/
Elżbieta Lipińska

Biogram

 

Elżbieta Lipińska (1946) – poetka, prawnik. Autorka książek poetyckich: „Pożegnanie z czerwienią”, „Maj to łagodny miesiąc”, „Rejestry”, „Na końcu języka”. Laureatka głównej nagrody w konkursie Tyska Zima Poetycka. Jej wiersze znalazły się także w „Anthologii#2” (2010) oraz antologii „Wschód - Zachód” – Wiersze z Ukrainy i dla Ukrainy (2015). Mieszka we Wrocławiu.

 

Twórczość

 

Poezja:

"Pożegnanie z czerwienią" (2007);
"Maj to łagodny miesiąc" (2008);
"Rejestry" (2011);
"Na końcu języka" (2013);
"Kamienie" (2017).

 

/
Omówienie

 

Jakub Winiarski: Dyskrecja sztuki, sztuka dyskrecji

 
Szukając sposobu takiego odczytania i zaprezentowania książki Elżbiety Lipińskiej „Pożegnanie z czerwienią”, by stało się dla każdego tak jak dla mnie od pierwszej lektury jasne, że jest to zbiór nie tylko dojrzały i ważny, pełen wierszy mądrych, klasycznie i klasycystycznie dopracowanych, a wcale przy tym niepozbawionych lekkości czy humoru, znalazłem, wydaje mi się, to, co wyróżnia te wiersze i tę książkę: to piękna sztuka dyskrecji, będąca w przypadku wierszy Lipińskiej także autentycznym przykładem wielkiej dyskrecji sztuki. Już symboliści pod wodzą Mallarme’go twierdzili, że wiersz nie powinien mówić wprost, lecz sugerować jedynie, ale dopiero przy kwestiach naprawdę istotnych ta technika nie mówienia bezpośrednio na temat, lecz jak gdyby podpowiadania go tylko, ukazuje całą swoją wielkość. A także trudność, bo to trudna sztuka. Elżbieta Lipińska ma tę sztukę opanowaną niemal do perfekcji. (Słówko „niemal” jest tu jedynie bezpiecznikiem; w duchu sądzę, że mogłoby go w tym zdaniu nie być). Elżbieta Lipińska potrafi nie tylko precyzyjnie, a nawet kunsztownie składać wersy, strofy, układać słowo po słowie wiersze krótsze lub dłuższe, ona potrafi na przykład napisać przejmujący do rdzenia liryk o Zagładzie, który pozornie wygląda na wcale wesołą opowieść. Taka jest Elżbiety Lipińskiej „Sztuka magika”, wiersz tylko pozornie prościutki: „z tą biedną krótszą nóżką / był z siebie taki dumny, / gdy udał mu się skok / wołał: patrz, sztuka magika! // a potem trzeba było / zamieszkać w miedzianym kotle / hej, udajemy pranie! / chowaj się! sztuka magika // a teraz – mówiła mama – / bawimy się w chowanego / z tamtym sąsiadem z przeciwka / nie znajdzie nas: sztuka magika // a gdy ich wyprowadzali / mówiła: nie bój się, synku, / to wcale nie będzie bolało. / zniknęli // sztuka magika.”
 
Umie też Lipińska w sposób równie dyskretny pisać o śmierci i lęku przed nią; mówi o tym jej wiersz „Do morza”, zamykający tomik: „Tego głodu nie można zaspokoić. / Panuje nad wszystkim, / trawi cię jak kwas. / Apetyt nie maleje, / a pożywienia coraz mniej. / Wciąż próbujesz nowego. Smakuje na krótko, / ssanie w żołądku podchodzi do gardła. // Strach – przez lata w odwrocie – / przyczaił się tylko. Dłubał pracowicie. / Teraz sączy się z każdej szczeliny. / Strumyki łączą się, potężnieją. // Tej rzeki nie da się ujarzmić. / Można tylko biernie obserwować / drogę do morza.” I właściwie na każdy temat, czy to miłości rodzicielskiej, czy erotyki, czy pragnień mniej lub bardziej oczywistych jest w tym zbiorze odpowiedź liryczna, jest wiersz, który można godzinami obracać na języku, smakować, kontemplować i analizować. W poetyce Lipińskiej słychać przy tym – i bardzo to dobrze – w każdym z utworów (ja słyszę) najlepsze wzorce powojennej poezji polskiej: Miłosza, Herberta, Różewicza. O dziwo, najmniej znajdzie się tutaj Szymborskiej czy Hartwig, co sprawia, że Lipińska może ze swoimi wierszami, jak myślę, stanąć obok tych świetnych autorek – jeżeli nie w jednym rzędzie, to i tak bardzo, naprawdę bardzo blisko.
 
Elżbieta Lipińska jest – powtarzam – dostatecznie sprawna technicznie, ma własny, osobny świat, nie gubi się, nie podaje ani jednego niewłaściwego wersu – a jej książka nie jest banalna, ta książka jest zdecydowanie ponad poziomem i tak przecież wysokiej średniej krajowej. Ta poetka, gdyby jej o tym powiedzieć, raczej tego nie przyzna, będzie wolała powiedzieć może o sobie niczym w wierszu „Osobność”, że po prostu: „nie daję się rozdziobać krukom wronom / lubię uśmiechy bez kotów / na wpół ukryte psy / wciąż jestem obca wciąż bardziej obca tu // ja wasza quirky-alone.” Na szczęście „quirky-alone” to tylko część jej persony lirycznej – są jeszcze inne, nie mniej ciekawe, intrygujące, głębokie. I myślę, że osobny tekst można by napisać na temat sztuki dystansu w wierszach Elżbiety Lipińskiej. Albowiem sztuka dyskrecji wiąże się też z dystansem. A ten, jak pisała Simone Weil, jest duszą piękna. Którego w „Pożegnaniu z czerwienią” nie brak. Stąd pomysł.  
 
 
Elżbieta Lipińska, „Pożegnanie z czerwienią”.
 
 
 

Jakub Winiarski

/
Omówienie 2

 

Karol Maliszewski - Międzyśnienie i reszta

Jak się mają słowa do snów? – zapytałem samego siebie przy pierwszym utworze zbioru Rejestry. Zdarza się, że oniryczne fabuły układają się wedle porządku słów, są bardzo literackie. Na to nakłada się wrażenie uczestniczenia w wydarzeniach rodem z książki lub filmu. Częściej jednak obrazowość snu wyrasta ponad jego „słowność”, wymyka się gramatyczno-stylistycznej racjonalizacji. W takich snach odpływa się od stałego lądu narracji i dyskursu. Jeśli w nich pojawiają się słowa, to na zasadzie wystrzału, wykrzyknika bądź ozdobnika. Taka na przykład „taratuga” w śnie odtwarzanym przez bohaterkę wiersza „Rejestr snów 1”. „Taratuga” zaskakuje egzotycznością, niesłychanym istnieniem poza bieżącym słownikiem bohaterki. Być może jest tak, że osoby na co dzień intensywnie obcujące z językiem, wychodzące poza zdawkową komunikację potoczną, miewają sny świadczące o stałym językowym napięciu, o wręcz podświadomym wsłuchiwaniu się w rozmaite rodzaje języka. Na co dzień mówi się językiem, zaś w nocy tajemnicze moce uruchamiają języki. Przypomina się zdanie Bohdana Zadury o poezji jako językach (w pewien sposób obcych), a nie jednym określonym języku. Jest w tym myśl o charakteryzującej poetycką mowę „lingwistycznej multiplikacji”. I słyszy się też w tym informację o gotowości poety na wyłapywanie wszelkich bodźców płynących z funkcjonalnych stylów współczesnej polszczyzny. W tym sensie poeta powinien płynnie przechodzić od jednego języka do drugiego, powinien łączyć je, zderzać, tworzyć gry osnute wokół ich sąsiedztwa. Elżbieta Lipińska myśli podobnie. Sen jest dla niej światem, gdzie w językową polifonię wchodzi się bez wysiłku, czerpiąc z zaskakującej wynalazczości, natomiast na jawie trzeba się napracować, by taką wielojęzyczną perspektywę stworzyć: „Obudziłam się w świecie, w którym nie mówisz językami, / dopóki na to nie zapracujesz.”

W drugim epizodzie „Rejestru snów 1” języki powracają, stając się konkretnymi językami obcymi. Pojawia się rosyjski i angielski. Ich używaniu towarzyszy niepokój, a może nawet lęk. Życie ojca zależy od umiejętnego zastosowania słów z języka Ewenków czy Nieńców. Życie zależy od słów. Odwróciła się w tym śnie perspektywa typowa dla rzeczywistości dziennej, w której to raczej słowa zależą od życia. Pozostałe epizody wstępnego snu także nasycone są grozą użycia języka. Słowa pojawiają się tu, towarzysząc niepokojącym sytuacjom. Mamy wspinanie się po nagiej skale przypominającej blok soli, kobiecy krzyk wydobywający się z obcesowo czerwonej ściany, radiowy szept przy linie przerzuconej nad krawędzią.

Wczytuję się gorliwie w słowa otwierające tomik z tej przyczyny, że podobne słowa powracają w finale. Ostatnim utworem jest „Rejestr snów 3”, a nieopodal znajdujemy „Rejestr snów 2”. To nie przypadek, że autorka zaczyna i kończy opowieść o swoim życiu uporządkowanymi narracjami onirycznymi – tak jakby brała realne przypadki w nawias snu. To nie przypadek, że na okładce widnieje tytuł Rejestry. I wydaje mi się, że słowo „rejestry” wskazuje z jednej strony na „senne porządki”, natomiast z drugiej skierowuje uwagę czytelnika na to, co pomiędzy, na rejestry dnia, na realizm faktów i doznań. Poezja Elżbiety Lipińskiej ma charakter raptularzowy, jest dziennikiem wrażliwości. Ważnym jednak gestem jest tu wyraźne wskazanie na sen jako grunt, materia wrażliwości, przestrzeń generowania napięcia poznawczego i poetyckiego. Sen przygotowuje do przeżycia dnia, uczulając, czyli obdarzając świadomość bohaterki giętkością, wyjątkową spostrzegawczością, różnie rozumianą czułością.

To wszystko, co da się wyczytać między wierszami o proweniencji onirycznej, też wydaje się dotknięte irracjonalnością „zaświata”. Do tego stopnia, że w myślach nazwałem sobie tę sferę „miedzyśnieniem’. Podróżowanie po świecie, tak ważne dla bohaterki, ma w sobie coś ze spełniania oczekiwań płynących od dyrektyw wypowiedzianych w snach. Kto wie, czy ważniejsze od realnego podróżowania nie jest podróżowanie intymne, wyimaginowane – podróż w głąb pamięci osobistej, rodzinnej, korzennej. Ale nawet ten motyw, nazwałem go roboczo „cieniem Ahaswera”, jest bardziej jak ze snu o „żydostwie” niż z wyraźnie określonego konkretu biograficznego. Czytamy więc o dziadku, „który postanowił zdobyć Palestynę”, ale mu się nie udało, o „grzecznym buchalterze z sepiowym uśmiechem”, czyli ojcu, o wizycie nad Morzem Martwym, gdzie odbywa się „nowe czytanie z soli, zapomniana sztuka”. Najważniejszym śladem tej wędrówki w głąb, tego wzruszającego szukania korzeni w realnym świecie, który wyświetla się jak widmo, sen o historii, jest tekst pt. „Kamienie”:

     (...)
     Potem pojechałam tam, gdzie leżysz,
     a raczej wsiąkłeś w ziemię pyłem
     z ośmiuset tysiącami innych
     i zobaczyłam tyle kamieni,
     że nie miałam już serca dokładać.

Rejestry snów i dni mają swoje odpowiedniki w rejestrach pamięci. Nie zapominajmy o rejestrach przyjaźni, o zapisach dotyczących wspólnotowej więzi z poetami, którym dedykowane są wiersze, tworzącymi internetowy krąg poetyckiej przyjaźni. Ten wątek chciałbym tu pominąć, od razu wskazując na zakończenie tomu. „Rejestry snów 3” zbierają motywy podróżowania, opowiadania historii i szukania tożsamości pośród rozproszonych danych, tworząc z nich jedną wielką, bynajmniej nie papierową, kulę. Słowem zadziwiającym i obcym w pierwszym wierszu była „taratuga”, tutaj pojawia się „Tarabuk”. Ten z baśni Leśmiana, dobrze znany, oswojony. I właśnie w wierszu mówi się o oswojeniu, o trudzie wchłaniania obcości. Jakbym słyszał słowa Eliasa Canettiego z Prowincji ludzkiej: „Po niemal dwudziestoletniej grze Chiny stały się dla mnie prawdziwą ojczyzną.” W ostatnim wierszu tomiku jako symbol obcości języka i kultury występują Chiny. Nie mam na myśli Chin kojarzących się z gospodarczym kolonializmem. Tu raczej chodzi o starą kulturę z Konfucjuszem w tle. Takimi Chinami i taką kulturą wypełnia się śniąca bohaterka. Nic, tylko pisać wiersze. I one w niej bez przerwy się piszą. Z daleka widać te długie rejestry upstrzone tajemniczymi znaczkami, które jednak, jeśli się chce, da się przetłumaczyć. Powściągliwie i z wyczuciem.


Elżbieta Lipińska, "Rejestry".

 

 

Karol Maliszewski