/
Filip Surowiak

Biogram

 

Filip Surowiak - urodzony w 1982 roku w Nowym Sączu. Ukończył dziennikarstwo i komunikację społeczną na Uniwersytecie Wrocławskim.  Pisarz, muzyk. Reżyser filmowy, scenarzysta i lektor radiowy. Autor nagradzanej wielokrotnie książki pt. “Wiązka” oraz bajek i piosenek do spektakli teatralnych dla dzieci. Publikował m.in. w “Gazecie Wyborczej” , “Dzienniku Polskim”, „Lampie” , „Ha!art”, oraz „ Cegle”. Obecnie pracuje (producent, scenarzysta, reżyser) nad swoim pierwszym filmem “Picture around Cage” inspirowanym myślą i filozofią Johna Cage’a.  Od 2013 roku współzałożyciel, aktor głosu, scenarzysta, reżyser, producent i muzyk Wrocławskiego Teatru Radioaktywnego. DJ znany nie tylko na wrocławskiej, ale i międzynarodowej scenie. Gitarzysta i wokalista. 

 

Twórczość

Proza:

Wiązka (2011)

 

/
Próbka

 

Zwierzęta

 

I

Wychowałem się na wsi, w małym miasteczku na południu Polski. Taka mieścina, która jest wystarczająco duża, żeby nie nazywać ją zupełną wiochą i wystarczająco mała, żeby wszyscy się znali. Mój dom stał na osiedlu, na którym psy dupami szczekały, choć już była asfaltowa droga. Ale psów było zawsze co nie miara. Gdy przechodziłem ulicą, a potem chodnikiem, który geniusze z drogówki zrobili dopiero  wtedy,  kiedy na liczniku u Hadesa były już dwa trupy więcej, wszystkie te przeklęte psy doprowadzały mnie do nerwicy swoim idiotycznym ujadaniem. Najgorsze były  te małe. Zawzięte skurwysyny darły te zasuszone mordy w rejestrze wysokiego F, do tego stopnia, że człowiek albo dostawał ataku paniki, albo istnego szału. Pisk połączony z kaszleniem, dławieniem się i konwulsjami, ryje całe w pianie, jak na wiejskiej dyskotece. Ujadające, neurotyczne kundle o imionach: Misiek, Sonia, Puszek, Dżeki, Kora czy Rex, doprowadzały mnie do obłędu przez całe dzieciństwo. I tak ogrodzenie w ogrodzenie, podwórko w podwórko, gdzie by się nie poszło. Zwariować można!

Oczywiście też miałem psa. Miałem siedem lat, to normalne, że na zadupiu masz zwierzaka. Poza tym na moim osiedlu nawet niektóre psy miały swojego psa, tyle ich tam było.

Tylko Emil, mój kundel, był jakiś inny. Czarny, sięgający do łydki, dyskretnie kosmaty, na pierwszy rzut oka: duża wiewiórka, nic szczególnego. Nie mieszkał w domu, nie jadał przy stole ze swoimi panciami, zupełnie inaczej niż te rozpuszczone konusy. Szlajał się, gdzie chciał i wszyscy mogli go pocałować w dupę. Imponowała mi jego niezależność, szczególnie wtedy, kiedy nauczył się przeskakiwać wszelkiego rodzaju bramki, płoty, furtki, wiaty i wszystko, co nie łamało praw grawitacji. Musiał podpatrzyć u kotów, bo robił to z taką gracją, że mucha nie siadała. Do domu przychodził się tylko stołować, czasami do hotelu, znaczy się budy. Był pierwszą zupełnie wyzwoloną istotą, jaką poznałem i darzyliśmy się szczerą sympatią i zrozumieniem.

Najpierw pokazał mi, że trzeba być stanowczym. Powiedział mi, że te psopodobne skiały, które przyprawiają mnie o zawał serca za każdym razem, kiedy się zamyślę po drodze do sklepu, muszą się bać, dopiero wtedy zrozumieją, gdzie ich miejsce.  Dlatego, jak szedłem ulicą krzyczałem, ujadałem i toczyłem pianę do tych małych, upierdliwych skurczybyków, aż z tego darcia nie ochrypłem. Potem  przychodziło do mamy parę sąsiadek z pytaniem, czy ze mną wszystko w porządku i że znają świetnego specjalistę, jakby co. Ale Emilowa metoda skutkowała. Po paru tygodniach takiej praktyki, byłem jedynym człowiekiem na osiedlu, którego wszystkie zgraje i szajki małych zapyziałych kundli omijały szerokim łukiem. Wystarczyło, że tupnąłem nogą i po sprawie. Miałem respekt na dzielnicy, nie ma co.

Jednak najpiękniejszą rzeczą, jaką pokazał mi Emil, było obcowanie z płcią piękną. Wtedy niewiele było dla mnie jasne w tym temacie, ale obserwowałem go z zapartym tchem.

Ten czarny lowelas bez mała wyrżnął całe osiedle, a uwierzcie, było co i gdzie. Grzmocił nawet chłoptasi, jak miał dobry dzień. Zgrabnym ruchem, jakby bez wysiłku, przeskakiwał ogrodzenie i już był w domu. Bez zbędnych komplementów rzucał się na taką rozognioną psinkę od tyłu i dostarczał jej przyjemności, o jakiej wcześniej tylko śniła. Przyznam, że był przez to adorowany i kochany. Sunie dostawały hypcia, jak tylko przechodził dumnie ulicą, tak im dogadzał. Dzięki tak rozbudowanemu altruizmowi posiadał dzieci więcej niż Bob Marley i Fela Kuti razem wzięci, co mu oczywiście w niczym nie przeszkadzało.

Pamiętam, któregoś dnia przyszła do nas sąsiadka. Była tłusta do granic wyporności; drąca ryja, cała czerwona, z nabrzmiałymi żyłami na szyi, no orka prosto z Pacyfiku. Istny koszmar. Zapytałem beztrosko, o co chodzi? I zaiste szybko się dowiedziałem. Krzyczący wieloryb uznał, że „tego” psa trzeba wykastrować, że to jest nie do pomyślenia, co ten kundel wyrabia, i że ona się domaga wyciągnięcia konsekwencji. – Konsekwencji z czego? – zapytałem zdezorientowany.

Wtedy właśnie opowiedziała mi historie o tym, jak pieliła sobie chwasty w przydomowym ogródku i nagle zobaczyła Emila. Stał przed bramką. Czekał tam z pół godziny. Był czujny. Kiedy sąsiadka przeniosła się z pieleniem pod płot i stękając wyrywała chwasty, Emil z impetem wyruszył w stronę bramki. Po krótkim rozbiegu drapnął na płot, potem na plecy sąsiadki i błyskawicznie wyruchał jej nową, pachnącą, rasową sunię z rodowodem, za trzy tysiące złotych. Pudelek aż piszczał z rozkoszy, a sąsiadka darła się w wniebogłosy, starając się coś zrobić. Ale Emil nie był w ciemię bity i skończył natarcie skrupulatnie, doprowadzając suczkę do wrzenia. Był nieczuły na lamenty sąsiadki, bo to przecież oczywiste, że wszystkie nowe towary na osiedlu grzmoci ON – El Machico!

Byłem z niego dumny. Sąsiadce powiedziałem, żeby przyszła, jak będzie mama. Mogłem się skryć za wiekiem, w końcu miałem siedem lat, warczałem na psy z sąsiedztwa i uważany byłem za mało poczytalnego.

Przerwę od dymania mój nieustraszony pies zrobił sobie jedynie wtedy, kiedy nie wymierzył wysokości siatki i przeciął sobie jaja na kawałku wystającego druta, dokonując tym samym, jak to określił weterynarz: niemal autokastracji. Biedaczysko lizał się  przez okrągły miesiąc, aż w końcu się wylizał i wygłodzony tak długą absencją – niczym wilk – ruszył na łowy. Kiedy informacja o nagłej bezpłodności Emila rozeszła się po osiedlu, wszystkie sąsiadki odetchnęły z ulgą.

Teraz praktycznie bez jakichkolwiek konsekwencji odbywał swoje zwyczajowe tournée i bez opamiętania oddawał się cielesnym rozkoszom. Był już stary i obaj wiedzieliśmy, że jego czas się zbliża, że raczej żegna się z doczesnością z gracją wiekowego rockmana aniżeli zaspokaja swoje pragnienia. I rzeczywiście chwilę potem okazało się, że ma raka. Biedny staruszek. Nie było rady. Pojechaliśmy do Holandii i dokonaliśmy eutanazji, jedynej ludzkiej rzeczy, na jaką stać naprawdę oddanego przyjaciela.

Przez wiele lat nikt nie pokazał mi tak niewzruszonej wolności, jak ten pies.

Natomiast moja  antypatia do zwierząt pogłębiała się, aby uzyskać swoje apogeum w pewnym  miejscu, do którego trafiłem lata później.       

                                                                                                                                                                                            

II

                                     

Nawet nie wiem, jak poznałem Marysię. Była to malutka, pulchna dziewczynka, o puciastej twarzy, na której na zasadzie teorii chaosu powbijane było parę kilogramów żelastwa w formie kolczyków, wisiorków, haczyków na ryby, rogów, słowem, cały złom, jaki uniesie ludzka twarz.                                                     

Zawsze zastanawiałem się, jak radzi sobie z bramkami na lotnisku. Na głowie miała burzę długich dredów, w których  raz po raz dłubała szydełkiem, tak żeby utrzymać je we względnie jednorodnym stanie skupienia. Kiedy miała piętnaście lat jej rodzice się dość paskudnie rozeszli i Marysia miała już tego dość i postanowiła sobie dać radę na własną rękę. I tak przez długie lata plątała się od squatu do squatu, od pustostanu do znajomych, z miejsca na miejsce. Można sobie zorganizować tak całkiem wygodne życie, co jej się względnie udawało.

Aż pewnego dnia dowiedziała się, że jej właśnie zeszli z tego świata dziadkowie przepisali jej mieszkanie na samym wrocławskim rynku. To właśnie wtedy ją poznałem. Akurat jak zwykle nie miałem się gdzie podziać i włóczyłem się z całym dobytkiem, zupełnie bez celu. Ona jakby nigdy nic zapytała mnie, czy nie chciałbym pomieszkać u niej. Miód na uszy bezdomnego. Od słowa do słowa  doszliśmy do mieszkania, a tam okazało się, że oprócz jednego podwójnego łóżka nie ma zupełnie nic, co w siedemdziesięciu metrach kwadratowych przestrzeni daje dużo swobody ruchu. Nie było też prądu, a tu zbliżał się wieczór, dlatego szybko odpaliliśmy parę świeczek i domek zrobił się jak marzenie.

Praktycznie bez słów postanowiliśmy się urżnąć, bo co tu innego sensownego zrobić, jak człowiek znajduje schronienie po długiej tułaczce. I tak wraz z Marysią o aparycji Prosiaczka poszliśmy w tan. Okazało się, że oboje jesteśmy w tym zupełnymi profesjonalistami i dokonaliśmy wspólnie istnego nalotu na knajpy i meliny, nie pozostawiając z poczytalności nawet kamyka na kamyku.

Potem urwał mi się film i przebudził mnie dziwny dźwięk. Leżałem w łóżku, o dziwo swoim i coś nieustannie trzaskało mnie w policzek. Echo niosło się po pustej przestrzeni i brzmiało nieznośnie znajomo. Uniosłem nieznacznie moją utopioną głowę, w której pluskało jak kubłaku i zobaczyłem a to przybliżający się, a to oddalający męski tyłek. Ładny, kształtny. Pod tym tyłkiem za pomocą przewodu podłączona była Marysia, a jednostajny ruch wprawiał żelastwo na jej twarzy w  wibrację i tworzyło z całości, czyli tego chlastania mnie po pysku i owych odgłosów, coś na kształt ambientowego coveru Sex Pistols. Przetarłem oczy i odezwałem się grzecznie, czy w czymś może nie pomóc. Oboje struchleli. Tyłek jebaki przestał lać mnie po pysku i poczułem na sobie wlepiony wzrok dwóch par oczu i zapytałem jeszcze raz:

– Może mogę w czymś pomóc?

Oni jakby troszkę przerażeni, szeptali do siebie:

– Jasna cholera, obudził się! – mówili jakby mnie nie było, a przecież leżałem tuż obok.

– No jasne, że się obudził! Trudno się nie obudzić, jak mi tu tartak robicie z łóżka!Zaraz eksploduje mi mózg, rozumiecie? – powiedziałem spokojnie.

Znowu skamienieli. Wyglądali tak komicznie, że nie mogłem powstrzymać śmiechu.

– Ok, dokończcie, nawet ja mam serce. Ale szybko. – zakończyłem.                         

Oczy jebaki, wcześniej jakby posmutniałe, zaświeciły się ponownie i niczym japoński komendant, JAKAMOTO SENSEI, zabrał się pełną parą do roboty.

Przyznam, wyglądało to mało rozwojowo, jakby miało to trwać jeszcze z tydzień i  kiedy kląłem już na siebie w duchu, że jestem za dobry dla ludzi, wtem jebaka zaskoczył mnie finiszem i wygięty jak struna zwalił się bezwładnie na wpół przytomnego Prosiaczka. Z przekąsem pogratulowałem im sukcesu i dostawszy dwa buziaczki w podzięce poszedłem spać, jak przystało na dziesiątą rano.                         

To była cała Marysia. Mały przydrożny kurwiszon, dymający wszystko, co się rusza i nie ucieka. Nie była za piękna, ale właśnie takie dziewczyny są wyspecjalizowanie w zgarnianiu z imprez nawalonych chłopów i zaspokajanie nimi własnej nimfomanii.  Często myślałem, że tylko Emil mógłby jej dogodzić, on by jej pokazał.

Tak zaczęło się mieszkanie z Prosiaczkiem.

Zaczynaliśmy we dwójkę, ale potem poszło jak z płatka. Setki imprez przetaczało przez to miejsce tysiące osób, co zapełniło to puste mieszkanie różnymi  wariatami, wykolejeńcami i przede wszystkim zwierzętami. Choć nie wiem, co było gorsze, ludzie czy  zoo.

Mieszkała tam Aśka, zasuszona choleryczka, w ciąży, z chłopakiem, dawcą nasienia i kotem jebaką. Poziom agresji tej dziewczyny w stanie ustabilizowanym był tak wysoki, że do ludzi, a w szczególności do swojego chłopaka, zwykła zwracać się czule:

– Gdzie jest IWAN?! Iwan, ty chuju, chodź tu natychmiast!! IIIIIIIIIIWAN!! IWAN! IWAN! Chodź tu do cholery!

Kiedy zziajany Iwan przylatywał, ona mówiła mu poirytowana: Co tak długo, kurwa?! Ile mam tu czekać?!! Ha?! Zrób mi  herbaty z cytrynką! Tylko nie przesłódź, bo będziesz robił, dopóki się nie nauczysz, głąbie!

Biedny Iwan naturalnie spełniał wszystkie widzimisię tej wariatki, bo wiedział biedaczysko, że nie ma szans z tą zdzirą. Jak się naprawdę wnerwiła, to roznosiła wszystko z impetem bomby atomowej. Działo się tak parę razy dziennie. Drąc się w wniebogłosy, przez zaciśnięte zęby cedziła największe kalumnie o byle pierdołę. Iwan znał ją na tyle, żeby nie fikać, ale kot już nie był taki mądry. Za każdym razem, kiedy to tępe zwierze nasrało na podłogę, Aśka z furią ruszała i łapała przerażonego  za kark i krzyczała:

– Ty futrzany skurwysynu, ja ci pokażę, co to piekło! Mówiłam ci setki razy, że masz srać do kuwety, a ty swoje, tak?! – tu waliła przerażonym kotem o ścianę i dalej – jak nie, to nie! Nie będziesz srał, gdzie ci każę, to ci pokażę, co to piekło.

Tu brała kota i tłukąc nim z impetem o ziemię, wcierała go w parkiet, i taplając  ekskrementach krzyczała:

– Fajne gówno!!? Fajne?! Mówiłam, nie sraj po domu!! Widzisz do czego mnie zmuszasz, mały skurczybyku!! Widzisz!!!

Kot przeważnie mdlał. Ale tej chorej babie było mało i po całym akcie,  krzycząc i wymyślając półprzytomnemu zwierzęciu, dochodziła do wniosku, że śmierdzi, bo  jest cały w gównie i wyrzucała go z drugiego piętra przez okno, a potem nie wpuszczała do domu przez tydzień.

Biedny Iwan, bo jeśli chodziło o kota, to patrzyłem na te tortury z największą aprobatą, gdyż nienawidziłem tego bydlęcia nad życie. To zwierzę było wcielonym złem. Odkąd z nami zamieszkał, ustaliłem prosty układ, żyj i daj żyć innym. Ale temu skurwielowi nie odpowiadało, że ktoś może, w drodze wyjątku, nie adorować go wtedy, kiedy on chce. Upust swoim żalom dawał, lejąc na wszystko, co należało do mnie. Słownie wszystko miałem zlane kocimi szczynami. Nocami śniło mi się, że zabijam go gołymi rękami i zjadam jego flaki. Ten kot zagrażał mojemu zdrowiu psychicznemu i nie bardzo wiedziałem, co zrobić.

Pewnego dnia obudziłem się rano i na środku swojego pokoju kwitło ogromne śmierdzące gówno. Przełknąłem to, ale z trudem. Posprzątałem i postanowiłem poćwiczyć na gitarze i wtedy doszło do mnie, że ten podły gnojek nalał mi do środka instrumentu! Czara się przelała i nie wytrzymałem. Poszedłem do Aśki i rad, że była wkurzona jeszcze bardziej niż zwykle, opowiedziałem jej zajście. Futrzak miał przejebane. Latał po pokoju, aż miło było popatrzeć. Ledwo żył po ataku swojej panci, a jak leciał z okna modliłem się, żeby zdechł marnie. Zemsta jest słodka. Ku mojemu nieszczęściu wrócił po miesiącu, ale jakiś odmieniony. Zachowywał się, jakby właśnie przeszedł lobotomię i definiował, gdzie jest sufit, a gdzie podłoga. Jak to się mówi: jest przewinienie i jest kara.

Pewnego dnia Marysia oznajmiła mi, że mamy dwóch nowych mieszkańców. Okazały się być nimi dwie wiewiórki. Załamałem ręce, ale skłamałem, że ładne. Te gryzonie srały czopkami dosłownie wszędzie, ale nawet to nie było najgorsze. Dramat przeżywałem, kiedy zorientowały się, że framugi są z drewna. Juhu!! Chrupały te framugi dzień i noc, jednostajnie przebijając się na drugą stronę, czyli do mojego pokoju. Kiedy któregoś dnia obudziłem się z wiewiórką na twarzy, zrozumiałem, że te uparte szczury dopięły swego. Znowu miałem przechlapane.

Jednak najgorsze było jeszcze przede mną. W tym samym czasie wraz ze swoimi właścicielami wprowadziła się Cena. Jak zobaczyłem to bydlę, mało nie zasłabłem. Pies wielkości malucha, ogromne skwierczące bydlę, które w oczach miało jedno  słowo: MIĘSO!

Właściciele nie byli lepsi. Dawid, wysoki, chudy i śmierdzący dredziarz, który wraz z dziewczyną, też w ciąży, zajmował się wypalaniem i sprzedawaniem ceramiki. We czwórkę – Dawid, dziewczyna, Cena i smród – wyglądali jak koszmarny sen bezdomnego i nic nie dało się z tym zrobić.

Pies pogryzł mnie już drugiego dnia. Byłem zrozpaczony. Od połowy korytarza krzyczałem przyjaźnie:

– Cena! Cenka! To ja. Spokojnie, piesku! Dobry piesek! To ja, twój kolega Edmund! Cenka! Dobry piesek, kochany piesek! – a potem zasuwałem, ile fabryka dała do pokoju i dostawałem zawału serca. I tak dzień w dzień.

Nawet sąsiedzi zaczęli patrzeć na mnie spode łba, bo co to jest za gadanie do drzwi o czwartej rano. Znowu byłem osiedlowym przygłupem.

Po jakimś czasie okazało się, że chudy i wysoki jak patyk pan Dredziarz uznał, że jak mnie nie ma w domu, to z powodzeniem może spać z całą rodziną, w tym z bydlęciem, w moim łóżku.                                                                          

Raz przyszedłem do domu i zobaczyłem istne pandemonium. Całe łóżko zakrwawione, ja w panice, że dziewczyna rodzi przez sen, drę się wniebogłosy, żeby dzwonić na pogotowie. Budzę cały dom i połowę dzielnicy, kiedy nagle podchodzi do mnie zaspany pan Dredziarz, który oznajmia mi, żebym się uspokoił i że to nic wielkiego, tylko piesek ma cieczkę i krwawi w moim łóżku, a żona ma termin dopiero za trzy miesiące, także luzik. Normalne. Czasami trudno uwierzyć w to, co się słyszy.

Już wiedziałem, że muszę stamtąd uciekać, ale łatwo się mówi, jak się jest gołym i wesołym. W sumie niczym się to nie różniło od mieszkania na ulicy, ale przynajmniej było ciepło i na głowę nie kapało, no i oczywiście było żarcie, przynajmniej dla psów.

W podjęciu szybkiej decyzji wyręczyła mnie Prosiaczek ze Złośnicą. Kiedy wróciłem z parodniowego wyjazdu zobaczyłem wszystkie moje rzeczy wystawione przed drzwiami. Wchodzę do domu wkurzony nie na żarty i opieprzam Maryśkę na czym świat stoi, a ona pochłaniając kotlety sojowe mówi mi zupełnie spokojnie:

– Edmund, nie obraź się, ale doszłyśmy do wniosku, że jest za dużo zwierząt w domu i zrobiłyśmy z twojego pokoju budę. Znajdź sobie coś nowego.

 

 

 

 

Orkiestra dęta

 

W tym nowym języku prawa fizyki, starannie skonstruowane w wyniku tysięcy lat eksperymentów, nie są niczym innym, jak prawami harmonii, które można zapisać dla strun i membran. Prawa chemii to melodie, które można na tych strunach zagrać. Wszechświat jest symfonią strun. A „myśl Boga”, o której Einstein pisał tak pięknie, jest kosmiczną muzyką odbijającą się echem w całej hiperprzestrzeni.[1]

prof. Micho Kaku

 

Skąd ten dźwięk dochodzi? Kakofonia niosła się po całym nadbrzeżu i ze spokoju nie pozostało nic. Człowiek wiecznie przypomina o swoim istnieniu, czasami jedynie udaje się odłączyć od tego podszeptu ludzkości, który już dawno przestał być podszeptem. Teraz jest krzykiem, wręcz napierdalaniem, kanonem sześciu miliardów głosów na tysiące oktaw, bez ładu i składu. Łączy nas już tylko samotność we wszechświecie i wspólny model DNA, cała reszta została zakrzyczana przez prawdę rodu człowieczego żyjącego pod słońcem. Tak myślałem, kiedy zaatakował mnie dźwięk.

Dobrze, że jest morze. Ono od wieków nie traci rezonu. Nikt nie krzyczy jak się topi, a jeśli nawet, pod wodą brzmi to jak muzyka. Spokój. Wymuszony buddyzm ze światłem na końcu tunelu. Bez dyskusji.

Piątek wieczór. Idealny czas, żeby zahaczyć przelotem przez Wiązkę Cyganów – dzielnicę Cabanyal – a następnie nad morze, które, jak wiadomo, jest klasą samą w sobie. Cyganie palą brykiet na asfalcie i grają flamenco. Ogień. Sjesta. Witam się z tymi, których znam, ale nie tak wylewnie, że od razu z łapami, tylko wzrokiem, dyskretnie się witamy, że od razu wiadomo wszystko, co wiedzieć trzeba. Ich oczy dają mi akceptację, ale też wyraźną dyrektywę, iż jest to impreza zamknięta, dlatego najlepiej, żebym załatwił, co mam do załatwienia i zajął się swoim życiem w innym miejscu. Zatem robię dokładnie to, co mówią mi oczy. Szkoda słów.

Dochodzę do wielkiego błękitu i słyszę tylko fale, moc pływu, bicie serca. Trwa to moment, gdyż z tych fal, szumu kojącego, wyłania się zgrzyt, jęk, i trąbienie. Echo potęguje dźwięki i brzmią groźnie, chaotycznie, wręcz posępnie. Werble stukoczą na wymarsz, kocioł, z pasją kirgijskich szamanów tłucze się niemiłosiernie nierówno, a wszystko to brzmi jak wybuch wojny, tnie powietrze i wali jak cepem przez łeb.

Wstałem natychmiast, otrzepałem się z piasku, zapaliłem, co miałem i ruszyłem w kierunku portu, skąd dochodziło to zawodzenie.

– Muzyka to muzyka – powiedziałem w duchu i wyłączyłem w sobie człowieka, który ocenia i mógłby w jakikolwiek sposób upierać się przy tak płonnym założeniu jak rytm. Zatem do licha z Afryką całą, jesteśmy w Hiszpanii, tutaj muzykę czuje się bardziej fizycznie. Tutaj gra się dosadnie, bo tu ludzi bierze szlag jeszcze szybciej niż ich opuszcza, więc należy znaleźć sobie jakieś ujście tych emocji, zapomnienie. Zamiast piłki nożnej, ma się rozumieć, w którą grają tu już noworodki, zamiast siłowni od przerzucania złomu, wolą tę frustrację wpuścić w instrumenty, wydmuchać, wytłuc, wyszarpać. Chodzi o siłę i dźwięki, nie żadne tam granie z uczuciem, żadne pieszczenie instrumentów, łechtanie słuchacza, nic z tych rzeczy. Tak przynajmniej to brzmiało.

Wyobraźcie sobie cały port do dyspozycji, można mielić marsze i samby do usrania, a to z pewnością lepsze niż siłka. Zatem idę w kierunku łomotu, orkiestry dętej z piekła rodem, żeby zobaczyć, co to za miłośnicy ostrego brzmienia tak natarczywie dudnią.

Cóż, znaleźć ich było nie trudno, tak jak niełatwo przegapić maszerującą kolumnę wojsk nazistowskich albo czołg we własnym ogródku. Port Ciudad de Valencia jest duży, ale też nie ma dla mnie tajemnic, zdążyłem już wywęszyć tam każdy zakamarek i doskonale wiedziałem, gdzie łoją artylerzyści.

Kiedy pierwszy raz ich zobaczyłem, przypomniał mi się komiks Asterix i Obelix. Pomyślałem o nich jak o bardzie Kakofoniksie, lepiej całej wiosce Kakofoniksów. Ciekawy jestem, czy ichniejszy napój magiczny byłby w stanie coś zdziałać w tej sytuacji, czy byłoby tyle drzew w lesie, żeby wszystkich związać i zakneblować, jak to w zwyczaju mieli Gallowie, kiedy trubadurowi zbierało się do serenady.

Uszy wyznaczały kierunek, minąłem ogromny taras widokowy, z którego powstają pocztówki, i wyraźnie słyszałem, że orkiestra jest blisko.

Dostrzegłem ich minutę później. Ujrzałem jak na dłoni wiatę, a pod nią czternaście bujających się postaci, zebranych w okręgu, tłukących w bębny, dmących w trąby. Choć widać było skrzącą się na czole determinację, kapiąca radochę, nic a nic im się ta muzyka nie kleiła, co im naturalnie w niczym nie przeszkadzało. W najlepsze kręcili tyłkami, wyciągali twarze do księżyca, z zamkniętymi oczami, powiekami wciśniętymi w oczodoły, czołami pomarszczonymi od ogromu przeżyć, tak tłukli w ekstatycznym uniesieniu wysyłających swoją porcję szaleństwa na księżyc, w kosmos.

Cała gromada bawiła się setnie, może oprócz dyrygenta, który wił się, gestykulował w środku okręgu, gdyż zapewne jako jedyny słyszał niedociągnięcia warsztatowe swojej zespołu. Jak nawiedzony spuszczał wzrok, załamywał ręce, a potem krzyczał, groził, wrzeszczał aż nie poczerwieniał, aż nie ochrypł, żeby, kiedy już doszczętnie miał dość tego obłędu i widział, że nikt go nie słucha, że patrzą na niego jak na debila, złapać trąbkę i dmuchać co sił, starając się pokazać, jak ma wyglądać ta cholerna samba. Wychodziło mu zupełnie średnio, gdyż sam odpływał w muzycznym szale, porywał go strumień, wiązka muzyki i w sekundę gubił rytm, wyobrażając sobie zapewne, że jest Milesem Davisem albo Dizzym Gillespiem w środku solówy życia, przed stutysięcznym tłumem ludzi, których to jestestwo zostaje bezpowrotnie zmienione dzięki dźwiękom jego magicznej trąby. Nikomu nie można odmówić prawa legalnego odlotu, zmiany stanu skupienia. Dlatego też dyrygentowi nikt nie przeszkadzał, kiedy błądził po meandrach skal, kiedy dźwięki, niczym kolory eksplodowały w jego głowie, głowie szaleńca na pełnym odlocie. Muzyka wirowała w nim, niczym w głowie opętanego szamana, fałszującego okrutnie, ale szamana, który rozkazuje, który wiedzie na pokuszenie, nawiązuje kosmiczne połączenie. Szamana, człowieka porwanego przez swoją trąbę.

Kiedy dyrygent swobodnie latał sobie w nieznane, Pani, stojąca pośrodku, zdrowo po pięćdziesiątce, w seledynowym dresiku i białych adidasach, czule rozprawiała się z kotłem, waląc w niego z całych sił, aż jej czoło pokrył perlisty pot, aż musiała sobie robić przerwy, takiej dostawała zadyszki. Przerwę robiła sobie tylko ona, nie reszta orkiestry, co owocowało paronastosekundowym załamaniem formy utworu, który przechodził w rodzaj freejazzowego stugłosu napędzanego nierównym stukotem jamb. Niewinna samba stawała się muzyką przeznaczoną tylko dla wytrawnego słuchacza, takiego co wytrzyma, z preferencją dla miłośników japońskiego noisu granego przed bramami piekieł. Potem większość muzykujących wracała w ramy partytury i jako tako ciągnęli ten rozklekotany tabor, tę drezynę na prerii, z odpadającym kołem i urwaną rączką. Kiedy kotlistka wracała do żywych, zaczynała swoją szarżę od nowa. Im uważniej przysłuchiwałem się grajkom, tym dosadniej dostrzegałem niebywałą rolę owej Paniusi, która niczym Piąta Kolumna Napoleona dokonywała dywersji nawet na te rzadkie momenty, kiedy wydawało się, że występuje takie zjawisko jak rytm. Widziałem jak na dłoni, iż wybór instrumentu – kocioł – także nie był przypadkiem, gdyż ewidentnie za pomocą tego bębna owa kobiecina rozprawiała się z całą złością, zacietrzewieniem i frustracją, jakie udało jej się nazbierać w minionym tygodniu i w sposób zupełnie bezpośredni czynność walenia w membranę stała się powiernikiem całej irytacji, jaką może pomieścić pięćdziesięcioletnia Hiszpanka z dwójką rozwrzeszczanych dzieci i mężem, który ją zdradza. Pomyślcie, co by się z nią działo, jakby na kotle nie grała.

Ale, chwała Bogu, na nim gra. Dzierży instrument w pewnych rękach, z których wyrwać się go nie sposób, co niejednokrotnie próbowali zasugerować dyrygentowi członkowie trupy, szczególnie jambiści, najmłodsi w orkiestrze, którym kobiecina rozpieprzała cały groove, który sobie, od czasu do czasu, mozolnie sklecili. Robiła to uśmiechając się do nich rozbrajająco, stali obok siebie i ze zmarszczonym czołem, uniesiona magią przeżyć i własnej twórczości starała się zrównać z chłopakami rytmem, emocjami, przybić im mentalną piątkę i kiedy dochodziła do granic swojego wirtuozostwa, zamyślała się niebezpiecznie i zupełnie niechcący waliła z całej siły w cichą pauzę. Gówniarze byli załamani.

Nie dało się uniknąć momentów rezygnacji na twarzach tych pięciu młokosów, którzy grali wcale nie lepiej. W gorącej wodzie kompani, prześcigali się, na wyścigi w liczbie zmieszczonych w jednym takcie uderzeń w swój bęben. Niestety jamba to głośny bęben. Chłopaki starali się zagrać jak na werblu marszowym, tyle że robili to w tym samym czasie, biorąc nieświadomy udział w młodocianym konkursie, komu pierwszemu zapalą się ręce. Werble plus kocioł, dywizja pancerna Rommela, free jazz, kongo-bongo na całego.

Na to wszystko dywanowo nalatywała sekcja dęta: pięć trąb, dwóch saksofonistów tenorowych, dwóch sopranowych i jeden basowy. Ściana dźwięku. Jak poniosła ich fantazja, to dmuchali wszyscy naraz, każdy dźwięk ćwierć, pół tonu obok i jeśli wierzyć teorii chaosu, można być pewnym, że gdzieś na świecie wywoływali tym poważne trzęsienie ziemi.

– Chryste – pomyślałem – takie oddziały można wysyłać na wojnę, w lotnej brygadzie do przerażania wroga na śmierć. Takim strumieniem dźwięku można zabijać równie celnie niźli laserem, wyburzać budynki, detonować mosty.

Fala powietrza zmiotła mnie na chwilę i poczułem się w momencie bezbronny, skapitulowałem na całej linii, absolutnie znokautowany. Dęciaki, które bez pytania w oka mgnieniu zgwałciły moją trąbkę Eustachiusza, rozwinęły ślimaka, pourywały połączenia, żeby na sam koniec zdetonować mózg na atomy. Zatkałem uszy, wrzasnąłem przerażony, wyszeptałem słowa modlitwy: „Błagam Boże, niech oni przestaną”, i o dziwo przestali.

Jednak nie wszyscy. Mała grupka perkusjonistów, operatorów tamburynów, trójkątów, grzechotek, bębenków, dzwoneczków, cymbałków i Bóg wie jeszcze czego, tłukła się nadal niemiłosiernie, tym wysokim metalicznym łoskotem, do czasu kiedy okazało się, że wszyscy mieli słuchawki w uszach i grali do rytmu piosenek na swoim iphonie, słowem sami nie mogli znieść własnej twórczości. Wyjaśniało wiele, przynajmniej w kwestii rytmu.

Wstałem rozpromieniony. Orkiestra zrobiła sobie przerwę i wszyscy powędrowali w moim kierunku, na ławki. Rozsiedli się wykończeni, ale uradowani, szczęśliwi jak dzieci, które wystrzeliły swoją pierwszą home run w palanta. Pierwszą piłkę do nieba. Spoceni jak po maratonie gaworzyli sobie, że całkiem dobrze im dzisiaj poszło, fajnie się grało i trzeba to uczcić. Serce rośnie. Przełamałem się w sobie i zapytałem siedzącego obok chłopaka:

– Często tak sobie gracie?

– Co piątek.

– Na czym grasz?

– Na trójkącie – odpowiedział z dumą w głosie.

– Serio? Ciekawy instrument – odpowiedziałem szczerze rozbawiony.

– Przyznam ci się do czegoś – zagadnął tajemniczo i pochylił się w moja stronę. – Bez grania na trójkącie życia sobie nie wyobrażam. To najlepszy instrument świata. – powiedział ciszej, niemal czule.

– Nawet nie wiesz, jak cieszą mnie twoje słowa – odpowiedziałem szczerze wzruszony. Wyciągnąłem rękę w geście powitania.

– Edmund. Gram na tamburynie – powiedziałem z dumą, patrząc mu prosto w oczy.

– Antonio, miło mi.

– Wpadnij za tydzień, to sobie pogramy – uśmiechnął się i wstał z ławki.

– Będzie jeszcze jeden kolega z ukulele, jeden z karimbą, ale się dopiero uczy, ja na trójkącie, no i ty na tamburynie. Co ty na to?

– Będę bankowo. Za nic w świecie tego nie przegapię. – powiedziałem.

 

Pożegnaliśmy się i instynktownie poczułem, gdzie muszę się udać. Na plaży wyrzuciłem ego, czyli oczy, i byłem tylko uszami, tym czego nie widać. Szedłem, niesiony transem, transem orkiestry, w której gramy wszyscy. Stopy zatopiły się w falach, pociągnęły za sobą resztę ciała, uda, korpus, w końcu ramiona i głowę, dźwięk był nie z tej ziemi, grało wszystko. Wynurzyłem się, aby zaczerpnąć powietrza, położyłem się na wodzie niesiony falami, przekonany, że jestem jedną muzyką, połączony z wszystkim synapsą, która pulsuje, pulsuje w rytmie mojego serca. Ja, głębiny i każdy, który to pojął, z ufnością zgodzili się już dawno, żeby fale niosły ich niewidocznie, płynęły przez ich ciała, odkąd słońce ogrzewa ten padół, odgrywa tę partyturę, dopóki czas się nie skończy. Móc na zawsze dostroić się do śpiewu, którym oddychamy wszyscy. Nieświadomi rytmu, w którym poruszamy naszym kosmosem, naszą duszą, rytmu, który nigdy się nie kończy, rozszerza razem z wszechświatem i nie opuści, kołysząc do snu. Rytmu pod niebem czarnym, rozświetlanym łaskawie symfonią narodzin i śmierci, melodią stwarzającego się świata. Zatopiłem się w falach, w morzu rozedrganym jak membrana.

– Wszyscy gramy w jednej człowieczej orkiestrze – usłyszałem z głębin.

– Na trójkącie.

 


Wszechświaty równoległe, powstanie Wszechświata, wyższe wymiary i przyszłość kosmosu., Michio Kaku, przeł. Ewa L. Łokas, Bogumił Bieniok, Prószyński i S-ka, Warszawa 2005, s.32

 

 

 

Filip Surowiak