/
Jerzy Łukosz

Biogram

 

Jerzy Łukosz (1958) – ukończył filologię słowiańską na Uniwersytecie Wrocławskim oraz germanistykę na uniwersytecie w Ratyzbonie. Prozaik, eseista, krytyk literacki oraz tłumacz literatury niemieckiej. Opublikował m.in. "Imperia i prowincje. O literaturze niemieckojęzycznej i polskiej w dwudziestym wieku" (2000), sztuki teatralne "Tomasz Mann" (1995), "Grabarz królów" (2001) i in., powieści "Szeroka woda" (2005) i "Lenora" (2004), za którą otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Nike (2005). Mieszka we Wrocławiu.

 

Twórczość

 

Proza:

"Dziedzictwo" (1986);
"Czarna kolia. Dzieje klątwy" (pod pseud.: Johann Keevus, 1992);
"Afgański romans. Jedno życie, czyli wędrówka dusz" (1997);
"Szczurołap z Ratyzbony" (1999);
"Klauzura w kuszetce. Dziennik" (2001);
"Lenora; Prószyński i S-ka" (2004);
"Szeroka woda; Prószyński i S-ka" (2005).

 

Eseistyka i krytyka literacka:

"Terapia jako duchowa forma życia. Ja-diaryczne Tomasza Manna" (1994);
"Byt bytujący. Esej o prozie" (1995);
"Oko cyklonu. Austria. Niemcy. Szwajcaria - dialog dzieł literackich" (1999);
"Języki prozy" (1989);
"Imperia i prowincje. O literaturze niemieckojęzycznej i polskiej w dwudziestym wieku" (2000);
"Pasje i kantyleny. Szkice o literaturze" (2005).

 

Dramat:

"Tomasz Mann"; „Dialog“ 1995/11;
"Dwa ognie"; „Dialog” 1996/9;
"Grabarz królów"; „Dialog” 1997/8;
"Powrót"; „Twórczość” 1998/3;
"Śmierć puszczyka i inne utwory" (2000);
"Hauptmann"; „Dialog“ 2001/9. 

 

/
Próbka

 

Lenora [fragment]

 

 

– Wtedy podszedł do mnie chłopczyk w komży ministranta. Mógł mieć siedem lat, tyle mniej więcej, ile ten, który rano na mnie najechał.
– Teraz pan – powiedział. I dodał, wbijając swoje spojrzenie dziecka w moją zdziwioną twarz – no, pan, pan. Ksiądz już czeka.
Rzeczywiście, nie byłem jeszcze u spowiedzi! Prawda! Najpierw spowiedź, potem wieczór kawalerski! Tak bardzo chciałem sprostać wszystkim swoim obowiązkom przed ślubem, że mniej zdziwiło mnie pojawienie się przy mnie ministranta o tej porze dnia (nocy?) i jego słowa, a naprawdę przeraziło, że czegoś mogłem nie dopełnić. Nie zastanawiając się zatem, skąd ten mały wie o moim ślubie, o zaniechaniu sakramentu, który jest warunkiem innego, upragnionego sakramentu małżeństwa z Ewą, wiedziałem, że nie zwlekając powinienem tam pójść. Kierując się do bocznych drzwi ołtarza, starałem się przypomnieć sobie formułki, od których w dzieciństwie zaczynałem spowiedź. Jedną jedyną, do jakiej przystąpiłem: przed
swoją Pierwszą Komunią, dwadzieścia lat temu. Ministrant szedł przede mną.
Drzwi kościelne otwierało się naciskając wielką starożytną klamkę,
a potem popychając lżejsze przeszklone drzwi wewnętrzne. Naprzeciwko tego bocznego, a jakby głównego wejścia wisiał wielki krzyż bez Chrystusa. W ujściach obu bocznych naw stały dwa konfesjonały; w jednym z nich,
w szczelnie przysłoniętej kabince, paliła się lampka. Przyklęknąłem w niewygodnej czeluści dla grzeszników, zbliżyłem usta do drewnianej kratki
i szepnąłem:
– Przyszedłem...
Inie wiedziałem, jak mam dokończyć. Nie mogłem powiedzieć: „Przyszedłem wyznać grzechy”, bo choć nie zamierzałem niczego ukrywać nie zdążyłem sklasyfikować swoich niektórych uczynków jako grzechy. Dziś wszystko wydawało mi się poza grzechem i dobrym uczynkiem. Liczyły się tylko sprawy naprawdę dla mnie ważne, a te nie mogły być ani grzechem, ani dobrym uczynkiem. Zdawałem sobie też sprawę, że muszę coś powiedzieć, inaczej ksiądz straci do mnie cierpliwość. Postanowiłem dać sobie trochę czasu, zagrać na zwłokę. Wszystko tak, by nie zirytować księdza za drewnianą kratką, co wczesną porą było pewnie trudniejsze niż w innych okolicznościach.
Zacząłem więc mówić z pamięci zapamiętane formułki.
– W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
– Amen – usłyszałem.
– Wierzę w Ciebie, Boże żywy, w Trójcy jedyny, prawdziwy. (Tu zrobiłem przerwę. I jeszcze szybciej, niż zacząłem, dokończyłem) Wierzę w coś objawił, Boże, Twe słowo mylić nie może. 
Zawiesiłem głos, nasłuchując, jaka będzie reakcja mojego spowiednika, i gorączkowo szukając w pamięci grzechów. Po drugiej stronie ażurowego przepierzenia była cisza. Miarowy oddech spowiednika i jego oświetlony
lampką, starannie ogolony policzek świadczyły o jego – przynajmniej fizycznej – obecności. Milczenie trwało niepokojąco długo, więc żeby je przerwać, powiedziałem coś, co wydało mi się na tę okoliczność w sam raz:
– Ach, żałuję za me złości, jedynie dla Twej miłości, bądź miłościw mnie grzesznemu, dla Ciebie odpuszczam bliźniemu.
Ksiądz przerwał mi łagodnym głosem:
– Do rzeczy, Adaśku.
Postanowiłem zacząć okrężną drogą, i jak najdłużej na niej zostać. Nie mówić o sobie, nie dotykać swoich spraw i tajemnic, bo zostawi to we mnie wielki niesmak i zabierze, co mam najcenniejszego: ich stan nienazwany; ich – moich rzeczy we mnie – teren okrążony, namierzony, ale niezdobyty. Licząc, że tak uda mi się rozbudować wstęp, by na właściwą konfesję prawie nie zostało czasu, powiedziałem:
– Proszę wybaczyć niezborność moich myśli, ale jestem w szczególnym momencie swojego życia. Do tego nie bardzo dopisuje mi zdrowie.
– Do rzeczy – powtórzył stanowczo mój spowiednik.
– Pragnę zacząć od dzieciństwa. Mam czasem wrażenie, że każdy mój dorosły czyn miał w dzieciństwie swój mały wzór.
– Nie owijaj w bawełnę.
– No, więc moje grzechy, jakkolwiek dla mnie samego niepochwytne
w ich sednie, ujawniły mi swoja strukturę. Od niej też zacznę, aby nie zwlekając przejść do sedna. Moje grzechy są pewną uchwytną fizycznością. Są pociągłe i rozciągliwe, podłużnie znaczące i wzdłużnie czytelne, narastająco rosnące i nieopanowanie wybuchające, a ponad wszelką wątpliwość moje własne. Nieprzejrzysta wydaje mi się wszelako ich zawartość, ich grzeszny wsad. Daremnie wypatruję choćby zalążków grzesznych objawień w synchroniach swoich czynów, zaniechań, stanów i potencji. Nie mam bowiem pewności, z jakich drobin składają się moje grzechy. Ani czym są. Być może są, jak każdy czyn, zaniechanie, stan lub potencja sumą nacechowanych dodatnio lub ujemnie elementów. Rzecz w tym, by dojść ich postaci. Inaczej cóż mówić o pochyłej konfiguracji, szczycie gradacji ku dnu
dewiacji, które w sumie razem nazywamy grzechem!
– Jakieś kpiny sobie urządzasz – usłyszałem zza kratki.
– Nic podobnego. Jakie kpiny? Nie śmiałbym.
– No to grzechy mów! A nie mi tutaj kręcił będziesz.
– A teraz wyznam swoje grzechy – powiedziałem, przypomniawszy sobie formułkę spowiedzi z dzieciństwa, poprzedzającą spowiedź właściwą.
– Wal.
– Mam jednak do powiedzenia tyle, że trzeba by długo mówić. Jakby książkę wypowiedzieć. Książkę o całym życiu. Książka o całym życiu może przejść przez człowieka w krótkiej nawet, ale starannie wybranej chwili.
– No, gadajże wreszcie. Tylko streszczaj się.
– Idzie właśnie o to, że nie mogę się streszczać, bo to, co chce powiedzieć, mogę powiedzieć tylko, nie streszczając się.
– To daruj sobie przynajmniej wstępy.
– Nie mogę sobie darować wstępów, bo inaczej nic nie powiem. Nic nie mogę sobie darować, bo moje grzechy to nie jest jakiś rejestr albo inwentarz, tylko rzecz taka..., no, nie wiem. Taka że mowę odbiera.
– Jezus Maria. To może spisz je i przynieś. Przysiądź na chwilę w ławce z ołówkiem, skup się nad kartką papieru, pomyśl, zastanów się nad sobą, swoim niegodziwym życiem. A potem przynieś mi kartkę.
– Nie umiem. Swoje grzechy mogę wyznać tylko tak, jak mi przechodzą przez gardło, jak nie mogą mi przejść przez gardło. Są bardzo trudne do ujęcia w słowach.
– Strasznieś musiał nagrzeszyć.
– Strasznie.
– Zabiłeś kogo?
– Nie wiem.
– Co takiego?
– Nie fizycznie, znaczy...
– W porządku. Dalej. Duchowi Świętemu nabluzgałeś?
– Nie wiem.
– Maluczkiego zgorszyłeś?
– Nie wiem.
– Profanacji się dopuściłeś?
– Nie wiem.
– To co wiesz?
– O to chodzi, że nawet jeśli coś wiem, to jest to wiedza, której nie umiem wypowiedzieć tak, jak ksiądz tego ode mnie oczekuje.
– Myślę, że chcesz coś przede mną ukryć. Przede mną ukryjesz dużo. Acz nie wszystko, bratku, nie wszystko! Przed Panem Bogiem nie ukryjesz nic.
– Ale ja niczego nie chcę ukrywać. Chcę wyznać jak najszczerzej swojego grzechy. Wszystkie grzechy. Tylko co zrobić z takimi, których wypowiedzieć się nie da tak, jak ksiądz by chciał?
– Jak to nie da? A może ty jesteś cudzoziemcem? Może ty nie znasz zbyt dobrze polskiego?
– Znam tylko polski.
– Więc wal! Według dziesięciu przykazań, wal!
– No więc nie miałem Bogów cudzych przed Bogiem. Tym Bogiem. Tym Bogiem właściwym. Naszym, znaczy.
– Imię brałeś nadaremno?
– Nie brałem. Tylko w potrzebie wzywałem Boga. Ale czasem była to tylko potrzeba słowna. Nie żeby wzywać majestat boży. Ale żeby. No, wie ksiądz.
– A jak tam z dniami świętymi było? Święciłeś. 
– Wydaje mi się, że święciłem dni święte i dni nieświęte. Poczytywałem sobie nawet za szczególną zasługę, że święcę też dni nieświęte.
– Bzdura. Masz minus.
– O Boże!
– Czciłeś ojca?
– O, jeszcze jak.
– Matkę czciłeś?
– Do niemożności.
– No, przesada nie jest wskazana w niczym. Z wyjątkiem miłości bliźniego. No! Gałganie! Powiedzmy, że nie zabiłeś. Bo jakbyś zabił, to bym ci nie mógł dać rozgrzeszenia. I Ewunię twoją powiódłby do ołtarza ktoś inny.
– A jak tak z cudzołóstwem było, bratku? Cudzołożyłeś czy nie cudzołożyłeś?
– Cudzołożyłem.
– I co? Żałujesz?
– Nie.
– Słucham?
– Nie żałuję.
– Czy ja dobrze rozumiem? Czy ja prawidłowo słyszę? Nie żałujesz za grzech? Przychodzisz tu i nie żałujesz? A to ty nie wiesz, Adamie, że żal za grzechy jest warunkiem ich odpuszczenia?
– Proszę mi odpuścić ten grzech w takiej postaci, w jakiej on we mnie jest. Przecież kłamstwo też jest grzechem. Nie chcę kłamać. Nie żałuję. No, w każdym razie nie żałuję wszystkiego.
– To wynoś mi się! Żebym cię tu więcej nie widział!
Ksiądz krzyknął na cały kościół. Odruchowo spojrzałem za siebie. Jaki wstyd. Ksiądz krzyczy. Oby nikt nie musiał tego przeżywać, co ja w tej chwili przeżywałem.
– Wydaje mi się wszakże – powiedziałem spokojnie – że żal nie jest tu najważniejszy. Ważne, co we mnie zostawiły moje miłości i miłostki. Nie czuję niczego złego. Przeciwnie, na samo wspomnienie w większości przypadków ogarnia mnie czułość. Jakbym powiedział, że jest we mnie żal, to bym popełnił grzech kłamstwa.
– Ty zwyrodnialcu? I w tym stanie ducha śmiesz przychodzić do spowiedzi? Za żonę chcesz brać Ewunię i barłożenia z innymi babami nie żałować? Będziesz smażył się w piekle!
Ksiądz wysunął rękę ze swojego pomieszczenia w konfesjonale i, jak robił to na lekcjach religii, trzepnął mnie w tył głowy.
– A co ma do tego Ewunia? Ja tylko mówię o sobie, czym jestem. O tym mówię, co jest we mnie.
– Toś na pewno i kradł. Od szóstego do siódmego przykazania droga krótka.
– Nie przypominam sobie.
– Lepiej by było dla ciebie, gdybyś sobie przypomniał. – Ale nie pamiętam.
– Masz minutę. Przypomnij sobie, radzę ci.
– Nic nie powiem.
– Nie powiesz?
– Nie, bo nic nie mam do powiedzenia.
– Nie? Poczekaj no! Hultaju. Już ja ci rozwiążę język. Już my mamy swoje sposoby.
– My?
– Mówię o egzekutorach ludzkiej szczerości. Dziury w pamięci umiemy łatać jak nikt inny. Dla dobra duszy.
– Łatać? Dziury w pamięci? Mojej pamięci nikomu nie wolno tknąć.
– To się jeszcze okaże. No więc mów po dobroci. Zaczęło się pewnie od grosika podwędzonego mamie!
– Niczego takiego nie pamiętam. Wiem, że kiedyś powtórzyłem czyjąś myśl. Ale czy to kradzież?
– Co?
– No właśnie. Czy to kradzież, bez własnej inwencji powtórzyć coś, co ktoś wymyślił?
– Nie rozumiem. Powtórz jeszcze raz, powoli.
– Egzekutor mojej szczerości powinien rozumieć wyznany grzech bez powtarzania. Nie wolno powtarzać tortury wyznawania grzechów.
– Odpuszczę ci za to i owo w pokucie.
– W pokucie?
– Jako inkwizytor twojej szczerości powinienem zadać ci pokutę. Tak cię zasypię zdrowaśkami, że na swoim weselu będziesz jeszcze zmawiał. Więc gadaj!
– Fałszywe świadectwo mówiłeś?
– Wiele razy.
– Ile?
– Nie policzę. Ale ja nie chciałem źle. Nigdy nie wiedziałem, jakie świadectwo jest prawdziwe. Mówiłem: szary, a miało być: prawdziwy. Mówiłem: żałosny, a powinno być: bohaterski. Mówiłem: złoto, a powinno być: sadza. Czasem wydawało mi się, że jak powiem prawdę zgrzeszę przeciwko piątemu przykazaniu. Wydawało mi się dzisiaj, że ktoś popełnia wobec mnie grzech przeciwko piątemu przykazaniu, mówiąc prawdę.
– A żony czyjejś pożądałeś?
– Wiele razy.
– No, i co ja mam z tobą zrobić?
– Ale ja pożądałem też męża, dziecka, książki.
– Cooo? Niech mnie święci pańscy trzymają, bo nie wytrzymam!
– Niewinnie pożądałem.
– A jak pożądałeś innej rzeczy, która jego jest? To też grzech. Czyjegoś auta pożądałeś?
– Bywało. – Zboczeniec!
– Zmysłowo pragnąłem.
– A z dwóch przykazań miłości spowiadaj mi się tu zaraz. Ale już!
– Tu zaczyna się problem. Bo kończą się żarty. Byłbym szczęśliwy, mogąc powiedzieć księdzu, że przez całe życie byłem po stronie miłości. Bywałem po tej stronie, owszem. Ale po stronie miłości nie da się bywać.
– Co cię odwodziło?
– Ja sam.
– Egoista?
– Coś w tym rodzaju. Duch mdły, rozumie ksiądz? Do miłości trzeba du-
cha jak skała. Mnie ćwiczono do życia w mdłościach. Kadzidło, szopka betlejemska. Żłóbek, żeby się móc zdrzemnąć w miłości bliźniego. A rzecz była
na walkę, na wielkie rozdarcie.
– Co ty chcesz od żłóbka, szopki i kadzidła, ciulu?
– To piękne rekwizyty mojego dzieciństwa.
– Toż to największe symbole miłości, które przenikają całe nasze jestestwo.
– Prawda.
– No, to co się tobie nie podoba?
– Ja. Mnie nie przeniknęły.
– Może ty niedowiarek jesteś?
– Może.
– Krzepki chłopak, przecie widzę, że ledwie się w tym konfesjonale mie-ścisz. A taki mizerak duch.
– Bo miłość, to, wie ksiądz, jest coś, czego nie da się podgonić, postawić przed czołem, żeby przeniknęło. Co zresztą będę księdzu mówić, przecież to ksiądz jest specjalistą. Poza tym jestem słabeusz. Na duchu, bo mnie się jestestwo skurczyło, że już tam chyba nic nie przeniknie. Na ciele, bo mnie noga rwie, że myśli ledwie pozbierać mogę. Jakiś kutas najechał na mnie rowerem.
– Kto?! Jak ty się wyrażasz na spowiedzi?!
– Przepraszam. Bliźni. Malutki taki.
– Wybaczasz mu?
– Niech spada.
– Pytam, czy mu wybaczasz.
– Tak.
– To najważniejsze. Wybaczając, zyskujesz wybaczenie. Ktokolwiek wybaczył jednemu z tych najmniejszych, temu wybaczone będzie. Odpuszczają ci się grzechy twoje.

 

 

Jerzy Łukosz