Rozdział 9.

wróć


 

Coś na kształt gry terenowej

Historia pewnego projektu

 

Spod tynku patrzy Breslau. Tak nazwaliśmy projekt realizowany w 2020 r. przez dwie organizacje pozarządowe: Fundację im. Tymoteusza Karpowicza i Centrum Badań nad Dziedzictwem Kulturowym Dolnego Śląska. Przechodziliśmy niemalże codziennie obok różnych poniemieckich epigrafów, nie tylko skupionych w centrum Wrocławia. Założyliśmy w pewnym momencie, że może to być doświadczenie zbiorowe: ślady przeszłości wyrażone w niemczyźnie otaczają nas w setkach różnych lokalizacji, ale zazwyczaj mijamy je bezwiednie. Duże zainteresowanie projektem zdawało się później potwierdzać to przypuszczenie.

Wiedza o poniemieckich znakach graficznych i treściach, które wciąż można spotkać w przestrzeni publicznej miasta, była w naszej ocenie chaotyczna, nieujęta dotąd bardziej systemowo. I wciąż mało znana. A że jest to również zasób zagrożony — postanowiliśmy zmapować ten zasób. Pojeździć po mieście z aparatem. Snuć się, szwędać, połazić. Czasami odnalezienie jednej lokalizacji oznaczało dwie godziny szukania. Innym razem były to dwie godziny spędzone na tym, żeby niczego nie odkryć. Albo wyśledzić przynajmniej tyle, że nie ma na pewno nic do odkrycia. Bywały też sytuacje, gdy rzekomy przedwojenny szyld okazywał się pozostałością po scenografii jakiegoś filmu czy projektu artystycznego (np. ul. Szczytnicka). Albo że tak naprawdę, jeśli dokładniej się przyjrzeć, okazuje się napisany polszczyzną z pięknym, choć zdeformowanym przez upływ czasu liternictwem (np. ul. Cybulskiego).

Aby opracować to rzetelnie, po wielomiesięcznych działaniach terenowych, kwerendach i weryfikowaniu zgromadzonych danych, opublikowaliśmy mapę, która odsyłała również do repozytorium internetowego. Multimedialne narzędzia ekspozycji treści proponowane w projekcie połączyły się w ten sposób z aktywnym dostępem, przy jednoczesnej aktywizacji mieszkańców Wrocławia. Mapę zawierającą grubo ponad 200 lokalizacji uzupełniał tekst Macieja Wlazły (Beard of Breslau), który wprowadzał w tematykę odniemczania Wrocławia. Od razu założyliśmy, że ten esej powinien być przetłumaczony na język niemiecki. Z ponad tysiąca wydrukowanych, bezpłatnych, estetycznie zaprojektowanych przez wrocławską ilustratorkę Malwinę Hajduk mapek, po kilku miesiącach zostało nam dosłownie kilka. Miałem dużą radość zerkać, jak topniały nasze rezerwy.

Oczywiście bardzo pomocne okazywały się wpisy na różnych stronach internetowych czy wrzutki na portalach społecznościowych. Ale często publikowane treści okazywały się nieaktualne (remonty, rewitalizacje, renowacje, restauracje) i nierzetelne. Nie dawały też spójnego obrazu rozsianego po mieście zasobu, zgromadzonego w jednym kadrze, na jednej mapie. A taki był też nasz cel: poczuć epigraficzny charakter przestrzeni Wrocławia nie tylko na Nadodrzu czy Ołbinie, gdzie inskrypcje reprezentowane są najsilniej. Ale też żeby zwrócić uwagę na Leśnicę, Psie Pole, Brochów. Mapka w ręku czy na smartfonie to też zaproszenie do wejścia z miastem z coś na kształt gry terenowej, do czego zresztą nie trzeba było nikogo zachęcać. Wielokrotnie zdarzały się grupy przewodników miejskich w turystami, którzy chcieli mieć w ręku takie “narzędzie” do odsyłania w przedpolską przeszłość miasta.

Zdarzało się, że sprzyjająca w trakcie działań nad projektem okazywała się... pandemia. Dzięki temu, że po pierwszym lockdownie nie organizowano we Wrocławiu zbyt wielu wydarzeń kulturalnych, okazywało się (np. przypadek Brochowa), że niektóre słupy ogłoszeniowe świetnie pamiętają okres przedwojenny. I że nie wahają się o tym teraz mówić. Oskalpowane z plakatów, obwieszczeń, naklejanych dotychczas jeden na drugim, odsłaniały strukturę budulca z odciśniętym np. Gebr. Huber Breslau. Podobnie przy Curie-Skłodowskiej i wielu innych miejscach.

W procesie mapowania uczestniczyło wielu mieszkańców i bywalców Wrocławia, którzy dzięki mediom społecznościowym przesyłali nam lokalizacje zawierającą pozostałości po niemieckich szyldach, znakach graficznych, oznaczeniach, ale też kutych epigrafach, kratkach ściekowych, płytach chodnikowych, słupach ogłoszeniowych, etc. Najcenniejsze okazywały się informacje na temat miejsc niewidocznych od strony fasady danej kamienicy czy innego obiektu, czyli ukrytych przed wzrokiem przechodnia zakątków. Centrum projektowe znajdowało się na Rynku, w prowadzonej przez nas księgarni Tajne Komplety, gdzie również dostawaliśmy wskazówki od wrocławian. Niektóre z nich, choć rzadkie, miały nas zniechęcić do całej sprawy.

Zmapowane miejsca podzieliliśmy na różne kategorie: inskrypcje na fasadzie, widoczne od ulicy; epigrafy kute, płaskorzeźby, etc, bądź elementy skuwane podczas "odniemczania" Wrocławia; inskrypcje na płytach chodnikowych; obiekty zawierające Salve, czyli stosowaną przez Niemców przed wojną łacińską inskrypcję znajdującą się zazwyczaj na progu bramy kamienicy bądź na portalu fasady; kamienie stulecia z 1900-01 r., które ulokowano przy ówczesnych granicach Wrocławia; kamienie graniczne z 1928 r., gdy włączano do miasta okoliczne miejscowości oraz niemieckie płyty nagrobne na cmentarzach bądź w przestrzeni publicznej stolicy Dolnego Śląska. W temacie tej ostatniej grupy, rok później, podczas pracy nad tą książką, okazało się, że Breslau mocno patrzy na nas też spod... ziemi (o czym dalej w jednym z rozdziałów).

Każda z odnalezionych lokalizacji nie potwierdzała tużpowojennych postulatów, aby udało się w trwały sposób usunąć wszelkie naleciałości germańskie.

*

Jeśli zastanowić się głębiej, to początki sięgają jeszcze głębiej, moich bielawskich czasów. Czyli lat dziewięćdziesiątych, kiedy lokalny przemysł niezupełnie upadł, na różnych istniejących obiektach Bielbawu można było znaleźć Radfahren verboten, a oznaczenia znamionowe na starych hydrantach czasami mówiły po niemiecku. Za dzieciaka widywałem to na włazach kanalizacyjnych, przyćmionych zasmożonym tynkiem fragmentach szyldów, tabliczkach z napisem wasser, pozostałościach po oznaczeniach, z których wyczytywałem tylko tyle, że zostały zapisane po niemiecku. Czuło się jednak, że to forma namacalnego kontaktu z przeszłością miasta, o których historie naszych rodzin, które przywędrowały za chlebem z Niepołomic, Złożeńca czy Radomia, wiele nie powiedzą. Chyba że była to pamięć o pozostałych w tym miasteczku (do pewnego momentu) Niemcach. Pamięć szczątkowa.

Przypomniałem sobie o tej mozaice różnych bielawskich epigrafów, jeżdżąc z naszym wędrującym festiwalem preTEXTY, który przez ostatnią dekadę odwiedził kilkanaście dolnośląskich miejscowości. Kowary, Wołów, Jelenia Góra, Legnica, Wałbrzych, Świdnica — w każdym z tych miast można było znaleźć jakiś poniemiecki smaczek. No i Nowa Ruda, największy chyba przedwojenny szyld, w zasadzie mural, jaki wrył mi się w pamięć. Przed biblioteką, gdy grzałem się późną październikową kawą, podziwiając dawne liternictwo, odsyłał prosto do sklepu żelaznego i składu budowlanego Carla Zimmera, który prosperował kiedyś na noworudzkim Rynku.

 

 

 

Grzegorz Czekański

 


 


Pracę nad książką umożliwiło stypendium ze środków Miasta Wrocławia.