/
Tomasz Tryzna

Biogram

 

Prozaik, reżyser filmowy, scenarzysta. Autor m.in. "Panny Nikt" (1994), okrzykniętej pierwszą polską powieścią postmodernistyczną, a także książek "Idź, kochaj" (2003), "Taniec w skorupkach" (2007), "Blady Niko" (2010). Mieszka w Warszawie.

 

Twórczość

 

Powieści:

"Cud pospiesznej apoteozy" (1970-1971)
"Ryba latająca" (powieść nieukończona, ​1976)
"Panna Nikt" (1994)
"Idź, kochaj" (2003)
"Taniec w skorupkach" (​2007)
"Blady Niko" (​2010)

 

Filmy amatorskie na taśmie 8 i 16 mm:

"Instruktaż" (1965)
"Pierwsza miłość" (1966)
"Biała kula" (​1967)
"Gra w zielone"(​1969)
"Hadassa" (​1972)
"Dziewczyna na moście" (niedokończony) (​1973)
"Samotność języka" (1974)

 

Sztuki teatralne:

"Tak dalej być nie może" (1976)

 

Scenariusze filmowe:

"Chłopiec" (reż. Leszek Staroń, 1980)
"Książę" (reż. Krzysztof Czajka, ​1981)
"Murmurando" (reż. Andrzej Barszczyński, 1981)
"Dziura" (​1983)
"Sześć milionów sekund" (19-odcinkowy serial; reż. Leszek Staroń, ​1983)
"Panny" (reż. Wojciech Sawa, 1984)
"Opowieść Harleya "(reż. Wiesław Helak, 1987 )
"Xiąże ciemności" (scenariusz do 12-godzinnego serialu telewizyjnego, ​1987)
"Złodziej "(według dramatu Wiesława Myśliwskiego; reż. Wiesław Helak, 1988)
"Sadzawka Syloe" (1989)
"Śmondak znikąd" (1990)
"Ajlawiu Szwarceneger" (1992)
"Kaskaderskie opowieści" (1992)
"Trrr - obrazki do nakręcania" (1994)
"Czy można się przysiąść (2000)

 

 

Za: Wikipedia.pl

 

 

/
Próbka

 

Panna Nikt (fragment)

 

Och, te dni są takie dziwne. Raz jeden dzień trwa i trwa, i już powinien się skończyć, a jeszcze jest, i jeszcze mu bardzo daleko do końca. A znów inny przelatuje tak szybko, jakby się mrugnęło, otworzyło oczy, spojrzało się... a to już nie to, że następny dzień, ale następny tydzień, a nawet następny miesiąc.
Katarzyna mówi, że czas to guma do żucia.
A z gumą do żucia można wyprawiać różne cuda. Można ją sobie mamlać, można ją trzymać pod językiem w postaci małej kulki, można ją wydymać i strzelać z niej, można też niechcący ją połknąć.
Można ją także przeciągnąć cieniutką niteczką od buzi aż do słupa po drugiej stronie ulicy. Jaka szkoda, że nie dostaliśmy tego mieszkania
w Wałbrzychu w tamtym roku, na przykład we wrześniu.
Wtedy znałybyśmy się z Katarzyną od początku roku szkolnego, i tyle dni, tyle miesięcy spędziłybyśmy razem. Ale trudno. I tak dobrze, że
w ogóle udało nam się spotkać ze sobą. Bo przecież mogłam iść do tej szkoły na osiedlu i nigdy, przenigdy byśmy się nie spotkały. Jesteśmy teraz ze sobą jak siostry, a nawet bardziej, bo prawdziwe siostry rodzą się i są ze sobą niekiedy tylko dlatego, że są siostrami, a myśmy wybrały się same, więc jesteśmy dla siebie kimś więcej, niż siostrami.
A wszystko zaczęło się od śmiechu przy fontannie, w rynku. Tak się śmiałyśmy i śmiałyśmy, że aż lodowa chmura nad nami nie wytrzymała, pokruszyła się i spadła gradem.
K atarzyna mówi, że to był znak z nieba.
A tu już miesiąc minął. Jaka szkoda, że tak szybko przeleciał.
Teraz jest maj. Gdybym mogła, to każdemu dniu nadepnęłabym na ogon. Ale przecież te dni tak szybciutko zasuwają, bo są wesolutkie i ciekawe.
A są takie dlatego, bo spędzamy je razem, Katarzyna i ja.
Zaraz po szkole idziemy do niej i jemy obiad ugotowany przez pannę Zenobię. Potem ja zabieram się do odrabiania lekcji. W tym czasie Katarzyna komponuje i gra różne utwory, a żeby mi nie przeszkadzać, słucha tego
w słuchawkach.
Dla niej jest głośno, a dla mnie cicho.
Niekiedy odrywam wzrok od zeszytu i patrzę, jak komponuje. Jest nieobecna w pokoju, ale gdzie jest, to nie wiadomo. Czasem to nawet krzyknie, albo coś powie... ja patrzę, bo myślę, że to do mnie, ale ona tak do siebie, a oczy jej wędrują po całym pokoju, skaczą to tu, to tam. Wtedy mam wrażenie, że tu wszędzie latają dźwięki, a ona je widzi i łapie do swojego syntezatora jak motyle do siatki. 
Kiedyś jej to powiedziałam, a ona:
– No bo latają. Nie widzisz ich?
Ale ja nie widzę. Z całej siły się wpatruję, czy jakiś gdzieś nie lata, ale nie, dla mnie żaden dźwięk w ciszy nie lata. Trochę je widzę dopiero wtedy, gdy Katarzyna gra i słychać w głośnikach.
Co drugi dzień o piątej wyskakuję do kościoła, na lekcję religii.
Kościół jest bardzo blisko, to mogę szybko wrócić i jeszcze godzinkę pobyć z moją siostrzyczką.
Katarzyna jest bardzo niezadowolona z tego, co komponuje. Mówi, że powinna glisty tresować, a nie zajmować się komponowaniem. Ja ją pocieszam i mówię, że gada głupstwa, bo mnie jej muzyka bardzo się podoba, uważam, że jest najpiękniejsza na świecie i nikt tak pięknie nie komponuje, jak ona. Wtedy Katarzyna śmieje się ze mnie i mówi, że ja się nie znam, co jest oczywiście prawdą. Puszcza mi z magnetofonu albo z adapteru utwory różnych kompozytorów współczesnych, ale mnie ich utwory podobają się dużo mniej, chociaż niektóre są bardzo ładne i ciekawe. Lubię, gdy Katarzyna puszcza opery. Szczególnie lubię arie, w których występuje sopran. Gdy słucham sopranu, coś mnie przenika na wylot. A raz to zrobiłyśmy próbę mojego głosu i okazało się, że mam ciepły alt. Katarzyna obiecała że napisze dla mnie piosenkę, a ja ją zaśpiewam i wygram wszystkie listy przebojów. Jak na razie, to jeszcze nie napisała, bo ona nie lubi piosenek, w ogóle ich nie komponuje. To, co komponuje, to są suity. Najdłuższa ze wszystkich ma piętnaście minut i trzydzieści sześć sekund. Ciągle próbuje skomponować coś dłuższego, ale jej nie wychodzi. Raz jedna suita trwała ponad pół godziny, ale Katarzyna powiedziała, że to już gówno, powtórzenia. Bo ona marzy o tym, żeby skomponować długi, wielki utwór na dwie strony dużej płyty. Niestety. Po piętnastu minutach zaczyna jej brakować oddechu. A jak próbowała montować z kilku kawałków, to okazywało się, że choć osobno są w porządku, to razem zaczynają się gryźć i aż słychać, jak iskrzą się na stykach. Bardzo lubię, gdy uda jej się zagrać coś, co jej się podoba, a znów jak jej nie wychodzi, to aż żal na nią patrzeć, taka jest smutna. Niekiedy to nawet strasznie zła, i potrafi na mnie nakrzyczeć, ale ja się tym tak nie przejmuję, jak na początku, bo wiem, że jest taka tylko dlatego, że jej się nic nie udaje. Raz, pamiętam, odrabiałam lekcje, ona grała... Nagle... jak nie rzuci słuchawkami o podłogę, jak nie krzyknie: – Dżigi, ty pętaku debilny! Co się z tobą dzieje! Dżigi, błagam... – Załamuje ręce i mówi ze łzami w oczach: – Czemu mnie dręczysz? Już ci wszystko oddałam! Nic już nie mam, czego jeszcze chcesz...? Teraz nic nie mówi, patrzy przed siebie, i wygląda tak, jakby słuchała czegoś, co gada ktoś niewidzialny. I znów krzyczy:
– Nie, tego nie! Tego akurat nie! Odwal się, debilu! Słyszysz? Odwal się!
Upada na podłogę i zaczyna okropnie szlochać. A ja patrzę w trwodze, boję się podejść i też zbierają mi się w oczach łzy. A tu Katarzyna podnosi się, jest wesoła, śmieje się. – No i świetnie – mówi. – To zdechniemy oboje, wielkie mi halo. Ale ty też, ty też, ty też!
W tym momencie zauważa mnie i znowu robi się zła.
– Co ty tu robisz? – pyta.
– Ja? Lekcje odrabiam.
Patrzy na mnie ze zdziwieniem, jakby mnie nie poznawała, jakbym była
obca.
– Ach, to ty – mówi wreszcie. Siada obok mnie na kanapie i wypija duszkiem całą szklankę coca coli. Kładzie głowę na moich kolanach, przytula twarz do mojego brzuszka i prosi słodko:
– Pogłaskaj mnie...
Głaskam ją po włosach.
– Moja kochana Minka. Przy tobie czuję się taka bezpieczna – mówi cichutko. Patrzę, zasnęła. Siedzę, głaszczę ją delikatnie po włosach, i boję się ruszyć, żeby jej nie obudzić. Jak człowiek nie może się ruszyć, to mu zaraz nogi drętwieją. A jak może się ruszać, kiedy chce, to potrafi przesiedzieć nieruchomo i przez dwie godziny, i nic. Więc tak siedzę, nogi mam całe zdrętwiałe, Kasia śpi na moich kolanach, a tu już dochodzi piąta i powinnam iść na religię...
Obudziła się dopiero po czterdziestu trzech minutach. Już nie grała więcej tego dnia. rozmawiałyśmy tylko, i śmiałyśmy się. Co jej było, że tak krzyczała i szlochała, nie dowiedziałam się wtedy, bo ona nic o tym nie wspomniała, a ja wstydziłam się zapytać. A troszeczkę bałam się pytać, bo mogłoby jej się to znów stać.
Mamusia już się przyzwyczaiła, że mnie tak ciągle w domu nie ma. No bo albo religia, albo te próby akademii w szkole. Trochę mi dziwnie, że tak mamusię okłamuję. Nigdy w życiu nie kłamałam, a teraz coraz częściej. Cóż, muszę kłamać, żeby być jak najwięcej z moją Kasią.
Zresztą Zenusiem zajęły się dziewczynki. Mamusia mówi, że to najwyższy czas, żeby zaczęły się wprawiać, bo ja i tak już niedługo skończę szkołę krawiecką i na pewno wyjdę za mąż i założę własną rodzinę. A przecież, gdy Tadziu był malutki jak Zenuś, to ja też, tak jak teraz one, miałam pięć lat, a wszystko przy nim robiłam. Zmieniałam mu pieluchy i mamusia dawała mi go kąpać. I proszę, wyrósł na eleganckiego chłopca.
A raz Katarzyna była u mnie w domu na obiedzie. Bardzo mamusię chwaliła, powiedziała, że takie pierogi to chyba tylko w niebie gotują. Mamusia machnęła lekceważąco ręką, ale ja widziałam, że jest zadowolona z komplementu. Mamusia mówi, że znajomości z bogatymi dziewczynkami bardzo mi się przydadzą w przyszłości jak już będę po szkole odzieżowej, bo na pewno będę chciała szyć w domu, a wiadomo, że najwięcej płacą bogate panie z inteligencji. No i wreszcie poznałam mamusię Katarzyny. Jest piękna i wygląda jak młoda dziewczyna. Chociaż jest rówieśniczką mamusi, to z wyglądu mogłaby być jej córką. Katarzyna mówi do niej po imieniu, ma na imię Karolina. Rozmawiają ze sobą tak, jakby były koleżankami, a nie matką i córką. Widują się rzadko, bo pani Karolina ciągle jest w szpitalu, albo na pogotowiu, i aż wierzyć się nie chce, że taka młodziutka, roztrzepana dziewczyna jest lekarką i pomaga ludziom. Kiedyś widziałam ją na ulicy w bardzo ładnym samochodzie. Ona siedziała przy kierownicy, a obok niej siedział bardzo ładny chłopak. To znaczy pan, ale młody. Katarzyna nie ma tatusia.

 

 

Tomasz Tryzna