Zagwozdki dolnośląskie (2)

wróć


 

Arkadiusz Lipin: Ból oczu

 

Stolica dumnego Śląska. Perła w kilku koronach. Obiekt pożądania wielu monarchów. Naukowa kolebka noblistów. Wenecja Środkowej Europy. Miasto tysiąca mostów, pięknych alei, placów, pałaców i zielonych parków. Cel emigracji setek tysięcy biednych, dom tysięcy zamożnych, rezydencja setek bogatych. Metropolia goszcząca kilka koronowanych głów i podejmująca kilku samozwańczych wodzów. Klejnot w szkatule hanzeatyckiego skarbca. Zdrój nieograniczonych możliwości i magii spełniania marzeń. Architektoniczne, przemysłowe i gospodarcze serce kraju w kształcie liścia dębu.

Taki był Wrocław. O przepraszam. Nie, nie. Inaczej się to miasto nazywało: Breslau, Presslau, Presslaw, Bretzlaw, Wrotizla? Wiele miało imion, ale nie „Wrocław”.

Kiedy przyjechałem w miejsce prastarej Vratislavii, trudno było uwierzyć, że istniały tu przez tysiąc lat te wszystkie miasta. Wysiadłem z autobusu na placu przed kwadratowym, blaszanym UFO. Zamysł był wielki. Wykonawstwo typowe w państwie pod białym orłem. Kiedy przyjeżdżałem w to miejsce przez wcześniejsze lata, nie zwracałem uwagi na szczegóły. Przyznaję – późniejsze spojrzenie to efekt wieloletnich obserwacji. No właśnie... Wieloletnich. Jak przez mgłę pamiętam dworzec autobusowy na dzisiejszym Placu Konstytucji 3 Maja. Bywałem tam z ojcem. Towarzyszyłem mu w załatwianiu jakiś ważnych, dorosłych spraw. Z tych wizyt właściwie kojarzę tylko słońce i miejski gwar.

Nowy dworzec w kwadracie ulic Suchej, Borowskiej, Dyrekcyjnej i Joannitów poznałem dopiero jako dorosły chłopak. Przez kilka dekad (do 2014 roku) nic tam się nie zmieniało. Przejścia podziemne zamknięte, by nie dawać pretekstu do pochłaniania i wydzielania płynów. Wyraźny zakaz przechodzenia między peronami (znak „Do hymnu”, oficjalnie sygnowany jako B-41) nikogo więc nie zmusił do posłuszeństwa. Każdy, z automatu, podpadał pod wykroczenie. Czasem nawet musiał za to zapłacić mandat. Dworcowy teren zagospodarowany był dość osobliwie: wyliniałe trawniki wokół blaszaka i dużo betonu. W środku miasta, w niedalekim sąsiedztwie jeszcze większych trawników, w okolicy ogródków działkowych. Zielony Wrocław... Plac manewrowy na miejscu cmentarza. Zaś kwadratowe UFO godne „Biedronki” na blokowisku, z poczekalnią i kasami, toaletami, a nawet hotelem, mieściło coś jeszcze – „Biedronkę”! Wielkie blaszane COŚ stało na miejscu pięknego kościoła Salvatora. Cóż... Wnet się przekonałem, że w dumnej stolicy Śląska nieustannie będę odkrywał takie „kwiatki”.

Pierwszego dnia w mojej nowej ojczyźnie, przeszedłem przez dobrze znany dworzec kolejowy, na drugą stronę. Otworzyła się smutna perspektywa. Dawna Gartenstrasse – reprezentacyjna ulica śródmiejska, po której kilkadziesiąt lat temu Fürher przejeżdżał z defiladą, przypominała kanion. Pod nową nazwą, Marszałka Piłsudskiego, raczej nie odzwierciedlała dumy, z jaką nosił się jej patron. A może odwrotnie? Oddawała charakter postaci?

Z tej perspektywy wyglądało na to, że perła z korony wypadła i porysowana, brudna straciła blask. No dobrze. Przyznaję. Kanion był w miejscu, w którym kilka miesięcy wcześniej przelała się wielka woda. Woda tysiąclecia. Odra pokazała pazur, a gospodarze Śląska głupotę. Nie trzeba żyć tu tysiąc lat, by wiedzieć, że rzeka zawsze będzie silniejsza. Z pewnością jednak pomogłyby uważne studia przedwojennych dokumentów i map.

Kilkanaście lat później, w 2010 roku, tej samej lekcji nie odrobili (to dopiero głupota!) gospodarze mojej rodzinnej mieściny na Górnych Łużycach. Gdyby nauczano ich miejscowej historii (nie ma jej w programie szkolnym, bo ustępuje miejsca na przykład historii przejęcia przez Chrobrego Grodów Czerwieńskich) wiedzieliby, że raz na tysiąc lat zdarza się wielkie spłukiwanie. Jednych i drugich Polaków zastanowiłaby być może regularność, z jaką powtarzał się dramat. Wiedzieliby, że śląski potop z 1703 roku niewiele ma wspólnego z Potopem Szwedzkim, ale był równie katastrofalny w skutkach.

Kanion Piłsudskiego wreszcie otrzymał nową nawierzchnię, ale nie poprawiło to smutnego widoku. Bo ulice, czego wielu nie rozumie, to nie tylko asfalt pod kołami. To przede wszystkim budynki, fasady, trotuary i życie przy nich kwitnące. To architektura decyduje o tym, że dawna „Ogrodowa” wciąż, po siedemdziesięciu latach od zagłady, straszy. A gmach Sejmu Śląskiego ze wstydu chowa się za brudną elewacją.

Przez wiele lat jeżdżąc tramwajem po stolicy Śląska bolały mnie oczy. Wymazywałem wyobraźnią, niczym w Photoshopie, widok tych wszystkich budek, baraczków, przybudówek i naprędce skleconych konstrukcji zajmujących miejsce prawdziwym budynkom. Zabudowywałem puste działki okazałymi gmachami, wklejałem kamienice, przywracałem secesyjne elewacje odartym ze skóry fasadom. Byłem urbanistycznym dentystą wstawiającym plomby w wyszczerbione linie zabudowy. Bywałem chirurgiem wycinającym raka obskurnych wielkopłytowców zagnieżdżonych między secesją. Stawałem się rzeźnikiem wymachującym toporem, by wyrąbać peerelowskie chwasty i przywrócić dawne zaułki, uliczki, place i skwery.

Wysilałem umysł, by widzieć miasto takie, jakim było, a przynajmniej być powinno. Codzienna męczarnia! Dobrze, że od lat jeżdżę autem. Patrzę już tylko na inne auta. By przeżyć.

Budulcem mej imaginacji była dawna świetność tego nieszczęsnego miasta. Odkrywałem ją z lubością, lejąc na swe poranione poczucie estetyki, syrop ze starych pocztówek, fotografii i rycin. Jakie to szczęście, że Breslau leżało w bogatym, doskonale rozwiniętym państwie. Tysiące fotografii, dokumentów, kart historii ocalało mimo śmierci metropolii.

To było jedno z pierwszych olśnień: w wielkiej Wrotizli – kiedy Warszawa, rybacka osada, nie większa od Szczepina – były trzy place handlowe: ring, Solny i Nowy. Nawet w królewskim Krakowie nie było wówczas tylu targowisk! A przecież w grodzie na wyspach handel, rzemiosło, transport i przemysł wciąż się rozwijały. Harmonijnie narastała miejska tkanka. Powstawały kolejne targi i place. Ich odkrywanie niekiedy było zaskakujące.

Choćby Plac Wiślany, opodal którego przez jakiś czas mieszkałem. Kawałek zaniedbanego osiedlowego trawnika z resztką basenu ppoż. Kto by pomyślał, że kilkadziesiąt lat wcześniej to był ładny, modernistyczny Bober Platz? Kogoś uwierał Bóbr. Malownicza śląska rzeka z nanizanymi wieloma ważnymi miastami. Lepsza Wisła. Pasuje do nowych Popowic. Plac, nazwa i osiedle – komponują się doskonale. Są równie bez sensu.

 

Arkadiusz Lipin