Archipelag Chicago
Archipelag Chicago, grupa wysp etnicznych
emigrantów ze wszystkich stron świata
położonych blisko siebie, nieprzypadkowo,
do niego lecą samoloty, przypierając
kształt bocianów, to znowu skocznego delfina,
co to w chmurach nurkując grzbiet
słońcu pokazuje.
Archipelag Chicago, wyspy najczęściej o wspólnych
marzeniach, podobnych pragnieniach i celach,
zbudowanych z podobnego, szlachetnego
materiału tęsknoty i wiary.
Archipelag Chicago opowiada o ludzkim losie,
niezwykłych przygodach człowieka,
który miał odwagę spojrzeć w przyszłość,
o mistycznym natchnieniu.
szepczącym; idź, szukaj swojego szczęścia,
miejsca na ziemi,
miej własne ambicje intelektualne, usamodzielnij się,
zrób coś więcej niż tylko akceptacja starych arcydzieł,
ożyw w nich nowe wezwania, w sposób jasny,
zwięzły i precyzyjny uczyń z nich swoje motto życia
emigranta: osobistą niezależność i świadomość,
szczęścia poszukuj, nie pokładaj nadziei w pobłażaniu,
wspominaniu przeszłości, tylko w budowaniu przyszłości.
oświeć ją, mistrzowsko połączą wiarę z pracą,
zwiąż je ze sobą , niech się wspierają o sobie,
ładują się wzajemnie niepohamowaną energią
budującą ten archipelag.
Ślubna obrączka
Wzięli ślub w swojej ojczyźnie,
on miał brata w Ameryce,
zaprosił ich od siebie, przyjechali do Chicago
po kilku miesiąca picia i szukania pracy,
niepłacenia za mieszkanie,
/mieszkali na dziko u znajomych brata/,
właściciel mieszkania wyrzucił ich do garażu,
zbliżała się zima, żona właściciela
powiedziała: pomogę wam, jeśli chcesz zostać dziwką,
dobrze zarobisz, spłacicie dług,
znam takich, co na ciebie lecą i dobrze zapłacą,
dziwka to dobry zawód w Ameryce.
Tak jest proszę pani – powiedziała – tak jest;
któregoś dnia jej mąż nie wytrzymał nerwowo,
rzucił się z pięściami, pobili go do nieprzytomności,
przyszedł właściciel garażu, zaprowadził ją
do łazienki: umyj sobie ręce, powiedział,
gdy je wycierała ściągnął z jej palców pierścionki
i ślubną obrączkę, mówiąc: sprzedam ją za marne
grosze, tak marne jak twoje życie i twój mąż.
God Bless America…
Mowy rodziców nauczył się w kraju swego urodzenia
w Ameryce, w której czuł się jak cudzoziemiec,
żyjąc pomiędzy sąsiadami z Meksyku i Korei.
Po polsku mówił, ze śmiesznych angielskim akcentem.
Lubił słuchać wspomnień rodziców o Polsce,
marzeniem o powrocie do niej z wielką walizką dolarów.
Rodzice nie zdążyli umarli, pozostawili mu jedynie znajomość
polskiego języka oraz smak słodkości ojczyzny,
polskiego ciasta, kwaśność kiszonych ogórków.
Ożenił się, z Amerykankę irlandzkiego pochodzenia
zapamiętale przekonywał ją do polskiej kuchni,
przestrzegał też stare polskie obyczaje.
Żona z czasem wyniosła do garażu zakurzone polskie
srebrne orły w złotych koronach nad głowami,
z górnych półek zdjęła lalki w strojach ludowych,
przy przeprowadzce do innej lepszej dzielnicy
dużo rzeczy z garażu wyrzucili do śmietnika
i tak polskie srebrnopióre orły wywieźli na śmiecie
śmieciarze synowi tych z ziemi włoskiej.
On za każdym razem gdy przyszło mu śpiewać hymn
amerykański "God Bless America", trzymając prawą rękę
na sercu zawsze w myślach dodawał "and Poland too".
Kiełbasa i pierogi
Pewnym krokiem wszedł do kawiarni,
na umówione spotkanie ze znajomymi
/nic o jego ojczyźnie nie wiedzieli,
nawet gdzie ona jest? gdzieś blisko Rosji?
chyba/.
On pochodził z kraju o tysiącletniej
pięknej historii, gdzie mieszka tradycja
całowania kobiet w rękę na dzień dobry
i na do widzenia, dumny z siebie i kraju
patrzył na nich z politowaniem i wyższością.
Był młody, subtelny, dobrze ułożony,
rano kształcił się /chciał zostać profesorem
literatury swojego kraju/,
popołudniami przesiadywał w kawiarniach
/tam, gdzie mieszkają ludzki gwar i muzyka/,
wieczorem ciężko pracował w brygadzie
sprzątającej wielkie sklepy
/tam wysiłek mięśni i pot zamieniał na
wino i papierosy, chleb i kawę/.
Amerykańskim znajomym opowiadał
z dumą o swojej ojczyźnie,
wspominał sukcesy, najpiękniejsze momenty jej historii,
z jego ust padały niezliczone pochlebstwa.
Opowiadał o niesprawiedliwości, jaka ją spotkała,
dowodził jej prawości.
Jego słowa płynęły bezszelestnie przez pola i łąki,
szybowały ponad górami i miastami,
dźwięk ich mieszał się z tupotem nóg,
galopem końskich kopyt, warkotem czołgów,
unosiły się ponad stolikami kawiarnianymi,
nasiąkały dymem papierosowym i wonią kawy.
Dla nich nie miało sensu to, o czym mówił,
jakieś tam niepotrzebne żale,
fatum ciężące nad jego ojczyzną,
wygrane bitwy, przegrane wojny.
Widzieli jak bladł i jaki sprawiają mu ból
mówiąc:
- Nic o twoim kraju nie wiemy poza tym,
że słyniecie w świecie z kiełbasy i pierogów.
Średniowieczni kronikarze
Średniowieczni kronikarze pisali o jego kraju:
„miejsce mlekiem i miodem płynące,
krajobraz piękny, niebo błękitne i czyste,
ludzie pracowici i spokojni, kwiaty kolorowe,
pola urodzajne, łąki zielone, rzeki i jeziora rybne,
ptaki cudownie śpiewają, lasy bogate w zwierzynę,
dziewczyny o blond włosach z niebieskimi oczami
śliczne i powabne, żony mądre i wierne,
ojcowie zaradni i robotni,
dzieci zdrowe i wesołe, ludzie zamieszkujący
ten kraj są gościnni, życzliwi i dobrzy.”
Gdy to czytał tysiące kilometrów od swojej ojczyzny,
ciężko pracując u obcych na chleb,
zastanawiał się, czy to nie bajka,
rozmyślał o tych minionych czasach,
myślą wędrował po historii, nie było w nim smutku,
nie było w nim radości tylko zdziwienie,
dawni ludzie, dawne czasy ożyły w nim,
zazdrościł tego / nie wiadomo komu/, co już było,
czuł jak serce w nim śpiewa
intonując pieśń czułą i nostalgiczną,
naszło go wzruszenie, słodkie.
Grzeczny i uprzejmy
Nie można powiedzieć, aby miał ciężko,
w ojczyźnie komunistycznej był królem
a nawet słońcem, wokół niego kręciło się
życie miejscowej ludności, której rozdawał
radość i smutek. Wysoko nosił głowę. Był kimś.
Był sekretarzem partii w powiatowym mieście,
chodził dumny jak paw i z groźną miną, układał
przemówienia, opracowywał ważne plany, rozdawał
klucze do mieszkań, talony na samochody,
decydował o tym, kto ile dostanie pieniędzy,
jakie zajmie stanowisko, a kogo skazać na zapomnienie.
Czasy się zmieniły, upadła komuna,
przestał być powiatową gwiazdą, schował się
przed ludzkim wzrokiem i językami,
nie miał planów, chciał odejść w niepamięć,
żył swym przyziemnym, nieciekawym życiem.
Jego syn inżynier wyjechał za granicę za pracą,
został taksówkarzem w Chicago,
po kilku latach zaprosił ojca, aby dorobił do renty,
załatwił mu w hotelu pracę odźwiernego.
Ten kiedyś tak dumny, zarozumiały, pewny siebie
i ważny człowiek, od którego tak wiele zależało,
schyla się teraz najniżej ze wszystkich,
pierwszy biegnie ze zmiotką sprzątać.
Najgłośniej krzyczy good morring sir,
thank you sir for your tip, have a nice day sir,
najszybciej otwiera drzwi samochodów
gości hotelowych, nosi najcięższe bagaże
z miną człowieka zadowolonego, szczęśliwego.
Przełożeni lubią go – wiadomo za co,
współpracownicy nie lubią go –
wiadomo za co.
Adam Lizakowski