławia ukazały się w Dolnośląskim Roczniku Literackim „Pomosty” 2008 i 2009.

[10]             Np. Piknik na skraju drogi, książka autorstwa najpopularniejszych pisarzy SF z bloku państw komunistycznych – Arkadija i Borysa Strugackich, jest zarówno wizją alternatywnej rzeczywistości jaki i tekstem aluzyjnym odnoszącym bezpośrednio do ówczesnej sytuacji w ZSSR i USA; aspekt alternatywnej rzeczywistości jako paraboli mistrzowsko podkreślił w inspirowanym Piknikiem filmie Stalker Andriej Tarkowski.