Podwórka miejskie

wróć


 

Anna Rumińska: Podwórka miejskie. Przestrzeń półprywatna i półpubliczna – w zależności od potrzeb

 

Śródmiejskie osiedla uchodzą ponoć za wrzód na zdrowym ciele miasta. Jeśli już używać metafory ciała, to jako antropolog od razu stwierdzę, że normalne, zdrowe ciało pełne jest różnego typu pieprzyków, blizn, zadrapań; szczególnie dojrzałe ciało... i to nie czyni go mniej wartościowym.

Dużo fragmentów dolnośląskich miast ma taki wygląd, że wiele dobrego nie można o nich powiedzieć, choć nie chodzi tu o prostą estetykę banalnego uroku np. miejskich rynków. Niektóre podwórka zostały odnowione, ale czy faktycznie zachodzi tam ożywienie życia społecznego? Bywa to wątpliwe.

Michael Fleischer stwierdził kiedyś na łamach prasy, że wrocławski rynek został zamieniony w Disneyland, gdzie ludzie wpadają na chwilę, by się rozerwać, a potem wracają do smętnej rzeczywistości miasta. Rynek jest placem zabaw dla dorosłych. Jest to dość powierzchowna interpretacja, ale jest w niej też ziarnko prawdy.

 

Wrocław, Rynek. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Czego chcą mieszkańcy

W wielu miastach regionu powstają place zabaw, które pod pewnymi względami przypominają Disneyland. Dzieci mają swoje place na podwórkach. Place te mają ładnie wyglądać i służyć rekreacji. Jednak nie dość, że „ładny wygląd” to rzecz względna, to niestety miejsca te są często dość aspołeczne, nie budują dobrych relacji i nie stanowią dla dzieci przestrzeni do kreatywności, eksperymentów. Dzieci nie chcą się na nich bawić. Ponadto place te powstają z myślą o najmłodszej grupie wiekowej, tj. przedszkolakach, a dla starszaków i młodzieży nie ma żadnej oferty – ci nie zadowolą się zjeżdżalnią lub kręciołkiem, potrzebują urządzeń dających większy potencjał ryzyka i aktywności fizycznej. Boiska do gry w piłkę – to jest ich marzenie, ale realizacja często przekracza możliwości podwórkowego budżetu.

 

Bystrzyca Kłodzka. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Mieszkańcy miast i miasteczek nie mają wygórowanych oczekiwań względem ich półprywatnej lub półpublicznej przestrzeni, czyli podwórek. Nie oczekują edukacji, dyskusji, promocji, a więc tego wszystkiego, czym ekscytują się ludzie zaangażowani w programy rewitalizacji. Chcą materialnego konkretu. Trwałej, bezpiecznej i w ich przekonaniu ładnej infrastruktury do spędzania czasu na podwórku. Chcą spędzać go po swojemu, a nie tak, jak by tego pragnęli urzędnicy lub artyści. Jednocześnie narzekają na konflikty społeczne – to dla nich temat ogromnie ważny, a marginalizowany przez wiele organizacji pozarządowych i urzędów. W miasteczkach na przykład likwiduje się ławki. Często bowiem pojawiają się głosy, że gdy pojawi się tam porządne siedzisko, to ktoś na pewno je zniszczy lub zawłaszczy na potrzeby nocnych libacji lub dziennego snu.

 

Wleń. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Z drugiej strony wielu mieszkańców, respondentów badań terenowych i zwyczajnych, nieformalnych spotkań w plenerze podkreśla, że trzeba działać, bo „tu mieszka dużo fajnych ludzi”. A więc jest tam kapitał społeczny, na którym można coś budować. Jest też poczucie tożsamości, o którym ludzie spoza osiedli mało wiedzą albo je celowo ignorują. Ta tożsamość z kolei daje silną identyfikację mieszkańców z ich miejscem zamieszkania. Ich osiedle to ich świat. Ludzie na każdej ulicy żyją swoim codziennym życiem. Na przykład: rano idą po bułki, potem siedzą przed telewizorem lub jadą do pracy, potem wychodzą na miasto lub znów okupują telewizor, wielu wychodzi na klatki schodowe lub podwórka. Życie toczy się na zapleczu, a w tym czasie ktoś robi warsztaty projektowe szastając tezą wyssaną z palca, że gdzieś jest martwo i trzeba wprowadzić jakąś „nową artystyczną wartość” albo „prospołeczny walor”. Są też z kolei miejsca, które umierają wbrew opiniom specjalistów, którzy twierdzą, że te kwitną.

 

Gospodarze

Mieszkańcy osiedli dolnośląskich miast czują się gospodarzami swojej okolicy. Są z nią mocno związani. Obowiązuje silna terytorialność – mieszkańcy poszczególnych kwartałów osiedlowych utożsamiają się przede wszystkim ze swoim podwórkiem, a nie z całym osiedlem. Świetlica po drugiej stronie ulicy jest „ich”, a nie „nasza”. Gdy na jakimś podwórku nie ma boiska, to miejscowe młodzieniaszki nie zawsze pójdą grać w piłkę na inne podwórko. Chcą je mieć u siebie. Funkcjonują kwartałowe „paczki” – grupy lokalsów uznawanych często za łobuziaków. Chłopcy z jednego kwartału mieszkają razem, więc tamci z drugiego są obcy, są często wrogami. Istotny jest też podział na dwie strony tej samej ulicy, np. na ul. Oleśnickiej we Wrocławiu. Po jednej stronie powstały tam dwie świetlice, po drugiej żadna. Był to błąd, bo każda grupa dzieci powinna móc identyfikować się ze swoim kwartałem, by dbać o jego wnętrze.

 

Wrocław, ul. Oleśnicka. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Nie tylko urbanistyka i geodezja operuje kategorią kwartału, czyli kawałka przestrzeni wydzielonego przez cztery ulice tworzące przeważnie na mapie prostokąt – krawędzie ulic są tu granicami. To przechodzi do świadomości ludzi, którzy mieszkają w danej przestrzeni. Kwartał zabudowy śródmiejskiej, czyli duże podwórko otoczone szczelnie ze wszystkich stron starymi kamienicami, jest mikrokosmosem. Tutejsi mieszkańcy utożsamiają się właśnie z nim. Są mentalnie zwróceni ku temu właśnie półpublicznemu wnętrzu. Odwracają się od ulicy. Zaś mieszkańców sąsiednich podwórek-kwartałów traktują jak oponentów: kiedy „oni” mają coś, czego „my” nie mamy, to będziemy się temu sprzeciwiać. Silna terytorialność ujawnia się również w skali, jaką nazywam „skalą myszy” – w obrębie jednej kamienicy. Gdy w przykładowym budynku miała powstać świetlica dla wszystkich dzieci z okolicy, sprzeciwili się temu mieszkańcy, bo nie życzyli sobie, aby przychodziły do nich dzieci z innych kamienic i z drugiej strony ulicy.

Być może przypomina to strukturę plemienną w samym sercu europejskich miast i miasteczek, ale nie ma w tym nic zdrożnego. Umiejętny prezydent, burmistrz lub wójt potrafi wraz ze swoją rzeszą urzędników zamienić to w sukces. Społeczności plemienne we współczesnych miastach są zorganizowane w sposób konsekwentny oraz cudownie logiczny, prosty, doskonały w swej konsekwencji. Jest to wynikiem m.in. deterytorializacji kultur, czyli efektu globalizacji i nastania ery nowego diasporyzmu, nowoplemion. Globalizacja generuje wiele dobrych zmian, ale i nieszczęść. Jednym z nich jest utrata tożsamości, więc w systemie osiedlowym pożądane są mechanizmy plemienne, tyle że inaczej je nazwiemy. Nie ma sensu niwelować całkowicie tych kwartałowych rozbieżności, ale wielu głębokich konfliktów można by uniknąć, gdyby specjaliści i przedstawiciele administracji operowali kategorią ulicy jako kolejnego wnętrza międzyblokowego, a nie granicy/bariery. Ludzie zwracaliby się ku niej, a nie tylko w stronę podwórza.

 

Kąty Wrocławskie. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Ulica jest granicą

Gdy powstaje miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego dowolnej miejscowości na Dolnym Śląsku (i nie tylko), to ulica jest granicą – wyłącznie dzieli. Wina leży po stronie reguł planistycznych – zarówno urbanistycznych (dotyczących miast), jak i ruralistycznych (dotyczących wsi). Ulica winna być wnętrzem, o które wszyscy dbamy. Przecież spotykamy się właśnie na ulicy. Granica planu musi gdzieś przebiegać, ale warto dbać o kształtowanie przestrzeni w obrębie ulicy, wraz z jej ważnymi elementami: skwerami, narożnikami, zielenią, miejscami przystanków, spotkań itp. Kto dziś projektuje ulice w taki sposób? Żaden planista, bo ulice są już tylko martwą strefą komunikacyjną – dla transportu samochodowego, autobusowego lub tramwajowego, na końcu dla ruchu pieszego i rowerowego. Narożnik to de facto jeden z najpiękniejszych fragmentów wszelkich ludzkich osiedli.

Terytorialności nie warto wykorzeniać, bo konstruuje ona tożsamość lokalną. Nie można zmuszać ludzi do utraty poczucia związku z miejscem. Mieszkańcy chcą się utożsamiać nie tylko z podwórkiem, ale i z ulicą, i osiedlem. Jednak ulica nie obchodzi mieszkańców, bo od lat wmawia się nam, że ulicami zajmuje się „zarząd utrzymania ulic” – jednostka administracyjna.

 

Oleśnica. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Urzędy mają swoje sztywne procedury – dawniej naiwnie myślałam, że powinny prowadzić dialog z ludźmi. W jednym oddziale opracuje kilka osób, a mieszkańców są tysiące. Powiedzmy, że każde podwórko to średnio 30 klatek schodowych, w każdej z nich mieszka średnio 20 rodzin – to daje 600 rodzin na podwórku. Nie da się spełnić oczekiwań tych wszystkich ludzi.

 

Administracja

Jednak mieszkańcy często lokują zbyt wielkie oczekiwania w administracji, ponieważ po okresie komuny nie nauczyli się jeszcze, że inicjatywa należy do nich, a nie do urzędów. Te winny jedynie pilnować zgody i porządku oraz wspierać tubylców. Jeśli np. mieszkańcy chcą festynu lub dowolnego innego spotkania, to powinni zwracać się w tej sprawie do rady osiedla. Mało tego, powinni zasiadać w jej strukturach. Po to jest ten twór, który niestety często jest dość martwy. Radnymi osiedlowymi powinny być osoby, które chcą działać dla dobra swojej okolicy. Dobra rada osiedlowa składa się z lokalnych aktywistów, przypomina organizację pozarządową. Urzędnik nie wyjdzie po godzinach w teren, by porozmawiać z ludźmi, bo i dlaczego? Praca skończyła się o godzinie 15.30. Natomiast radni osiedlowi zawsze mogą pogadać, jednak powinni zawsze utrzymywać dystans wobec problemów osiedla, aby nie wpływało to destrukcyjnie na ich życie prywatne, a niestety często się tak dzieje.

 

Wołów. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Osiedla są najmniejszą jednostką podziału administracyjnego. We Wrocławiu mieszkam na Zalesiu, więc formalnie należę do dzielnicy Śródmieście – tak samo, jak mieszkaniec Ołbina. Ale gdzie Zalesie, a gdzie Ołbin? To dwa skrajnie różne osiedla, de facto Zalesie ocenia się bardzo wysoko w rankingach giełd nieruchomości, podczas gdy moim zdaniem jest to jedno z najbardziej zdezintegrowanych wrocławskich osiedli. Nie da się jednolicie decydować o osiedlach wchodzących w skład jednej dzielnicy – pewnie dlatego we Wrocławiu zniesiono ten podział dzielnicowy, ale w świadomości i praktyce on nadal istnieje. Osiedla należy wzmocnić, nie łączyć ich w zbyt duże organizmy, pamiętając przy tym, że mieszkańcy utożsamiają się z jednostką jeszcze mniejszą – kwartałem.

Zarządzanie kwartałem, ulicą i podwórkiem jest zgoła odmienne. Są wspólnoty mieszkaniowe, ale nie ma podmiotu, która zarządzałaby podwórkiem. W Teatrze Muzycznym Capitol zrealizowaliśmy wspólnie z dyrektorem Konradem Imielą ideę Podwórka, jako przestrzeni wielofunkcyjnej. To swoista namiastka podwórka miejskiego i jednocześnie jego model doskonały. Teatr zatrudnia Menedżera Podwórka, który dba o jego funkcjonowanie. Taki model powinien być przeniesiony na śródmiejską zabudowę dolnośląskich miast, obojętne, czy jest to Milicz ze swoimi zaniedbanym, acz fascynującym zapleczem rynku, czy Świdnica z jej wyremontowanym starym miastem, czy też Jelenia Góra, gdzie rynkowość płynnie rozlewa się w strefę poza obszar starego miasta. W każdym z tych przypadków przydałoby się coś w rodzaju wspólnot kwartałowych z zastrzeżeniem, że na tym poziomie zarządzania równie ważna, co podwórko, jest ulica. Choćby do jej osi.

 

Milicz, Rynek. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Rady

Wspólnotę kwartałową warto związać z radą osiedla, na pewno nie z administracją miejską. Jeszcze do niedawna mieszkańcy często odrzucali swoje rady osiedlowe. Uważali, że jeśli ktoś zostaje radnym, to ma muchy w nosie, zapomina o sąsiadach i zaczyna myśleć kategoriami centralnymi – czyli wchodzi w system Rady Miejskiej, mówi i zachowuje się inaczej niż dotąd, ubiera się w inny sposób. Obecnie zachodzi wielka zmiana w tym zakresie, bo radnymi zostają ludzie młodzi, zachowujący się nieformalnie. Jest to wyjątkowy przełom. Daje on szansę na to, że zacznie się dialog na poziomie podwórka, nawet mimo faktu, że jedna kamienica jest np. wspólnotowa, druga prywatna, a jeszcze inna spółdzielcza.

 

Narożnik w Złotoryi. Fot. Anna Rumińska, Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Rada osiedla mogłaby się składać z przedstawicieli kwartałów. Każdy taki zespół mógłby współpracować (oby!) z sąsiednimi kwartałami. Podwórko może o coś wnioskować, rada osiedla może spełniać tę prośbę albo pośredniczyć w kontaktach z władzami miasta. Jednak wciąż brakuje tu troski o osiedlowe ulice. Niepokojący jest stan narożników, są zaniedbanym lokum kubłów, znaków drogowych i ewentualnie bankomatów. A przecież to właśnie tam ludzie chcą się spotykać. Narożniki kwartałów to miejsca magiczne, miejsca zwrotów, zmian kierunków tras, miejsca wahań nastrojów, obserwacji. Takie miejsca to perły w strukturze urbanistycznej miasta i żal serce ściska, że architekci projektując narożniki bawią się raczej w formalne i estetyzujące atrakcje, niż społeczne i kulturowe narracje. Przykładem takiej porażki jest jeden z najgorszych wrocławskich narożników, tj. coś, na co natykamy się wychodząc z Przejścia Winogronowego w stronę Rynku. Sytuację ratuje samotna kwiaciarka, żebracy lub ulotkarze, obciążeni ostracyzmem przechodniów. Jednak to oni wprowadzają tu realne życie. Oni wiedzą, ze narożnik, to jest TO. Ławka na narożniku, podcień chroniący przed mżawką – to perfekcja w architekturze, o czym pisał dawno temu Christopher Alexander w swoim Języku wzorców. W tym kontekście takie epitety, jak „magiczny światłocień narożnych schodów” lub „silny motyw dominanty” mało nas będą obchodzić.

 

 

Anna Rumińska

 

 

O autorce: architektka, antropolożka kultury i biesiady, publicystka, konsultantka, kucharka, fotografka, właścicielka i liderka grupy eMSA Inicjatywa Edukacyjna oraz inicjatyw społecznych i kulinarnych, np. Chwastożercy, Splot Szewska, Hala Targowa Wrocław Reaktywacja, Solpol Pop House. Członkini Slow Food International, propagatorka ruchu slow na Dolnym Śląsku, liderka convivium Slow Food Dolny Śląsk. Stypendystka Uniwersytetu Wrocławskiego, stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, członkini Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego. Pionierka pozaformalnej edukacji architektonicznej w Polsce, zajmuje się edukacją kulinarną, kulturową, promocją nieuprawnych (dzikich) roślin jadalnych, aktywizacją przestrzeni publicznej, politykami targowymi miast i wsi, uniwersalnym dizajnem, placemakingiem (miejscotwórstwem). Rozwija ławkologię i antropologię przestrzeni publicznej. Z pochodzenia wrocławianka.