/
Seria z Kołatką

Biogram

 

 

Paweł Kaczmarski: Dział poetyk porzuconych

 

Należałoby zacząć od oczywistości. Seria wydawnicza z Kołatką (opisywana gdzie indziej jako Biblioteka z Kołatką) jest publikowana przez Wrocławski Oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich od 1993 i liczy łącznie ponad 70 pozycji książkowych. Za jej uzupełnienie można uznać ukazujący się cyklicznie Almanach Forum Młodych Twórców (który w poniższym szkicu zostanie pominięty) oraz efemeryczną serię Biblioteka młodych pisarzy, gdzie debiutował – bardzo ciekawym zbiorem próz – Michał Witkowski.

Zarówno rozmiary serii, jak i skomplikowana, dla wielu nieprzejrzysta polityka wydawnicza wrocławskiego SPP powodują, że wyszukanie wspólnych miejsc i wspólnych mianowników dla poezji z Kołatką staje się zadaniem praktycznie niewykonalnym. Jego realizacja pozostaje zresztą bezcelowa, o ile na tle czegoś, co – przy dużym uproszczeniu – można by nazwać „poezją kołatkową” nie wyróżni się kilku książek, zasługujących – swoją osobnością i mocą – na odrębne omówienie. Dlatego w poniższym tekście, oprócz części poświęconej komentarzom na tematy „ogólne” czy „wspólne” dla Kołatki, znajdzie się próba opisania kilku naprawdę istotnych i intrygujących publikacji.

Prawdopodobnie trudno znaleźć czytelnika „z młodego pokolenia”, który chociaż zajrzał do każdej z pozycji wydanej przez wrocławski SPP. Z pewnością wpływ Kołatki na młodych wrocławskich poetów – jeśli w ogóle można o nim mówić – jest bardzo ograniczony. W serii, oprócz zbiorów poetyckich, ukazały się również prozatorskie i krytyczne; ale cechą większości z nich jest niszowość, krąg inspiracji i recepcji pozostaje zawężony do lokalnego środowiska twórczego.

Ta niszowość, „uboczność” i brak wyraźnych linii narracyjnych (a więc i niemożność wskazania kierunku rozwoju serii) splatają się z inną, równie istotną cechą Kołatki. Najciekawsi autorzy opublikowali bowiem w jej ramach tylko pojedyncze książki, nie związując się z wydawnictwem instytucjonalnie; rzadko wchodzili również w dialog z poetykami pozostałych autorów (być może słusznie), traktując serię raczej jako doraźną przestrzeń publikacji. Co więcej – duża część z nich w swoich późniejszych tekstach dokonała radykalnych zmian i zwrotów. Wszystko to powoduje, że Kołatka sprawia wrażenie zbioru narracji porzuconych – z których część zaowocowała ciekawymi, udanymi publikacjami, które nie doczekały się po prostu wyraźnej kontynuacji; większość pozostaje jednak „porzucona” w tym sensie, że nie ma praktycznie wpływu na języki współczesnej polskiej poezji, wnosi do nich niewiele, pozostając zjawiskiem marginalnym i wątpliwej próby. W tej pierwszej grupie znaleźli się między innymi: Jacek Bierut, Karol Maliszewski, Adam Poprawa, Piotr Czerniawski, Agnieszka Wolny, Marcin Hamkało, ale i Leszek Budrewicz. Do najlepszych „Kołatkowych” autorów należą też Jacek Gutorow i Tomasz Majeran, których debiutanckie tomy zwiastują jednak późniejsze książki; podobnie Autokreacje i mitologie Mieczysława Orskiego (zbiór szkiców krytycznych) wyraźnie chcą zostać osadzone w ciągu poprzedzających je i następujących po nich publikacji. Tym trzem autorom oraz Jackowi Bierutowi więcej miejsca poświęcę na końcu poniższego tekstu.

Najbardziej wyrazistym przykładem „poetyki porzuconej”, która nie powinna jednak zostać „odrzucona”, są wiersze z Koncertu na adwent Adama Poprawy. To jego ostatnia książka literacka – aż do poetycko-prozatorskich Walców wolnych, walców szybkich, fenomenalnego zbioru wydanego w tym roku przez WBPiCAK. „Kołatkowe” utwory Poprawy pozostają intrygujące nie tylko dlatego, że rzucają pewne światło na Walce; można nazwać je łagodnym eksperymentem formalnym, w którym gra z cytatami, konwencjami, inspiracjami i figurami autorów odbywa się na zasadzie rozpoznania gruntu, subtelnych aluzji i delikatnych przesunięć. Inaczej wygląda sytuacja 30 łatwych utworów Piotra Czerniawskiego, które przekonują, ujawniają już biegłe poruszanie się we współczesnych dykcjach, chociaż pozbawione są jeszcze sugestywności późniejszych Poprawek do snów (2005). Leszek Budrewicz z kolei znalazł się w tej grupie dlatego, że jego książka – konceptualny zbiór próz tytułowanych imionami pisarzy, artystów i polityków; od Iwaszkiewicza, przez Sartre'a, po Giorgio Amendolę i Joe Dassina – jakkolwiek w wielu miejscach niezgrabna i nieprzekonująca, nader często zaskakuje czytelnika błystkotliwą frazą, jak ta zaczerpnięta z Rolanda Barthesa: „(...) kultura angielska – frytki, kultura francuska – nogi Brigitte Bardot. A więc kultura amerykańska to ząb Regana (nie ma go), kultura włoska to majtki papieża, bułgarska to delfin w basenie Żiwkowa, litewska to Ciurlonis, Kultura Paryska to Jerzy Giedroyć. Kultura sowiecko-kambodżańska to monokultura, a w wypadku Kambodży to inspekt, w którym leżą twórcy i ludzie kultury. Słowo to łapanie ryb na błysk. Ryba łapie się nadziei.”

Wykorzystanie możliwości podziału przedstawionej w jednym z poprzednich akapitów pozwala udzielić odpowiedzi na istotne pytanie: czytać Kołatkę historycznie czy krytycznie? Regionalne zamknięcie wielu jej poetyk i poetów, szybkie porzucanie otwartych w jej przestrzeni wątków, a wreszcie fakt, że inspiracje najciekawszych młodych poetów Wrocławia i okolic czerpane są z zupełnie innych dykcji – to wszystko sprawia, że czytanie historyczne (którego poniższy szkic stara się nie podejmować) jawi się najwyżej jako kronikarski obowiązek. Z Serii z Kołatką należy wyłowić kilku interesujących debiutantów, kilka interesujących niedebiutanckich książek, parę ciekawych obrazów i nieliczne tropy, które wnoszą coś do poezji współczesnej; pojedyncze autonomiczne, niepodległe głosy.

 

***

 

Gadamer twierdził, że arcydzieło się nie dezaktualizuje. To słowa same w sobie dość ryzykowne i wymagające krótkiego choćby wyjaśnienia. Na pewno sprawdzają się wtedy, gdy mamy do czynienia z tekstem niewątpliwie arcydzielnym; takim, o którego arcydzielności przekonani jesteśmy już zawczasu lub takim, który w niezwykły sposób pociąga i fascynuje jeszcze zanim to przeczujemy, zaczniemy się tego spodziewać. Stwierdzenie, że arcydzieło się nie dezaktualizuje, jest przydatnym krytycznie narzędziem, sposobem uporządkowania dyskursu i dużym ułatwieniem dla krytyka poruszającego się w przestrzeni tzw. kanonu.

Zdarza się jednak, że książka okazuje się zaskakująco aktualna bądź zaskakująco nieaktualna wtedy, kiedy nie staramy się w ogóle odnieść jej do kategorii „dzielności”, o „arcy-dzielności” nie wspominając. W takich sytuacjach warto przyjąć, że dobry wiersz zachęca czytelnika, by ten go zaktualizował. To założenie – nie sięgając do wygodnych psychologizmów – choć częściowo wyjaśnia, dlaczego odbiorca nieraz zostaje pociągnięty (bądź odepchnięty) na dobre przez tekst jeszcze zanim się z nim oswoi, „osadzi” go kulturowo, „ugryzie” jego kontekst, usłyszy brzmienie, czy nawet wyjaśni niezrozumiałe w pierwszej chwili archaizmy. Tekst czyha i kusi czytelnika, by go zaktualizował; samo to czyhanie i kuszenie jest pociągające.

Geoffrey Harpham, amerykański krytyk literacki, w pierwszym ze szkiców zebranych w Shadows of Ethics pisał, że literatura rości sobie prawo do bycia specyficznym „ludzkim”, nie tylko „lokalnym” modelem życia, uniwersalizującym (jeśli nie uniwersalnym), w ramach swojej kultury potencjalnie „najprawdziwszym” czy „najbardziej autentycznym”. Literatura miałaby sugerować, kusić i podburzać swojego czytelnika przez szereg pytań: ta historia jest prawdziwa, czyż nie? to również twoja historia, czyż nie?

Właśnie to spostrzeżenie – że tekst od samego początku, a nawet na chwilę przed jakimkolwiek początkiem sugeruje, jakoby mówił o pewnej „aktualnej” (w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa) prawdzie – wyjaśnia pośrednio sceptyczny dystans czytelnika i poczucie sztuczności, które często towarzyszą lekturze wrocławskiej Kołatki.

Z jednej strony jej wiersze w zdecydowanej większości uderzają swoją nieaktualnością (bądź tematyczną, bądź formalną; wszechstronną archaicznością czy po prostu refleksją banalną i jałową z dzisiejszej perspektywy). To jednak samo w sobie nie może być poważnym zarzutem czy zaskoczeniem; szczególnie, jeśli sięga się po książki sprzed dekady, pisane „w” i „dla” lokalnego środowiska literackiego, rozprawiające się nadal z paradygmatami dawnych poetyk lub – częściej – z reliktami mijającej rzeczywistości społeczno-politycznej. Autorzy Kołatki (zastrzec należy tu po raz kolejny, że zbiorcze ich traktowanie jest wyciąganiem średniej z poetyk, które w zasadzie nie chcą się do siebie dodać) mają jednak skłonność do sztucznego dowartościowywania roli poety „jako takiego”, do mocnych sądów etycznych, do pospiesznego określania miejsca „prawdy” i fałszu” oraz definiowania obu tych kategorii. Poeta „wie” (choćby wiedział tylko, że ma wątpliwości) – i z tego twierdzenia można wynaleźć nie tylko wiersz, ale wszelkie jego etyczne konteksty. Nieaktualność zderza się z autorytatywną, ale uproszczoną deklaracją norm. „Kołatkowi” autorzy rzadko pytają  „czyż to nie jest twoja historia?”; zwykle wprost stwierdzają że – i owszem – jest, bo być musi. Niech za przykład posłuży niezatytułowany wiersz Feliksa Przybylaka z tomu poza szumem:

 

postęp jest tylko taki

że niewolników

dzisiaj się nie piętnuje już tak

jak kiedyś (np. Indian)

jedynie twarzy

lub na ramieniu

 

dziś robi się to zwykle

tylko na ubraniu

(lub zakłada się kartoteki)

co ma być chyba

czymś jeszcze bardziej wytwornym

z punktu widzenia

ogólnego humanizmu

postępu moralnego

i kilku innych bajek.

 

Z powyższym zjawiskiem łączy się zresztą irytujący autotematyzm wielu poetów publikujących w tej serii wydawniczej. Nie starają się oni o pogłębioną refleksję na temat roli poety, literatury, intertekstualności czy choćby skompromitowanej już „literackości” - w wierszach z Kołatki odnajduje się głównie jałowe (acz wyposażone w bogate, plastyczne opisy, nasycone często antyczną i klasycyzującą symboliką), natrętnie podniosłe deklaracje „misji”, jaką ma do wypełnienia twórca, zapewnienia o jego skomplikowanej sytuacji moralnej i doniosłym posłannictwie. Zwykle nie ma tu miejsca nawet na cień ironii – spełnienie znajduje za to najbardziej potoczny, stereotypowy obraz „poetyckiego dylematu” czy „wzniosłego zadania twórcy”. Nie da się przypisać tej cechy konkretnemu pokoleniu autorów publikujących w Kołatce; jest obecna zarówno u Janusza Stycznia (ur. 1939), jak i u Rafała Witka (ur. 1971; debiutował w Kołatce, drugą książkę poetycką – znacznie lepszą – wydał w Zielonej Sowie). Ten pierwszy otwiera Poezję mroku z 1994 wierszem o takim samym tytule:

 

Poezja mroku

 

to nie wieczór,

to skrzydlaty ciemny koń nadchodzi z daleka,

gdzieś z horyzontu,

jest to pegaz, i poeta także nadchodzi,

cała ziemia jest pod ich ciemną władzą,

obaj są zmęczeni,

poeta zapomina swoje najlepsze wiersze,

jakby przykrywał nimi mrok,

pegaz rozpościera skrzydła i pod tymi skrzydłami

mrok się kładzie na ziemi i śpi,

milczą gwiazdy,

poeta nie oczekuje ich szeptu,

niebo powinno milczyć, bo milczy poeta i milczy

jego pegaz (...)

 

Styczeń, który w Kołatce wydał aż trzy książki (Poezja mroku 1994, Melancholia symboli 2003, Zamarznięty łabędź 2007) jest poetą płodnym, tłumaczonym, nagradzanym (laureat nagrody Prezydenta Wrocławia z 2001), darzonym dużym szacunkiem i uznaniem przede wszystkim wśród starszych poetów regionalnych (choć od pewnego czasu jego obecność zauważa się też w „młodszym” z natury liternecie). Zdaje się to o tyle dziwne, że poetyka Stycznia krąży w przestrzeni od tautologicznych notatek, przez wspomniany natrętny autotematyzm i niezrozumiałą misyjność, aż do skrajnego wyeksploatowania pojedynczego (i nieszczególnie pociągającego) konceptu czy tematu. Przykładem tego drugiego bieguna niech będzie fragment wiersza Zamieć (z Melancholii symboli):

 

Śnieg jak szept, któremu tęsknota

każe zamilknąć

śnieżnymi płatkami milczenia,

jeżeli ziemia ich nie usłyszy,

to na pewno odczuje.

Śnieg jak pocałunki,

spoza mroźnej przestrzeni niebios,

płatkami śnieżnymi ocalają się

przed mrozem,

stają się sobą, pocałunkami,

na ziemi od pragnienia wyschniętej, spękanej.

 

Niepotrzebna wzniosłość i powierzchowność refleksji nie byłyby tak uderzające, gdyby nie poczucie „misji” powierzonej poecie, o którym przypomina co drugi wiersz Stycznia. Niezdolność do wypełnienia wzniosłego zadania i zbyt ostentacyjne podkreślanie roli twórcy powodują, że wiersz nie może odnaleźć właściwych sposobów opisu, nie odnajduje trafnych metafor i nie próbuje śledzić odkrytych tropów, zdaje się nieustannie rozczarowany samym sobą. Wszystko jest „jakby” - to słowo, którego Styczeń często nadużywa (Muzyka sfer z Zamarzniętego łabędzia):

 

kobieta z nagimi piersiami gra na fortepianie,

mężczyzna klęczy na podłodze,

podnosi długą spódnicę kobiety, i jej halkę,

wsadza głowę jak pod płócienną kopułę,

jakby wchodził do świątyni

i szukał sanktuarium,

mężczyzna jakby chciał dotrzeć do ciała muzyki,

jakby chciał całować muzyczne źródło,

nagie piersi kobiety zasłuchane w muzyce

dotykają klawiszy,

jakby przekraczały granicę nadmiaru,

jakby tylko kobiecymi piersiami Czas

mógł dotknąć muzyki sfer, zaklętej w zimnym przedmiocie,

ale kobieta odpycha rękami klawiaturę

fortepianiu,

jakby spychała fortepian

w nagle otwierającą się wilgotną otchłań

 

 

***

 

Najciekawszych „Kołatkowych” poetów odnajduje się wśród młodszych autorów, przedstawicieli roczników sześćdziesiątych (Bierut) i wczesnych siedemdziesiątych (Gutorow, Majeran).

Jacek Gutorow debiutował jako poeta w serii wrocławskiego SPP w 1997, książką  Wiersze pod nieobecność. Jego poezja od początku ześrodkowana jest wokół pojęcia fascynacji (ze wszystkimi jego implikacjami). Najistotniejsze są dla niej te punkty rzeczywistości, w których następuje nagłe załamanie się granic między takimi kategoriami, jak poznanie, prawda i właśnie fascynacja; te miejsca, gdzie człowiek zostaje jednocześnie ożywiony i oślepiony przez pojedyncze zdarzenie jasności, odgrywające się niespodziewanie blisko. Pytanie, które pada niemal na samym początku debiutanckiego tomu, towarzyszy poezji Gutorowa nieustannie: Czemu więc przymykam oczy naciskając klamkę drzwi?, czemu mrużę oczy, gdy otwieram drzwi na świat i jego świat-ło?

Jednocześnie już w pierwszych wierszach poeta dostrzega, że spełnienie fascynacji jest unicestwieniem nie tylko podmiotu, ale i obiektu fascynacji. W wierszu Seans pisze:

 

Odtworzyć seans ciała, raz jeszcze wywlec ku światłu

nerki, trzustkę, zwoje neuronów, szpik i nawet

 

oddech. Wywrócić podszewką do góry żołądek, obnażyć

genitalia, ich nieprzyzwoite wnętrza. Dotrzeć do

 

serca, przez opłotki żeber, krętą drogą ku sadzawce

krwi. Otworzyć żyły i tętnice, odkryć przed światem

 

spisek jelit i odbytu, prześledzić do końca grę

soków trawiennych. Zdemontować architekturę

 

ścięgien i mięśni i nazwać jej styl. Potem wyłączyć

światło. Rozebrać oczy z powiek. Ze wzroku.

 

Ten zagrożony, rozdarty fascynacją podmiot wzywa do siebie wszystkich przodków i rozmówców (za Giorgio Agambenem można by, jak się zdaje, nazwać ich postaci „pomocnikami”), wśród których już w Wierszach pod nieobecność są Thomas Merton, prerafaelici, ale również Annabel Lee z wiersza Poego. Przywoływanie – w charakterze figur, ale figur niejako przekraczających figuratywność – artystów, filozofów i fikcyjnych postaci, łączenie ich w na poły realnych dialogach, liczne odniesienia intertekstualne i stałe przełamywanie bariery ekfrazy stały się z czasem podstawowymi strategiami narracyjnymi Gutorowa, który w tym roku wydał po raz pierwszy tom wierszy zebranych (Nad brzegiem rzeki).

Głos Tomasza Majerana płynie z kolei ze świata, który zdaje się nienaturalnie zawężony, odrealniony, odseparowany od wszystkich równoległych i możliwych światów; zmagający się z tą izolacją i alienacją. Najistotniejsze pytanie zostaje zadane w tytułowym wierszu (Elegia na dwa głosy:) „Więc czemu kłamiesz? Dlaczego/twierdzisz uparcie, że cię nie ma, jeśli/wciąż słyszę twój głos?”. Ta przeczuwalna, ale nieosiągalna obecność nawiedza niemal każde słowo; narrator zdaje się uwięziony we własnej realności (która jest tu stopniowalna). Dlatego chwilę szczęścia znajduje choćby wtedy, gdy odnajduje drzewa „w sumie/nie mniej i nie więcej realne niż ja sam,/leżący na brzuchu w ich wygodnym cieniu”. Dlatego też, jak pisze w wierszu Bielice, wrzesień 1992:

 

Liczy się wyobraźnia. Dotknij mnie choć raz,

a uwierzę w twoją śmierć. No dotknij mnie, mówię.

Bo zgoda na wszystko jest już w zasięgu ręki,

 

twojej umarłej ręki. Z traw, mchu i kamieni

sączy się mgła i stygnie w marmurową próżnię

(nie wiem dokładnie co to ma znaczyć). Samotność

 

nigdy nie jest wmówieniem, wmówieniem jest raj

utracony i jego stałe akcesoria -

bezbłędne pokrewieństwo dusz na przykład. Spytasz

w jakim ja świecie żyję? Powiem ci. Bez ciebie.

 

I dlatego liczy się wyobraźnia. Oko,

kiedy przywyknie już do ciemności, staje się

jedynym źródłem światła (nie wiem, co to znaczy,

jest we mnie zgoda na mrok; dojrzałość jest wszystkim).

 

Raj, który jest wmówieniem; świat, który definiuje się raczej przez „bez” niż przez „z”; definitywne „nie wiem, co to znaczy” w przedostatnim wersie – to wszystko słowa tyleż mocne, co przewrotne, mające przez swoją bezpośredniość i sugestywność wizji wprawić w ruch samotniejący świat, który opisują. „Liczy się wyobraźnia”, a ta jest w stanie żywić się nawet rzeczywistością, która pozornie jej nie potrzebuje (ale tylko pozornie, bowiem naprawdę potrzebuje jej tym bardziej, im bardziej jej się wyparła bądź wypiera). Poszukiwanie innych światów, przełamywanie beznadziejnej bariery „bez”, dopełnianie rzeczywistości jest projektem całościowym (można w tym kontekście odczytać nawet wyrównywanie niektórych wierszy do prawego marginesu strony, zaznaczające miejsce nieobecnej „lewej” części), ale zawsze niedokończonym, znajdującym swoją wagę w „eschatologii stosowanej” (tytuł jednego z utworów Majerana).

Do czytania wierszy Jacka Bieruta pomocne okazują się za to skojarzenia ewokowane przez sam tytuł debiutanckiego tomu: Igła. Chociaż Karol Maliszewski w posłowiu do książki sugeruje, że chodzi o igłę skalną (taki wniosek nasuwa lektura tytułowego utworu), warto pomyśleć o niej jako o zwykłej, stalowej igle, która zarazem kłuje (zadając ból), jak i zszywa to, co rozdarte. Świat u Bieruta jest stale rozpruwany, rozdarty między rozdarciami, cyklicznie przechodzący bolesny proces zszywania. Trwa tu podskórna, niedostrzegalna dla niewprawnego oka wojna:

 

wojna

 

nóż cegły chleb chwila postoju

w drwiącym słońcu udającym

centrum pozornie nie dzieje się nic

czerwone budynki wchodzą pokornie

w ziemię ptaki szykują szare piórka

liście dławią się igłami powietrza

otartego z obrzeży

 

Ta poezja, balansująca na granicy nadrealnych, narkotycznych wizji, jest napędzana przez dynamikę wojny i podróży – dwa zdarzenia (i dwa działania, które się z nimi wiążą), które są zarazem nieuchronnością, fundamentem świata, jak i jego fundamentalnym wypaczeniem. Bierut nie rozstrzyga ostatecznie o ich roli; staje pod rozgwieżdżonym niebem z błyskiem w oku – równie niezrozumiałym, co zastanawiającym.

 

***

 

Debiutancka książka Michała Witkowskiego ukazała się w siostrzanej dla Kołatki, chociaż efemerycznej serii Biblioteka młodych pisarzy. Warto poświęcić jej jednak przynajmniej kilka słów. To zbiór krótkich próz (i jednego minicyklu poetyckiego), osnutych wokół życiorysów „odmiennych”, w jakimś sensie (niekoniecznie negatywnym) „ułomnych” czy „słabych” postaci. Wspólnym tłem staje się dla nich wojenny krajobraz; wspólnym głosem – wielowątkowa, wielopłaszczyzonwa narracja załamująca pozornie oczywiste struktury czasu, rozwijająca się już wyraźnie w kierunku poetyki Gombrowicza, podejmująca jego język intuicyjnie, niemal „naturalnie”, choć jeszcze nie aż tak błyskotliwie jak późniejsze publikacje Witkowskiego.

Niejako na marginesie należy wspomnieć też o Autokreacjach i mitologiach Mieczysława Orskiego, które z racji swojej formy (zbiór szkiców krytycznych) nie mieszczą się w ramach poniższego tekstu. Pozostają jednak ciekawą lekturą; dezaktualizacja części narzędzi krytycznych i bardzo wstępna diagnoza pewnych zjawisk (jak choćby recepcja poezji Sosnowskiego) są zrozumiałe, wręcz oczywiste, jeśli weźmie się pod uwagę datę wydania (1997 rok). Intryguje za to trafność niektórych innych analiz i przypuszczeń (jak te dotyczące przyszłej roli środowiska brulionu) oraz bardzo staranna, wnikliwa lektura wybranych przez Orskiego pisarzy, drobiazgowo przedstawiająca szczegóły życia i obiegu literackiego późnych lat dziewięćdziesiątych oraz ciekawie prezentująca tropy podejmowane wtedy przez krytykę literacką.

 

***

 

Nazwa Biblioteka z Kołatką budzi wiele pozytywnych skojarzeń, przywołuje ciekawe metafory. Można by choćby powiedzieć, że czytelnikowi, który kołacze, będzie otworzone. Można by zastanowić się nad dwuznacznością: kołatka do drzwi i kołatka-grzechotka. Można by wreszcie pokusić się o „kołatanie (zamiast tradycyjnego pukania) do nieba bram”.

Ostatecznie wydaje się to jednak bezcelowe. Bowiem mimo kilku ciekawych książek wydanych w tej serii (książek, które warto czy wręcz należy przeczytać), najlepsze metafory zdają się skupiać – z pewnymi wyjątkami – raczej wokół niej niż w „jej” wierszach. Do Biblioteki z Kołatką należy przyjść jak do biura rzeczy znalezionych – w którym szuka się konkretnej, pojedynczej rzeczy, zauważając przy okazji może kilka innych ciekawych drobiazgów; ale znalazłszy to, czego się szukało, wychodzi jak najprędzej, szybko zapominając o tej przypadkowej w gruncie rzeczy wizycie.

 

 

 

Paweł Kaczmarski