/
Tamara Hebes

Biogram

 

Tamara Hebes – rocznik 1967. Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego. Ma na swoim koncie publikacje w pismach o zasięgu lokalnym i ogólnopolskim, a także w wielu antologiach i almanachach. Sporadycznie zajmuje się pisaniem recenzji książek. Laureat konkursów i konkursików poetyckich. Kilka wierszy Tamary Hebes doczekało się tłumaczenia na język czeski. Lubi surrealizm, symfoniczny metal i gotycki rock.

 

Twórczość

Poezja:

"ekstra nocne"(1998), 
"Ja oniryczne" (2005), 
"Muchoraj" (2007), 
"Błąd paralaksy" (2015). 

 

/
Próbka

 

Z tomu: ekstra nocne (1998)

 

ZLIZYWANIE NOCY. DON JUAN CAŁUJE

Płomień czerwonej świecy
Godnie zastępował blask księżyca.
Środek nocy miał dopiero nadejść, a
Twoja dłoń ukryta w mojej czekała
Na rozwój
Uniesień.
Wino rozlane w kieliszkach przybrało
Intensywniejszą barwę krwi.

Stało się!

Stało się tak, że
Sama świadomość życia przestawała już wystarczać.
Chciało się
Więcej i więcej.
Widzialne i niewidzialne
Skurczyło się do rozmiarów niemożliwych.

Nad ranem
Sprawdzałem językiem
Gładkość i biel Twoich zębów,
Liczyłem krople wilgoci w Twoich ustach,
A Ty
Pozwoliłaś, bym schował w dłoniach
Topografię kobiecej istoty.

 

 

 

 

 

Z tomu: Błąd paralaksy (2015)

                                                                                 

PROJEKCJE ŚRÓDNOCNE

Zapach świeżo zmielonej kawy.
Ktoś wszedł i teraz krząta się
w mroku pamięci. Delikatnie
dotyka martwych od dawna
wskazówek na cyferblacie snu.
Falowanie. Drgnięcie. I szept
wycięty z partytury rozmów,
których już nikt nie chce
pamiętać. Nie trzeba się bać
umierania. Komu to potrzebne?

Nikt nie podpowie. I nie będzie
o to pretensji. Lekko uchylone drzwi.
Trzask. Pęknięcie. Zerwaną kliszę
da się scalić i znowu wróci
zapach świeżo zmielonej kawy.

 

 

 

 

Z tomu: Ja oniryczne (2005)

 

APOKALIPSA

Pędzel zanurzony w mroku kreśli świat,
po którym pozostał tylko krzyż sterczący
samotnie na równinie pokrytej piachem.
Z nadpalonych ramion smugi dymu unoszą się
ku słońcu zawieszonym na okopconym błękicie.
Pod krzyżem nie ma płaczącej Marii Magdaleny,
tylko kilka szkieletów pozbywa się resztek mięsa
uczepionego na pożółkłych od czasu kościach.
Krew dawno temu wsiąkła w piaszczysty grunt.

Cały horyzont leży w długich jęzorach ognia,
które łapczywie zlizują ropiejący strup ziemi.
Rozsypało się ostatnie ziarno nadziei.

Nad krajobrazem stado czarnych ptaków
rozpościera skrzydła zwiastując ciężką żałobę.

Nie ma już nikogo. Nikt nie zapłacze.

 

 

 

 

Z niepublikowanego tomu: Tak myśli-cielsko

 

HERAKLIT Z EFEZU

(ok. 500 p.n.e.)

 

Jakie miał, gdy mawiał, filozof powody,
Że nie wejdzie dwa razy do tej samej wody?
Chyba higienę ciała nadzwyczaj doceniał
I przed każdą kąpielą wodę w balii zmieniał.
Higienicznym ablucjom oddawał się co dnia
W wodzie, która być może pochodziła z ognia.

 

 

 

 

Z tomu: Błąd paralaksy (2015)

 

[***]

 

Miałem sen. On był jak kryształ czysty. Zadziwiająco wyraźnie odcisnął się w pamięci, której nauczyłem się ufać z dużą rezerwą i zachowaniem ostrożności, bo zbyt często zawodziła. I czyni to nadal: rozpuszcza, owija mgłą, rozrywa. W najlepszym przypadku zniekształca to, co powinno być pozbawione załamań i wszelkich krzywizn. Ten oniryczny obraz niósł się na łagodnych falach po drugiej stronie powiek. Było pewne, że nie przepadnie, że nie pożre go nigdy nienasycone zapomnienie.

Wąski korytarz prowadził ku masywnym drzwiom ozdobionym metalowymi okuciami i tonął w smolistym mroku. A mimo to szedłem pewnie, jakbym miał w oczach zapalone pochodnie. I ta cisza. Taka nienaturalna. Boleśnie uwierająca zakamarki ucha. Może chciała wzbudzić sobą poczucie niepewności, zagubienia i strachu. Żaden dźwięk w tym ciemnym korytarzu nie był obecny. Stanąłem przed drzwiami. Wzrok przywarł do ich okuć i ślizgał się po tej niezwykłej ornamentyce, która zdawała się żywym organizmem. Za każdym razem widziałem jej inny wzór. Drzwi nie miały klamki. Wiedziałem jednak, że aby je otworzyć, wystarczy pchnąć. Tak też zrobiłem. Ale nie ręką, nie nogą. To byłoby zbyt banalne. Takim sposobem każdy potrafi to zrobić. Pchnąłem je. Lekko, a potem nieco mocniej. Nawet się temu nie zdziwiłem. To było tak, jakby otwieranie drzwi wzrokiem było najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Drzwi nie stawiały oporu. Bez żadnego skrzypnięcia, płynnym ruchem poddawały się sile mojego wzroku. Po drugiej stronie było światło. I dźwięk. Najpierw objawił się szum, a zaraz potem jakieś piski, szmery, syki. Wszystko to stanowiło zadziwiającą harmonię. Do uszu wpłynęła nieznana mi do tej pory muzyka. Widziałem to światło. Słyszałem tę melodię. Dalej już nie wszedłem. W jednym momencie zostałem tam przeniesiony i ustawiony tak, że całość mogłem obserwować bez ruszania się z miejsca. Zawisłem. Było mi dobrze. Wypełniała mnie lekkość. Swobodnie mogłem oglądać ten spektakl, który był dla mnie przygotowany. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że to wszystko jest robione z myślą o mnie. Widziałem mnóstwo świec z kołyszącymi się językami ognia. Ich rozmiary były bardzo różne. Był też stół, a na nim otwarta księga, nad którą stał pochylony człowiek w czarnym ubraniu. Stał do mnie tyłem. Widziałem jego lekko przygarbione plecy. Księga zaś była zupełnie czysta. Pewnie czekała, aż ów człowiek nakarmi ją treścią. Leżała w towarzystwie wielu arkuszy zwiniętych w luźny rulon. A człowiek w czerni stał z pochyloną głową i wpatrywał się w te puste stronice. W dłoni trzymał lupę, której soczewka mocno błyszczała w blasku świec. Sprawiał wrażenie, że chce z owej księgi coś odczytać. Ja czekałem. Patrzyłem. Słuchałem tej przedziwnej symfonii dźwięków. Mężczyzna powoli podniósł głowę i odwrócił się w moją stronę. Poczułem, jak zdziwienie rozszerza mi źrenice. Oblicze tego człowieka nie było mi obce. Jednak nie potrafiłem przypomnieć sobie, gdzie tę twarz widziałem. Pamięć znowu zażartowała, ale po chwili jakby sama przywołała się do porządku. To była twarz Benedykta. Wprawdzie w historii świata Benedyktów było wielu, ale Benedykt Spinoza był tylko jeden i to jego wzrok spotkał się z moim. Wzrok, który potrafił mówić, potrafił szeptać. Więc mówił. I szeptał. Prosto do moich źrenic. To była inkantacja, której chciał mnie nauczyć. Inkantacja do substancji, co jest przyczyną samej siebie. Jednej i nieskończonej. To klucz do wiedzy. Wiedza o skutku zawsze zależy od wiedzy o przyczynie. Powiedział, że nadejdzie taka chwila, w której będzie mi dane oglądać Boga z lotu ptaka. Słowa te wlały we mnie bojaźń i dotychczasowa lekkość stała się swoją przeciwnością. Człowiek w czerni wrócił do medytacji nad pustymi kartami księgi, a ja zostałem z tym balastem. Zbliżał się czas podniesienia powiek. 

 

 

 

 

 

Z tomu: Muchoraj (2007)

 

O BZYKANIU

 

Dwie muchy, stare panny, zrobiły prywatkę.
Dwa przystojne komary prosząc na herbatkę,
A żeby ta impreza była bardziej fajna –
Przyrządziły im omlet ze świeżego łajna.
Taki omlet jest pyszny i do tego zdrowy;
Z placka, co wyleciał spod ogona krowy.
Tu siedzące za piecem zielone świerszczyki
Miały zadbać o nastrój przy dźwiękach muzyki.
Przylecieli panowie. Usiedli nieco spięci,
Całą tą sytuacją zbyt mocno przejęci:
Rozmowa się nie klei, omlecik nie smakuje,
Wzrok po białej ścianie niezdarnie dryfuje.
Czas płynie i płynie, a nic się nie dzieje,
Lecz  lód skrępowania wyraźnie topnieje.
A gdy już atmosfera była rozluźniona,
Rzekła jedna mucha bzykania spragniona:
„Dalibyście nam tego, co tylko wy macie.
Znani jesteście w świecie, bo dobrze bzykacie”.
I zrobiło się cicho. Nastało czekanie,
Kiedy przystojne komary rozpoczną bzykanie.
A komary chętne. Bzykać – męska rzecz
I gdy na muchach już byli, usłyszeli: „Precz!
Jesteście nieobyci, prostaki i dranie.
Nam przecież nie o takie chodziło bzykanie”.

Z tej to historyjki morał się wywodzi:
NIGDY NIE WIESZ DO KOŃCA, O CO BABIE CHODZI.

 

 

 

 

Tamara Hebes