Anna Rumińska: Dolnośląskie relacje między partycypacją społeczną a przestrzenią
Antropologiczno-urbanistyczne ujęcie partycypacji społecznej nie oznacza przypisania tego zjawiska do jednej dyscypliny, lecz jego interpretację łączącą różnorodne dyscypliny nauki i życia. Idea partycypacji społecznej jest również zdeterminowana przez ideę interdyscyplinarności, dlatego tak jej blisko do antropologii, szczególnie antropologii interpretatywnej i metody tak zwanego opisu gęstego, opisu tekstów kultury (w tym sensie – metatekstu, to jest tekstu o tekście) włączającego interpretacje rozmaite, często sprzeczne, a przynajmniej opozycyjne (więcej u Clifforda Geertza). Na Dolnym Śląsku pojęcie różnorodności, tak bliskie antropologom kultury, jest jaskrawo obrazowane między innymi poprzez prywatną (indywidualną) architekturę mieszkalną. Wsie, zasiedlane przez pracowników miejskich, stają się strefami miasta, przedmieściami – ich wiejskość pozostaje tylko w formie administracyjnej i parametrach zabudowy.
Szkodliwość sztywnego podziału na wyżej wymienione dwie odrębne dyscypliny i metodologie działania widoczny jest w dyskursie o przestrzeni publicznej, który w ostatnich latach nabrał na sile głównie (albo wyłącznie?) w kontekście miast: o wsi w kontekście przestrzeni publicznej nie mówi się wcale, chyba że przy okazji inwestycji unijnych, a przecież geneza przestrzeni publicznej wyrasta wprost z przestrzeni wioskowej. Podstawą wspólnoty terytorialnej i źródłem tak zwanego opozycji przestrzeni publicznej i wnętrza (obszaru zamkniętego) były niegdysiejsze opola oparte według badaczy na relacjach sąsiedzkich. Kontekst administracyjno-przestrzenny wskazuje, że powierzchnia opola równała się metrażowi współczesnego Wrocławia, którego gęstość zaludnienia jest jednak tysiąc razy większa, niż wskazywał dla opola na przykład Łowmiański. W antropologicznym sensie relacji sąsiedzkich, a nie powierzchniowym, miasto wyrasta więc z opola, opole z osady, osada z… nie, nie z jednej chałupy, bo nie o budowle tutaj chodzi. Osada wyrastała z grupy, a ta z kolei – z siły rodziny. Jeżeli zatem mamy mówić o problemach przestrzennych grupy, trzeba z grupą i rodzinami rozmawiać. Takie są antropologiczne (w szerokim rozumieniu) źródła partycypacji społecznej.
Jest też inne źródło – legislacyjne. Jednostki samorządowe zajmujące się planowaniem przestrzeni są prawnie zobligowane do konsultacji społecznych. Wiele osób komentujących krytycznie działania magistratów utożsamia konsultacje z partycypacją, a są to dwa różne modele działania. „Konsultować” to łacińskie consultare, czyli „pobierać porady”, w praktyce znaczy to przedłożyć gotowe dzieło i posłuchać komentarzy, niekoniecznie się do nich zastosować. „Partycypować” z łacińskiego partir oznacza „podzielać”, innym słowem brać udział w tworzeniu dzieła. Rozbieżność w rozumieniu tych dwóch terminów prowadzi do nieporozumień w próbach współpracy urzędników, aktywistów i zwykłych mieszkańców, tak jakby urzędnik nie był po pracy właśnie tym zwykłym mieszkańcem. Właściciel hipermarketu (nazwę „galeria” pozostawmy dla miejsc sztuki) nie musi realizować partycypacji społecznej w nowych inwestycjach. Jednak w kilku kwestiach wychodzi naprzeciw klientom, by ich wciągnąć do wnętrza. Strefy wejściowe zawsze umożliwiają wejście z poziomu terenu – jest to priorytet marketingowy zwiększający „odwiedzalność” (visitability według nomenklatury promotorów idei uniwersalnego dizajnu) i sprzedaż. Niejedno miasto powinno się zawstydzić liczbą siedzisk w marketach, wejściami bez schodów, liczbą zawsze czynnych wind. Gdyby miasta dbały o swoich klientów (=mieszkańców) tak jak markety, mielibyśmy miasta z marzeń. Miasto – antropologicznie – jest organizmem wyrosłym na targowiskach, to jest miejscach kontaktów społecznych i wymiany handlowej. Zastanawia więc w mieście brak troski o ludzi, klientów miasta, czyli mieszkańców. Jan Gehl ujmuje dychotomicznie problem centrów handlowych i hipermarketów: z jednej strony wskazuje „martwe ściany” jako element niekorzystny dla przestrzeni publicznej, z drugiej podkreśla dbałość o miejsca siedzenia.
Jest też sfera, w której centra handlowe nie są podobne do miast. Otóż nie każdy może w nich przebywać. Prywatność przestrzeni hipermarketu generuje prawo do wyboru targetu, czyli grupy docelowej. Bezdomny człowiek do niej nie należy. Nieuzasadnione jest więc, aby magistrat różnił się w tej kwestii od hipermarketu, skoro rości sobie prawo do selekcji klientów w swojej przestrzeni publicznej, bo tak się dzieje. Miasto jednych lekceważy, ignoruje lub wypędza, a innych promuje i zachęca – identycznie postępuje właściciel prywatnego hipermarketu. Podobnie reagują centra handlowe we Wrocławiu, Jeleniej Górze, Wałbrzychu czy Legnicy.
Język
Demokracja i partycypacja, jak nieomal każdy model lub system zarządzania i rozwoju, to hasła ściśle powiązane z technikami komunikacji opartymi na dyscyplinie relacji międzyludzkich. Od dawna wiele się mówi o niskim poszanowaniu prawa i obyczajów. Badania Gazety Prawnej z 2008 roku pokazały, że 60% badanych piętnowało u urzędników brak szacunku do obywateli i uwzględnianie w swej pracy osobistego, a nie publicznego dobra wiążąc ten problem między innymi z korupcją. Z tych samych badań wynika, że według Polaków władza nie zawsze ma rację. Według wymienionego raportu połowa Polaków nie uznała Polski za państwo prawa, odnosząc jednak zobowiązania wobec prawa głównie do instytucji, a nie do siebie. Tymczasem idea partycypacji – ideologia włączenia społeczeństwa w proces projektowy i decyzyjny – wymaga etyki obustronnej. Podłoże tych opinii nie zawsze sprowadza się do wadliwej postawy urzędników, ale raczej błędów strukturalnych w zarządzaniu urzędem lub niepowodzeniami we wdrożeniu nowej i pożądanej metody negocjacyjnej poprzez stosowanie wadliwych technik i metod. Jeśli urząd lub firma nie potrafią dojść do porozumienia z obywatelami lub klientami, nie zawsze świadczy to o braku zawodowych kompetencji tej pierwszej strony. Bywa, że pracownicy urzędów lub jednostek gminnych, zajmujący się bezpośrednio realizacją konkretnych projektów, nie mają osobowościowych (psychicznych lub intelektualnych) predyspozycji do kontaktów z obywatelami nie będącymi urzędnikami, to jest z tak zwanego mieszkańcami. Politolodzy często przeciwstawiają mieszkańców magistratowi lub inwestorom jako elementy dialogu trójstronnego – to częsty błąd, odwołuje się bowiem do teorii i interpretacji odrębnych stron, a nie do spójnej interpretacji wszystkich stron. Urzędnik i inwestor są również mieszkańcami, a rozwój miast od wieków uzależniony był od pieniądza i wynikającej z niego władzy, co nie musi to natychmiast oznaczać władzy elit finansowych i słabości ludu. Posiadanie majątku niczego nie gwarantuje – ani poczucia misji społecznej, ani szczególnych predyspozycji intelektualnych.
Błędy w języku debat to ich najczęstsze uchybienie. Przeciwległe grupy mówią innym językiem, zwykle o tym samym przedmiocie, ale bez szans porozumienia. Lokalne słownictwo (osiedlowy idiolekt) to specyficzna przestrzeń strukturalnych zestawień, czyli nazw i relacji między nimi, podobna do programistycznego uniwersum. I tak jak w informatyce, przestrzeń ta rości sobie prawo do wyjątkowości, która determinuje późniejsze techniki komunikacji w danym obszarze. Jeżeli zorganizujemy debatę w Zgorzelcu, będzie ona rządzić się innymi prawami niż debata w Miliczu. Miejsce spotkań – niespełnione, acz nośne marketingowe hasło Wrocławia – jest potencjalnym miejscem dialogu. Sęk w tym, aby nie rządziła nim pusta retoryka i perfidna erystyka. Według Artura Schopenhauera spory mogą przyjmować formę dialektyczną, co w Polsce może się źle kojarzyć. Autor Erystyki… wyraża ubolewanie, że terminy „dialektyka” i „logika” uznawane są za synonimy. Podkreśla więc różnicę – logika (która wydaje się rządzić naszymi „debatami” uchodzącymi za partycypacyjne) to domena jednostki, dialektyka – przynajmniej pary rozmówców. Ważne jest, aby rozmówcy mieli na celu wejście w dialog i osiągnięcie porozumienia – w antropologii nazwalibyśmy to spójną interpretacją rzeczywistości, o którą obecnie najtrudniej, a którą Schopenhauer przypisuje czynnikom empirycznym. Praktyka pokazuje, że od nieomal dwustu lat ma całkowitą rację.
Clifford Geertz, twórca antropologii interpretatywnej, wyjaśnia to inaczej, opisując zdarzenie w Maroku, gdzie odrębne grupy nie porozumiały się w konflikcie z powodu nieznajomości zwyczajów (w tym sensie – języka) innej grupy. Zwyciężyła policja mająca władzę i siłę. Tego typu nieporozumienia spotykamy na każdym kroku i w każdym mieście lub wsi Dolnego Śląska. Rozbieżność języka, partykularyzm interpretacji, lęki przed dialektyką – wszystkie społeczności z tym się borykają. Grupy, subkultury – dawne plemiona – istnieć będą zawsze, a dopóki istnieją, gwarantowane jest tak niezbędne zróżnicowanie ludzi. W partycypacji trzeba więc pamiętać, że miasto zamieszkałe przez te grupy odmieńców wymaga od realizatorów wydarzeń partycypacyjnych znajomości języków tych grup. Moderator, mediator, negocjator, facylitator – to osoby, od których możemy tego wymagać. Warto pamiętać, by nie oczekiwać od przedstawicieli „przeciwnej” grupy diametralnej zmiany swego języka. Nie można bowiem dążyć do ujednolicenia przekroju społecznego i wychowywania na siłę. XIX-wieczny, pruski model wychowywania na Dolnym Śląsku (i nie tylko) dobrze już usunąć z pamięci społecznej i urzędniczej, bo współczesność wymaga od nas wszystkich zrównoważonych reakcji na inność oraz dyktuje konieczność eliminacji opozycji kultura niska–wysoka. Partycypację realizuje się bowiem po to, by poznać perspektywę ludzi spoza urzędów, uczelni i biur projektowych. Jeśli dowolny specjalista zamierza rozmawiać z laikami na przykład na temat przestrzeni publicznej, powinien przyjąć najpierw ich punkt widzenia: nie można mówić na ten temat, poruszając się po mieście w aucie z ciemnymi szybami. To jak mówić o smaku lodów, liżąc je przez opakowanie.
Proksemika
W debatowaniu z mieszkańcami sprowadzić można to pojęcie do proksemiki – przestrzeni dialogicznej dotyczącej konfiguracji przestrzeni pomieszczeń, w których się one odbywają, a tym samym logistyki spotkań. Antropolog Edward Hall opisał w „Ukrytym wymiarze” reguły rządzące relacjami międzyludzkimi w przestrzeni fizykalnej, a dotyczące na przykład temperatury lub odległości. Przegrzane pomieszczenie nie sprzyja porozumieniu, podobnie jak zbyt ciasne posadzenie osób. Analiza Halla zmusza do refleksji nad liczbą, ustawieniem i kształtami stołów, które mogą i powinny być alternatywą dla sal audytoryjnych. Organizatorzy debaty nie powinni skupiać się na ilości, ale na jakości. Korzystniejsze będzie zatem kilka mniejszych spotkań, nawet symultanicznych, niż jedna, wielka sala wypełniona tłumem. Rozwagę dyktują stoły zbyt długie, wprowadzające formułę weselnej biesiady – tylko przy odpowiednio zorganizowanym cateringu i widoczności ekranu ma to sens. Na niektórych spotkaniach lepiej funkcjonują prostokątne stoły kilkunastoosobowe ustawione w zróżnicowany sposób, aby zwiększyć liczbę potencjalnych narożników i umożliwić te najbardziej częste kontakty – według badań opisanych przez Halla najczęstsze zachodzą poprzez róg stołu. Innym rozwiązaniem jest okrągły stół – w naszym języku to związek frazeologiczny. Ogranicza on liczbę osób, ale podwyższa poziom semiotyczny spotkania, jego prestiż, a tym samym wpływa na postawy uczestników. Znaczenie ma też kształt sali – architektowi Hermanowi Herzbergerowi zawdzięczamy nie stosowane w polskich szkołach publicznych klasy szkolne w kształcie „L”, wprowadzone na przykład w Szkole Montessori w Delft. W przypadku debat partycypacyjnych, poprzez zwiększoną liczbę narożników i możliwość podziału, mogą one podnieść efektywność kilku mniejszych, symultanicznie zorganizowanych spotkań. W dolnośląskiej praktyce realizuje się je często niestety w audytoriach ze stołem prezydialnym lub strefą panelistów, gdzie opozycja stron jest maksymalnie zaostrzona i przeczy idei partycypacji. Urzędnicy siedzący przy stole prezydialnym są wystawienia na ataki widowni i jednocześnie zajmują miejsca znamienitsze, co z zasady spycha publiczność na pozycję podrzędną, a nawet poddańczą. Konfrontacja panelu i widowni zdeterminowana jest przez negatywną opozycję binarną, zachodzącą na różnych szczeblach debaty: Miastu (władzy) przeciwstawia się mieszkańców (nie-władzę), mieszkańcom inwestorów, a specjalistom (uczonym) wszystkich po trosze, bo przecież zwykle postulują coś niezrozumiałego (język!). To zabija partycypację.
Program
Niewątpliwymi wadami współczesnych debat, seminariów i konferencji, które zauważyć można na Dolnym Śląsku, to nadmiar tematów i wystąpień oraz niedobór dobrego poczęstunku. Programy są zawsze przeładowane i nigdy nie ma czasu na dyskusję na tyle swobodną, aby mieszkańcy, czyli główni zainteresowani, mogli zabrać głos. Ma to ścisły związek z doborem sal zgromadzeń. Dyskusje panelowe są najgorszym rozwiązaniem z możliwych – pytających trzyma się w napięciu, nie dopuszczając ich do głosu, a paneliści („specjaliści”) rozgadują się bez limitu. Moderatorzy są przybyszami spoza miejscowości zatrudnionymi do prowadzenia (=obsługi) wydarzenia, a nie znając lokalnych uwarunkowań i relacji, często popełniają gafy. Publiczne dyskusje usiłuje się sprowadzić do sztywnego, reżyserowanego telewizyjnego wystąpienia, zamiast pozwolić zgromadzonym swobodnie się wypowiedzieć, choćby na zasadzie „gada jeden przez drugiego”. Warto zaryzykować i dopuścić wielogłos publiczności, nawet kosztem porządku. Z pozornego chaosu narodzi się wartość – polifonia życia codziennego. Jan Sebastian Bach wyjaśniał ją poprzez „kłótnie” kumoszek na targowisku – to, co wygląda na kłótnię, niekoniecznie nią jest, a polifonia może doprowadzić do harmonii.
Terytorializm
Inny błąd partycypacji to ignorowanie terytorializmu, bardzo silnie rządzącego (pod)świadomością ludzi zamieszkujących tereny zróżnicowane przestrzennie i społecznie oraz wyznaczający głębokie różnice między zachowaniami i postawami. Język partycypacji społecznej powinien być wygenerowany przez ów terytorializm. Urzędnik miejski, postulujący zbudowanie jednego wspólnego boiska dla kilkunastu kwartałów śródmiejskich, nie rozumie, że nie jest to rozwiązaniem problemu braku przestrzeni sportowej w tym rejonie. Mieszkańcy mają bowiem wiedzieć, że skoro boisko będzie zrealizowane w wybranym kwartale, to dzieci z innych niekoniecznie chętnie z niego skorzystają. Kwartał miejski jest współczesną formą grodu. Podobnie funkcjonują podziały terytorialne we Wrocławiu i Szklarskiej Porębie, a przecież miasta te diametralnie różnią się liczebnością mieszkańców. Szklarska Górna a Dolna to dwa odmienne światy. W większym mieście odpowiednikiem dzielnic są osiedla, na przykład wrocławskie osiedla Nadodrze i Ołbin, sąsiadując ze sobą, bardzo się różnią, a identyfikacja z miejscem jest tu bardzo silna. Znajduje to wyraz w konfliktach między grupami lokalnymi. Władze miejskie nie powinny na siłę niwelować tych opozycji, bo jest to próba skazana na niepowodzenie. Mogą jednak organizować spotkania, szanując terytorializm.
Biesiadowość
Biesiadowość to sprawdzony sposób na skuteczną partycypację. Wspólny poczęstunek w przestrzeni publicznej osiedla lub wsi przynieść może doskonałe efekty. Nie oznacza to „darmowej wyżerki”, lecz raczej „imprezę składkową”. Mieszkańców należy zaangażować do organizowania biesiady. Urzędnicy miejscy winni również brać w tym udział, aby zejść z piedestału urzędu do poziomu zwykłego mieszkańca – tego oczekują od nich ci ostatni. Według prawa zwyczajowego, które w Polsce ma długą tradycję, biesiadowość jest podstawową regułą „załatwienia sprawy”. Warto pomyśleć o wdrożeniu biesiadowości w mainstream procedur partycypacyjnych i nie ograniczać ich do kawy i ciastek, w dodatku miernej jakości. Biesiada nie oznacza obecności alkoholu.
Anna Rumińska