Arkadiusz Lipin: Stacja na Dzikim Zachodzie
Ziuuuuuuuu! Ziuuuuuuuu! Pufffff... Puffff... Para poszła w ruch. Para prawdziwa, z izerskiej wody i śląskiego węgla. Czarnego złota prosto z Wałbrzycha. O paradoksie! Pociąg wyjeżdżający wprost z wielkiej brunatnej misy węgla pod kotłem spalał paliwo „importowane”. Kłęby chmur spod kół czarnego smoka zwalały się na betonowy peron. Płyty podłej jakości, po ledwie dwudziestu latach nadawały się już tylko do zmielenia kołami pięknego parowozu. Maszyna wyciągała z worka wykrojonego granicą z Górnych Łużyc, 3-4 wagony. Jechały do stolicy Śląska. Pociąg relacji Bogatynia – Wrocław odjeżdżał dwa razy dziennie: o 14 i 18.
Nie pamiętam, kiedy jechałem nim po raz pierwszy. To częste, że z okresu życia płodowego nic się nie pamięta. Rodzice postanowili spędzić urlop na Górnym Śląsku. Węgiel w tendrze wracał do siebie – do Śląska. Tam sięga jedna z gałęzi rodowych matki. Chyba dzięki niej zwiedziłem spory kawałek Polski. Ojciec poznał ją ze szkolnymi wycieczkami. Później nad podróże przedkładał bibliotekę i filmy podróżnicze. Górny Śląsk dla niego leżał za blisko. Syberia, Kanada, bezkresne lasy i woda przetaczająca tony ryb – to była jego perspektywa. Lecz kochał matkę. Nie mógł jej odmówić. Nie wypadało zabijać jej ciekawości świata. A matka chciała dotknąć wszystkiego, spróbować, powąchać, zakosztować. Przecież świat jest wielki, ciekawy. Tylko, że w lasach Syberii i Kanady jest tyle komarów, a słońca tak mało. Żabio. Zimno. No, żywej duszy nie uświadczysz!
Tak jak na peronie bogatyńskiej stacji kolejowej.
Położona około półtora kilometra od ulicy Dworcowej (dawnej Bahnhoffstrasse), przypominała zajazd na Dzikim Zachodzie. Chyba nie było mieszkańca Bogatyni, który nie kojarzyłby DWORCA PKP z Winnetou. Niezwykłą właściwość miała ta buda. Wydzielała specyficzną woń. Taką samą wdychałem, skacząc bezkarnie z podkładu na podkład, wracając ze szkoły. Od 14 do 18 było bezpiecznie. Poranne pociągi do Zawidowa i Lubania już dawno odjechały, także popołudniowy „Wrocław”, a „Białystok” dopiero wieczorem... Tak, główne pomieszczenie stacji kolejowej w Bogatyni wydzielało zapach podkładów kolejowych. Aromarketing. Od wejścia w kolejową przestrzeń wiadomo było, w jakich warunkach „klimatycznych” pojedziemy.
Przed drewnianym budynkiem w a'la Kolorado Springs, wielka połać wyłożona trylinką, w zamyśle pomysłodawcy (nazwalibyście go projektantem?) pewnie miała stać się tętniącym życiem placem dworcowym. Niedoczekanie! PKP zeszła do kolejowego podziemia, tory porosły trawą, aż w końcu w tajemniczy sposób zniknęły, a plac nigdy się nie zapełnił. Poza roślinnością. Ta zawsze potrafi zaanektować każdą wolną szczelinę. Byleby człowiek jej nie przeszkadzał.
Stacyjna sala, którą wypada chyba nazwać poczekalnią, miała jeszcze jedną cechę. Myślę, że nabytą przez lata, podczas których drewniana konstrukcja opierała się oczywistym siłom natury. Na dobrą sprawę nie powinna przetrwać polskich zim. Tylko że zimy górnołużyckie, u stóp Gór Izerskich w Turoszowskiej Niecce, są najłagodniejsze w polskim państwie. Tak na przekór, zupełnie z innej bajki. Mrozem straszą tylko w opowieściach zabużańskich repatriantów, którym Reichenau myli się z Gródkiem nad Niemnem... Otóż poza zapachem poczekalnia zapowiadała jeszcze jedną cechę czekającej nas podróży (chyba, że byliśmy odprowadzającymi, a wówczas przebywaliśmy w poczekalni na krawędzi legalności). Można było się na niej pobujać. Tak zwyczajnie. Nie jak w chmurach. Wystarczyło kilka przysiadów i podłoga uginała się niczym czasoprzestrzeń. A to zagięcie stawało się realne, gdy wchodziliśmy korytarzem w głąb. Bo zapach podkładów kolejowych dobywał się z poczekalni tylko w upał.
Tymczasem w Kotlinie Żytawskiej lato nie trwa dziesięciu miesięcy. Raczej odwrotnie. Większość dni tę piękną krainę spowija wilgoć i niezbyt dokuczliwy chłodek. Wówczas w drewnianym korytarzyku, wiodącym do pokojów sypialnych dla zmęczonych konduktorów, unosił się doskonale znany smrodek. Kwadrans spędzony w tej atmosferze i odzienie przerastało strzępkami Coniphora puteana na wskroś. Pewnie bywalcom tego wykwintnego „hotelu” nie zawsze to przeszkadzało. W końcu po zmianie trwającej osiemnaście godzin doprawdy wszystko jedno, gdzie się składa głowę – między fałdami wypełnionymi puchem czy pluskwami.
Wskutek przemian ustrojowych DWORZEC PKP w Bogatyni skończył żałośnie. Połączenia ze stolicami Śląska i Polski zlikwidowano, a na dworcu zaczął hulać wiatr. Zabrakło partyjnego rozpędu, tej nomen omen lokomotywy ideologicznej, która kazała Kombinat traktować specjalnie. Przecież po socjalistycznej drodze do szczęścia wyrosło tyle kombinatów, budów specjalnej troski i naznaczenia. Drewniana zatęchła bardacha, na skraju miasteczka stała się świetną metą dla nowego zjawiska przełomowej Polski – kiraczy. W końcu któryś przystawił zapalniczkę do paszczy, a pióropusz wawelskiego ognia skoczył na półwieczne ściany impregnowane parowozową oliwą. Tak też skończyła się epoka kolei żelaznych na końcu Polski – początku Górnych Łużyc. Choć wcale nie skończyła się epoka węgla i pary. To jeszcze przed nami. Ja zaś do stolicy Śląska pojechałem zwyczajnie – autobusem.
W tym sporym mieście, zgoła różniącym się od mej rodzinnej mieściny, jedno było uderzająco podobne – drewniane bardachy sklecone w miejscach, w których powinny rosnąć okazałe murowane kamienice. Tylko że w Bogatyni buda była jedna. We Wrocławiu są ich wciąż tysiące...
Arkadiusz Lipin