Zagwozdki dolnośląskie (3)

wróć


 

Arkadiusz Lipin: Kroniki domowe

Pada. Pada tak sobie już czwarty dzień. Padać może dłużej. Tu są Izery – jak mawiał wieszcz, 40 i 4 dni pada deszcz. Może padać jeszcze tydzień, a może tylko pół dnia. Tutaj meteo-wróżby nie działają. Nie ma prostych odpowiedzi na proste pytania. Tu są Góry Izerskie. Niejednego już zaskoczyły...

Wciąż zaskakują. A to wycieczkę studentów z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu, co to pojechali na rajd jesienny i zdziwieni śniegiem w listopadzie – zabłądzili. A to pilotów francuskich, których akurat tędy wiodła najkrótsza droga powietrzna. Wieźli lekarstwa do Katowic.. O ile studenci wyszli bez szwanku, to francuska pomoc humanitarna nigdy nie dotarła do celu. Do dziś na stokach Smědavskiej hory jest ślad po wypalonym lesie.

Góry Izerskie zaskakują i jesienią, i zimą, ale zazwyczaj... latem. Zaskakująco melancholijne są te góry. Nie lubią słońca i opalających się turystów. Wolą płakać nad swym losem. Bo odkąd przyszedł tu ludzki gatunek, nie jest łaskawy dla miejscowych lasów, gór i zwierząt. Niegdyś bukowe knieje porastające Góry Izerskie, padły pod toporami górników i hutników szkła. Jedni i drudzy wytrzebili lasy, a potem wykopali niemało dziur w ziemi. Po tych szkodnikach, przyszli pasterze – nie było szans, by roślinność powróciła do stanu pierwotnego. A kiedy ludzie na dobre się zadomowili – wyrżnęli dzikie zwierzęta. Ostanie izerskie niedźwiedzie żyły w zamkowej fosie panów na Frydlancie.

Tak to już jest, że człowiek pcha się wszędzie, gdzie tylko coś jest do spieniężenia. Nie straszne mu wówczas przeszkody, legendy, reguły. Ufny w swój geniusz i szczęście (czasem jeszcze Boga w to miesza) tnie, rąbie, rozsadza, grodzi, dzieli, reglamentuje... Buduje cywilizację. Aż przychodzi taki moment, kiedy natura upomina się o swoje. Zaskoczeni ludzie nie mogą pojąć. Jak to? Dlaczego? Jakim prawem? Ano, natury prawem. Góry Izerskie upominają się o swoje co kilkadziesiąt lat. Starają się zmyć ludzkie paskudztwo, które wyrosło u ich podnóża. Gromadzą wówczas importowane z Zachodniej Europy chmurzyska (tam zawsze wszystko ;-) lepsze), zagęszczają je, dokładają izerskiego ołowiu i TRACH! Jedna za drugą iskra rozrywa niebo i wylewa tysiące, miliony, miliardy kropel. Miliard do miliarda, do nich jeszcze jeden, a za nimi kolejne, pędzą po stokach na złamanie karku. Ludzkiego karku. Ugina się on pod tym ciężarem, ugina...

Zaskakujące. Za każdym razem, choć pierwszy był wówczas, kiedy nie było tu jeszcze żadnego człowieka, zaskoczenie jest ogromne. Bo jak to? Dlaczego? Za co? I po co? Kto wypuścił tę wodę? Na pewno Czesi otworzyli jakieś wielkie tamy. To zawsze przecież był podejrzany naród. Lech niby miał dwóch braci, ale obaj byli przyszywani!

Pędzą te masy wody przez wąskie doliny, zmiatają domy, ulice i auta, czasem ludzi. A ci ze zdziwienia, a może w rozpaczy, rozdziawiają gęby. Tak bez ostrzeżenia? Bez żadnej przestrogi? Tymczasem od zarania, odkąd na Górnych Łużycach i Śląsku dymić zaczęły pierwsze domowe ogniska, co kilkadziesiąt lat odbywa się przepłukiwanie Pogórza Sudeckiego. Co wiek – porządne lanie. Śląski potop z 1703 roku długo wszyscy Ślązacy i Górnołużyczanie pamiętali. A potem rok 1897. Największy dobowy opad w Europie od czasów, kiedy są notowane takie zjawiska. Do dziś – na szczęście – aktualny.

Pamięć była żywa. Choć nie pisali tego w podręcznikach, ani nie było stron internetowych POWODZIE-SIĘ-TUTAJ-ZDARZAJĄ.pl. Pamięć mieszkała tak długo, jak Ślązacy i Serbołużyczanie. Ta pierwotna pamięć, jakże inna od masowej z krzemu, ma tę właściwość, że odchodzi w niepamięć. Kiedy nośnik umiera, albo zwyczajnie odchodzi do innego państwa, nie przekazując wiedzy następcom, ciągłość trafia... piorun z jasnego nieba i ulewa.

Na śląską i górnołużycką ziemię przyszły nowe nośniki. Te co pamiętały, że zimy trwały do kwietnia, a letni skwar gwoździe w płocie wysuszał na popiół. Te nośniki przyniosły zupełnie inną pamięć. A że była bezużyteczna (co komu na Śląsku po rytmie wylewów Prypeci, Niemna czy Buga?) – wnet ją wykasowały. Zresztą czasy i kultura były takie, by wymiatać wszystko, co sprzed wojny. Precz ze starociami! Jakieś zabużańskie bajdy. Języka znienawidzonego wroga mało kto się uczył. Tu nastała Polska. Nie będziemy czytać po szwabsku! Nie będziemy pamiętać ich pamięci. No i dawaj stawiać nowe osiedla na dawnych zalewiskach. Dawaj rozbierać stare tamy, zasypywać kanały. To przecież tylko wylęgarnie komarów. Pogłębiać koryta? Po co? Przecież takie smródki nie wylewają. Nie ma czasu na zbędne roboty. Trzeba budować domy, kombinaty, fabryki. Te co tutaj były – pojechały za Bug. Zbudujemy więc lepsze, większe, wydajniejsze...

Nagle „niespodzianka” – ładne, nowe budowle zalewa woda. Wszystkiemu winni cykliści. A może kapitaliści. A może to Niemców wina? Bo nie powiedzieli, nie zostawili tablicy ostrzegawczej. Skąd Polacy mieli wiedzieć jaki panuje tu klimat, jakie są opady i kiedy wylewają rzeki? Nikt im nie powiedział, jakie panują zimy, kiedy są roztopy. Skąd im to wiedzieć? Z książek? Archiwów? Opowieści autochtonów? Przecież oni gadali po niemiecku!

Pada. Kolejna kreska na wodowskazie przekroczona. Kolejna doba w niepokoju. Przecież ludzie ledwie pospłacali pożyczki wzięte na remonty po 2010 r. Czy historia się powtórzy? Znów podtopi, zaleje, zburzy? Historia nigdy się nie powtarza. Choć często bywa podobna. Warto znać historię. Nie trzeba pisać już napisanych kronik.

 

Arkadiusz Lipin