/
Anna Podczaszy

Biogram

 

Anna Podczaszy (1972) −wykładowca w Centrum Języków Obcych w Legnicy. Autorka trzech tomów wierszy: "danc" (2000), "Wte i nazad" (2003) i "Mniej, więcej" (2007). Nominowana do Nagrody Literackiej Nike 2000. Mieszka w Legnicy.

 

Twórczość

 

Poezja:

danc (2000);
Wte i nazad (2003);
Mniej, więcej (2007).

 

/
Omówienie

 

Grzegorz Hetman: Poe reto-(auto)dyda

 

Czytanie tomików wierszy Anny Podczaszy przypomina trochę rozwiązywanie krzyżówek. Tyle że nie są to wyrafinowane „Jolki” czy krzyżówki, nomen omen, hetmańskie (te stanowią specjalność choćby Marcina Sendeckiego) – bliżej im raczej do wszędobylskiej produkcji Agencji Wydawniczej Technopol z Częstochowy. Sprawdzają się więc głównie jako nieforsowna gimnastyka umysłu i jako takie mogą stać się nawet źródłem intelektualnej satysfakcji czytelnika. I nie musiałby to wcale jeszcze być zarzut; wszak w poezji jak w życiu – jedni wybierają aerobik, drudzy siłownię, a inni wspinaczkę wysokogórską. Sęk niestety w tym, że za interpretacyjną lekkością wierszy Anny Podczaszy nie stoi w moim odczuciu ani wybijający się warsztat poetycki, ani szczególnie odkrywcze czy interesujące „przesłanie”, ani w ogóle żadna artystyczna wyższa konieczność, która domagałaby się takiej i tylko takiej formy.

 

Debiut

 

Zaczęło się bardzo obiecująco z przodu (na zdjęciu z okładki czarny kot wkracza na terytorium oznaczone tabliczką „Private” i zmierza w głąb kadru) i bardzo rozczarowująco z tyłu (dwa błędy ortograficzne i jeden fleksyjny to jak na rekomendujące tę książkę cztery zdania dość pogrążający rezultat; o ile jednak przód jest zasługą poetki – autorki zdjęcia, o tyle trudno akurat ją obarczać odpowiedzialnością za tył). Między okładkami wiersze, za które Podczaszy otrzymała nominację do Nagrody Literackiej Nike w roku 2000.

Danc, bo taki tytuł nosi debiut legnickiej poetki, przynosi (pomijając nieliczne niby-lingwistyczne epifanie spod znaku Roberta Tekielego – w rodzaju „język jest – /nie/my”, P – czy glosolaliczny utwór tytułowy) przeważnie wiersze relacyjno-narracyjne, dość przewidywalne i łatwe w odbiorze, niekiedy gawędziarsko-przaśno-rubasznie wystylizowane. Trafnie i zwięźle scharakteryzowała je dekadę temu Marta Podgórnik vel Anna Ekierhardt: „(…) mocne ja liryczne, trochę kolokwializmów, kilka ‘dup’, tematyka: mężczyźni (raczej chłopcy), chaos panujący w świecie, kształtowanie świadomości jednostki, wspomnienia z dzieciństwa (zabawy, rytuały, ale nic o ewentualnej inicjacji). Warsztatowo poprawnie. (…) nie widać chronologii, nici, wokół której można by osnuć opowieść, fabułę wierszy jako zbioru. Główna bolączka – pociąg do ‘błyskotliwego’ puentowania (…)”.[1] Niewątpliwie ów wytknięty przez Podgórnik pociąg stanowi jedną z poważniejszych bolączek tego tomiku. Nie tylko jednak puentowanie próbuje tu być „błyskotliwe” czy „dowcipne” – autorce zdarzają się całe wewnątrzwierszowe strofy, w których za pomocą wieloznaczności polszczyzny i gierek słownych próbuje się ugrać więcej niż jest do ugrania: „Ręce mi próbowały te punkty zlepić w jakąś _____/albo kulę jakąś utoczyć, ale mi z tego, jak czuć, kupa/śmiechu wyszła, takam dobra w ten klocek” (również tytuł cytowanego tu wiersza, podzielony na wersy, odzwierciedla charakter częstego w Danc udziwniania na siłę: „presen/uję kulisy”). Za spory mankament uważam też skłonność do domorosłych bon motów („Płyniemy w kilku kierunkach naraz/(jest nas wiele)”, Odliczanie), infantylnych echolalii („A ci drudzy są sami dla siebie. A ci trzeci? Eci peci”, j się.) czy prawie że pensjonarskich egzaltacji (np. kiedy w wierszu Mam peelka wymienia, co ma: „Mam pokój żółty jak słońce (…) Mam kwiaty jak wielki, umajony ołtarz (…) Mam rzędy książek wiernych jak anioły stróże (…) Mam stół, lampę, fotel et cetera. Mam wszystko. Nawet Boga w sercu (…) Mam na ten świat okno, które otwieram/i wyskakuję – pełna nadziei”).

Z największym trudem jednak przychodzi mi zaakceptowanie retoryczno-dydaktycznej skazy, pobrzmiewającego w tym czy innym wierszu protekcjonalnego tonu doświadczonego pedagoga. Pół biedy, jeśli przybiera to postać belferskiej sprawozdawczości, będącej w gruncie rzeczy bardziej wyrafinowaną formą deprecjonującego przedrzeźniactwa, np.: „Młodzieniec odziany m.in. w ciemną koszulę/w gwiazdki, tłumaczy, że, stary, trzeba chaos/odnaleźć i coś potem kontynuować” (, no ładnie, w nieładzie.); tudzież błyskotliwych połajanek w rodzaju „Nie ruszaj mnie, bo mnie nie ruszasz./A ty, tak, ty, co tam czytasz, jeden z drugim, nie bądź od razu taki wulgarny” (present / uję kulisy). Gorzej, jeśli przeobraża się to w autodydaktyzm, w podważającą wiarygodność podmiotu lirycznego oficjalność relacji między „ja” myślącym a „ja” wyrażającym. Będąc zwolennikiem poetyckiej niewylewności, „wstydu uczuć”, nie domagam się wcale bebechów. Ale czytając Danc, mam poczucie wszechobecnej hegemonii ratio, która to instytucja pilnie cenzuruje i kontroluje, by w żadnym wypadku nie powiedzieć za dużo. Tak jakby czytelnika oprowadzano tu wydeptanym turystycznym szlakiem. Co bardziej kłopotliwe stany emocjonalne są maskowane, wypierane, zastępowane żartem/próbą żartu; ewentualnie poetka wymiguje się od nich „przewrotną” puentą. Ujmując rzecz w kategoriach awangardowo-krakowskich: zamiast ekwiwalentu uczuć czytelnikowi funduje się erzac, wyrób uczuciopodobny. Może właśnie dlatego ironia czy dowcip tak często sprawiają wrażenie silonych, nieszczerych. W tych intuicjach nie jestem zresztą odosobniony: „Pozostaje wrażenie, jakby poetka nie była z nami szczera. Nie wkładała w wiersze swojej prawdy. Opieram się na tym wrażeniu, inaczej musiałabym napisać, że to prawda banalna, a to byłoby z pewnością krzywdzące. Czasem jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że brak tej poezji autentyczności głębszych przeżyć”[2]. Taka postawa mieści się wprawdzie w kanonie dążących do neutralności społecznych relacji interpersonalnych; w relacjach, dajmy na to, zawodowych, często jest nawet pożądana. Ale czy po poezję nie sięga się właśnie m.in. po to, żeby się dowiedzieć, co słychać pod powierzchnią?

 

Po debiucie

 

W następnym tomiku, zatytułowanym Wte i nazad, mniej, choć niewiele mniej, jest typowej dla Danc (auto)dydaktyki, retoryki i harcerskiej sprawozdawczości (pisząc o harcerskiej sprawozdawczości, mam na myśli np. zawołania takie jak „Witaj rzeko, wodo czysta” z wiersza Moje kamienne serce), więcej zaś kontemplacji, zwartej i niebanalnej refleksji. Rzadko kiedy poetce wystarcza jednak twórczej dyscypliny, by nie sprowadzić dobrze zapowiadającego się wiersza na manowce. Przyjrzyjmy się bliżej utworowi Zdjęcia. Zaczyna się on precyzyjnym, oszczędnym, acz dobrze zarysowanym – trochę w klimacie imagistycznym – i zrytmizowanym opisem, podrasowanym mocną przerzutnią (a tych w Danc było jak na lekarstwo):

 

Zdjęcie siebie: wyciągnięte, suche

cienie na opadającym zboczu.

Zdjęcie zrobione niezdarnie

z pędzącego samochodu. Rozmyty plan

 

– tak kończy się pierwsza strofa. Druga wprowadza już jednak dwie nieszczególnie wyszukane enumeracje, zaś intrygująco rozwijająca się relacja zostaje przerwana sformułowanym w trybie rozkazującym zwrotem do „ty”, o którym nie wypada myśleć inaczej, jak tylko o retorycznej (właśnie, niestety…) figurze „ja” lirycznego:

 

pierwszy: skałki, trawy, kawałki szarawego asfaltu.

Mam przed oczami pamięć fotograficzną.

Kropki mniejsze, większe: bierz i układaj

góry, jeziora, drzewa, migoczące metropolie

 

Komunikat zawarty w dwóch wersach kolejnej strofy wystarcza za autokomentarz do niej; ostatni wers wieszczy już katastrofę:

 

nocą – można przedobrzyć w drobiazgach

i uogólnieniach, westchnieniami można

zatruć naturalne środowisko. Ach,

odnaleźć tutaj pierścionek zgubiony

 

I niestety, katastrofa ziszcza się wraz z puentą. Czar pryska ostatecznie – i dobre, nawet bardzo dobre wrażenie, które pozostawił po sobie początek Zdjęcia, zostaje tu pogrzebane pod lawiną banałów rodem z opery mydlanej:

 

w wodach rzeki, która odpłynęła. Łzy

się nie leją, oddechy zamierają w piersiach,

wzrok kamienieje, obrazy zsuwają się lawiną.

 

I tak we Wte i nazad po wielokroć. W utworach takich jak Prezent spóźniony, Blisko, Niewzruszenie, Klawisze, Dziecko. Zwodniczo. Nierówno. Jest niemal normą, że jeśli dobry wiersz wychyli głowę, zły natychmiast mu ją odgryzie. Oprócz tego kilka tekstów, które wydają się zupełnie drobiazgowo-nieistotne, bez nawet zalążka czegoś, co choć trochę zuniwersalizowałoby ich przekaz, wciągnęło czytelnika we wspólny obszar intersubiektywnych doświadczeń, zatrzymało na dłużej, zapadło w pamięć. A na dokładkę dwa – zapewne wyrosłe ze szlachetnych pobudek, ale zrealizowane w sposób do bólu sztampowy – protest songi: próżno („…armie rzucają się do gardeł jak do żarcia/i padają na wznak oddawszy strzał czy tchnienie że (czy)//wykonało się znak czasu na czas który jest wiecznie zajęty/również zbijaniem chłopców smukłych jak kręgle/w krzyżowe deski trumien w które odzieje się ciała…”) oraz głód („…chłopiec sięga wzrokiem tam gdzie ja//widzę zaledwie kiepskiego hot doga a on dostrzega swą/pachnącą przyszłość która go nasyci a będąc/dobrą spróbuje w nim stłumić pusty głos/brzucha wołającego na pustyni…”).

Ratio w tomiku Wte i nazad jest może mniej zaborcze i czujne niż w Danc, ale wciąż zdecydowanie dominuje. Owszem, zdarzają się momenty westchnienia czy tkliwości, skargi i zachwyty, ale nie ma mowy o przyzwoleniu na choćby odrobinę niewyrachowanego szaleństwa (trwogi, rozpaczy, czegokolwiek), która wytrąciłaby ten wyważony język z jego prostolinijnej grzeczności, uwiarygodniła bohaterkę wierszy. Co ciekawe – i być może należałoby kibicować, aby twórczość Anny Podczaszy rozwinęła się w tym właśnie kierunku – najbardziej przekonujące i spójne wydają się te utwory, w których do głosu dochodzi niewykoncypowana konfesyjność:

 

Czarno w oczach

 

Zamykam za późno. Przykładam rękę

do ust – lepiej byłoby krzyczeć, zwracać.

Na siebie biorę; nie wiem, czy udźwignę.

 

Tonę. Ciężar wkładam w słowa i rzucam.

Lepiej byłoby w ich cel się obrócić.

Próżno. Nic się nie da

 

powtórzyć. Nic nie da się

zmazać, bowiem nic

jest czarne.

 

Widzę: przysiadło na oczach

i się zamyka – ogrom

nade mną, pode mną i wokół. I ja

 

jestem sprawcą. I mam czarne oczy.

 

Mniej, więcej, tylko tyle

 

Dobra wiadomość dotycząca trzeciej książki poetyckiej Anny Podczaszy (Mniej, więcej, Wrocław 2007) jest taka, że znalazły się tu wreszcie wiersze domyślane i dopracowane od początku do końca. Udane i równe. Zła natomiast – tych wierszy udało mi się naliczyć dwa (pierwszy i ostatni). Poziom pozostałych nie odbiega raczej od tego, do którego przyzwyczaiły nas dwa poprzednie tomiki. Niech lapidarność, z jaką Marta Podgórnik vel Anna Ekierhardt w opinii cytowanej na początku tego tekstu zakreśliła obszar tematyczny Danc, posłuży mi za wzór: wybijającymi się na pierwszy plan „tematami” tych wierszy są mieszkanie/dom, sąsiedztwo, nuda, codzienne drobne rytuały. Przede wszystkim jednak dziecko (dzieci) – Podczaszy dokłada własną cegiełkę do potencjalnej antologii polskich wierszy macierzyńsko-tacierzyńskich (co ciekawe, bycie matką nie sprzyja tu wcale kreśleniu sielskich obrazków z życia rodziny. Teksty takie jak Nieładnie czy Wyraźniej są raczej naznaczone niepokojem i niepewnością lirycznego „ja” w roli matki). Poza tym czytelnik znajdzie w Mniej, więcej trochę nieśmiało artykułowanego sprzeciwu wobec konformistyczno-konsupcjonistycznych pokus i zagrożeń; proza poetycka nieco sprawniejsza niż ta z Danc, ale łatwo się zorientować, że to raczej nie jest żywioł autorki. I znowu reto-(auto)dyda, tyle że bardziej rozgadane. Zaś na przeciwległym biegunie – kilka wierszy krótkich, o których też trudno powiedzieć coś pozytywnego. Nie znajdziemy w nich aforystycznej błyskotliwości. Nie mają mocy epifanii. Brak im ciężaru esencji. W ogóle odnoszę wrażenie, że na Mniej, więcej składają się w dużej mierze wiersze, którym czegoś zabrakło, które mogłyby stanowić np. początek opowiadania albo innej dłuższej formy prozatorskiej. Funkcja poetycka, sposób organizacji tekstu, owo specyficzne uporządkowanie języka, przypisywanie różnym elementom języka dodatkowych „zadań” i ich wzajemne powiązanie – natężenie tych cech wypowiedzi poetyckiej w wierszach Anny Podczaszy nie jest dla mnie satysfakcjonujące; zwykle oferują one, o czym już wspomniałem, kombinatorykę o stopniu trudności zbliżonym do krzyżówek z Technopolu. Taki sposób uprawiania poezji byłby jeszcze do zaakceptowania, gdyby te braki były czymś rekompensowane. Tymczasem, idąc na skróty, wiersze Anny Podczaszy (nie wszystkie, ale wiele) nie są ani ładne, ani nie mają bogatego wnętrza, ani też nic z nich na ogół nie wynika. Mówiąc jeszcze bardziej obrazowo, zarówno gorliwy strukturalista, jak i natchniony hermeneuta nie mieliby tu raczej nad czym się pochylić.

Żeby przybliżyć nieco charakter tej „niekompletności”, przytoczę w całości wiersz Źródło Zdrój:

 

            Dokąd się wybierasz bez słowa, nie wiedząc,

co smok, co królewna, co głupi brat

ma jeszcze do powiedzenia?

Usiądź tu, proszę ja ciebie, na

chwilę i, gębę rozdziawiwszy, wysłuchaj do ostatka,

nim się źródło bajeczek osuszy

i wycycka się ostatnia kropelka.

 

No i? Parafrazując Różewicza: „a więc to tylko tyle//tylko tyle//więc to jest cały wiersz//tak cały wiersz”. A zapewniam, że w Mniej, więcej podobnym przebiegiem charakteryzuje się, lekko licząc, przynajmniej połowa utworów. Pewnym urozmaiceniem jest wprowadzenie do kilku z nich chóru, który, jak to chór w literaturze, dopowiada, puentuje, komentuje z boku. Pomysł bardzo dobry, wszak w wierszach Podczaszy chór taki mógłby stać się figurą katalizującą wreszcie to, od czego wypowiedzenia wprost ucieka podmiot tych wierszy, co nie chce przejść mu przez usta. Niestety, okazuje się, że i ów chór pozostaje pod kontrolą rozumu, norm obyczajowości i innych emanacji superego. Modelowo wręcz uwidacznia się to w wierszu Nic, którego bohaterka składa wizytę starszej pani, mimo choroby wzbudzającej swym zachowaniem bardzo negatywne uczucia; po jej słowach: „(…) patrz, pani,/co mi, chorej, rodzona synowa zgotowała – /przypalonego skurwysyna” – chór wygłasza kwestię: Udław się, suko. I chciałby się zawołać: „Alleluja! Nareszcie! Bunt na pokładzie”. Niestety, w wersie następnym chór natychmiast zostaje przywołany do porządku: (Choć nie do końca.). Gotów jestem zaryzykować tezę, że owo „nie do końca” jest głównym czynnikiem odpowiedzialnym za poczucie towarzyszące lekturze wierszy Podczaszy, i to począwszy od debiutu: poczucie, że, powtarzając za Martą Podgórnik vel Anną Ekierhardt, poetka albo się przesadnie asekuruje i nie jest z nami szczera, albo, najlepiej jak potrafi (Bardzo dobrze, dostateczny), raczy nas poetyckim rezultatem swoich przemyśleń – tyle że te są na ogół dość miałkie i banalne. Kilka udanych wyjątków daje asumpt do myślenia, że chodzi jednak o to pierwsze. Dlatego po – kończącym zarówno trzeci tomik poetycki legnickiej autorki, jak i to omówienie – wierszu Dalej pozostaję z nadzieją, że Anna Podczaszy, o ile zdecyduje się na bardziej wytężoną pracę twórczą i ostrzejszą selekcję jej efektów, wreszcie zaskoczy (i czytelnika, i na właściwy tor).

           

Najpierw pamięć.

 

Odzywa się, niepotrzebnie

(burzy się).

A milczy na temat zagubionych kluczy.

 

To, co weszło, wychodzi.

Nie da się połknąć,

ukryć tego smrodu.

 

A przecież przez chwilę było częścią

Najdroższego.

I się je kochało.

 

I kocha się dalej.

 

 

 

 

 

Grzegorz Hetman

 

 

 

Anna Podczaszy: Danc. Biuro Literackie, Legnica 2000, s. 41.

Anna Podczaszy: Wte i nazad. Biuro Literackie, Legnica 2003, s. 36.

Anna Podczaszy: Mniej, więcej. Biuro Literackie, Wrocław 2007, s. 42.

 

 

 

 

 

 


[1] A. Ekierhardt, Bardzo dobrze, dostateczny, „Dziennik Portowy” nr 1, Legnica 2000, s. 45.

[2] Tamże.