Arkadiusz Lipin: Litva, ty moja země
Sneżka to je to nejwyszszi sztit Slezska, Czeska, a Polska. Ano, polski pod względem wybitności. To taka pokrętnie tłumaczona definicja, w której chodzi o prostą rzecz: patrząc na górę widzimy, że jej bryła gdzieś się zaczyna i gdzieś kończy. Każda góra zazwyczaj kończy się na szczycie pod niebem. Zaś z początkiem to różnie bywa. Niekiedy okoliczne góry są wysokie i łączą się z pozostałymi przez płytkie przełęcze. Wszystkie razem mogą być wysokie, ale żadna nie wybija się bardzo ponad inne. A Śnieżka z Karkonoszy wybija się mocno. Choć położona opodal Luční hora jest ledwie czterdzieści siedem metrów niższa.
Nie wiadomo ile brakowało, by Karkonosze pozostały wewnętrznymi górami dzisiejszej Republiki Czeskiej. Czy byłaby ona wtedy republiką? Czeską? Może to Królestwo Czech byłoby teraz jednym z większych państw Środkowej Europy? Historia alternatywna jest w modzie. Można na niej zarobić, pisząc kolejną książkę pod tytułem „Co by było, gdyby...”. Śląsk i Górne Łużyce, przez Polaków identyfikowane jako rdzennie niemieckie kraje, najdłużej należały właśnie do monarchii czeskiej. Kulturowo przynależały do Rzeszy Niemieckiej. Jak całe Czechy. Bo takie to pokręcone te losy europejskie.
We Wrocławiu corocznie odbywa się Brave Festival. To takie niecodziennie spotkania wielu kultur. Jedyny moment w roku, kiedy Wrocław ma prawo do swoich dwóch reklamowych haseł: miasto wielokulturowe i miasto spotkań. Poza lipcowym tygodniem to raczej niekoniecznie. Byłem ci ja roku onego na brave'owym spotkaniu międzykulturowym z północnoamerykańskim wodzem plemienia Lakota. Prawdziwy Indianin z Ameryki, czyli Amero-amerykanin. Opowiadał, pokazywał, dzielił się swoją historią. Pewnie nigdy mi wizy do USA nie dadzą, a jak zniosą, to mi biletu na żelaznego ptaka nie dadzą. Warto więc było zobaczyć Indianina. Pouczające i ciekawe. A jedna wypowiedź wodza sprawiła, że również rozbawiające. Otóż pochwalił się wódz, że był na „...waszej [czyli naszej – widzów] Świętej Górze [czyli Ślęży] i wdziałem waszą ziemię – wy, rdzenne ludy Europy”. Jako jedyny na sali zacząłem się śmiać. Zasiałem zresztą zgorszenie. Było mi głupio. Lecz ja się nie śmiałem z wodza! Nie śmiałem się z tych, co pokazali mu Ślężę – przecież niezwykle lubię tę górę. Byłem na niej wiele razy. Nawet w ostatniego Sylwestra... Śmiałem się z nas – „rdzennych ludów Europy”. Śmiałem się z „naszej świętej góry”. Śmiałem się z siebie. My – ludzie psy, że aż się chce sparafrazować Marię Peszek. My, kundle.
No bo, gdzie jest nasza Święta Góra? Gdzie jest nasz rdzeń? W Europie? A co to jest Europa? Skoro nawet nie wiadomo, gdzie są jej granice. Jedni chcą, by jej szczytem był Mont Blanc, a inni Elbrus. Ile razy pomiędzy Elbrusem a Aneto przeszły rdzenne ludy Europy? A przez Polskę? Największe przejście dla pieszych kontynentu. Dlatego Mazurek Dąbrowskiego jest hymnem Rzeczpospolitej Polskiej. Tu nieustannie ktoś maszeruje. Zazwyczaj z lewa na prawo, albo z prawa na lewo. Choć bywało, że i z północy na południe. Tylko raz, poważniejszy marsz był z południa na północ.
Wówczas mówiło się „bracia Czesi”, aczkolwiek i dziś niekiedy jakiś czechofil tak powie. Tylko w kręgach katolickich jakoś mniej zręcznie tak mawiać. Zwłaszcza wśród uczonych księży. Bo ci Czescy Bracia – zwani od swego duchowego ojca husytami – to w istocie tłukli się z Kościołem Rzymskim. Katolickich księży patroszyli jak wieprzki na Boże Narodzenie. Zamieszkały przez katolickich Ślązaków niemieckojęzycznych najeżdżali co rusz, przez trzydzieści kilka lat. Obraz Najświętszej Panienki, Czarnej Madonny, z częstochowskiej Jasnej Góry, zdeptać i ukraść podobno mieli (nie wiadomo, w jakiej kolejności). Tymczasem w śląskich i górnołużyckich miastach ulice noszą husyckie miano. To w Jeleniej Górze, to w Lubaniu – w katolickiej (!) Polsce. Może i któregoś hierarchę kole to w oko, ale prosty lud tego nie kuma. Za co ostatni Boży Wojownicy honory w Polsce mają nie mniejsze niż w swej ojczyźnie? Ano za to, że innych katolików łupać pomogli kilka razy. Uznających zwierzchność papieską. Tylko trochę za bardzo rozzuchwalonych na ziemi, na którą miał chrapkę pewien król Polski, co katolikiem postanowił zostać, gdy mu się tron polski trafił. Dla niepoznaki imię Władysław przybrał, choć do końca życia podobno rodzina na niego Jagiełło wołała. Litwin, niemal 400 lat po Mieszku, powtórzył manewr polityczny z przyjęciem religii chrześcijańskiej (wtedy już w obrządku rzymskim, bo w toku dziejów chrześcijanie zdążyli się rozłamać na dwa wielkie obozy).
Miał szansę Litwin sięgnąć nawet po tron czeski. Bracia czescy oferowali mu tę fuchę zobaczywszy, że radzi sobie z biciem katolików niemieckich. Kto wie... Może dziś mówilibyśmy narzeczem czesko-litewsko-polskim, a prezydent Unii Rdzennej Europy byłby zwierzchnikiem kościoła czecholitopolskiego? Wówczas największe liturgiczne święta mogłyby się odbywać na świętej górze rdzennych Europejczyków – Śnieżce. Z Wilna co prawda kawał drogi, ale oni tam gór przecież nie mają.
Honzik uczyłby się w szkole „Litva, ty moja země”, a polscy kibice wreszcie wiwatowaliby mistrzostwo świata w hokeju na lodzie i brązowe medale w koszykówce.
Arkadiusz Lipin