Grzegorz Czekański: Flashback: Przemysław Witkowski
Nie zmarnuj tego, pisał/ do mnie andrzej. To Przemysław Witkowski. Jeden z tych autorów, którzy jeszcze dwadzieścia parę lat po wyjściu z niemowlęctwa bawią się kablami, lutują przerwane przewody, palą saletrę, ćmią po kątach kiepy, grają w kapsle i słuchają sodom i anthrax (to, rzecz jasna, Fisz). Kochają zapach opiłków wtartych w opuszki, topią katiusze z kasetonów i nie mogą przegapić widoku iskier, gdy tnie się blachę starego malucha w garażu po dziadku. Imadło, tranzystor, frezarka. Wyciekający elektrolit. Korozja na blasze. Ale, dobra, musimy się dyscyplinować. Bo na początku był andrzej – ale jak tu nie odnieść się do Sosnowskiego (zgodnie z tym, co na początku sobie już powiedzieliśmy, że na przypisy i odniesienia mamy embargo)? Mimo wszystko spróbujmy.
Przemysław (czasami niekonsekwentnie zdrabniający się do Przemka) Witkowski w swoich wierszach mówi więcej, aniżeli jest w stanie wyartykułować aparat mowy przeciętnej istoty ludzkiej. Uprawia poetykę szczękościsku, opartą na ciągłych przepięciach, zmianach tempa, flashbackach. Pisze na ciągłym zrywie jak czarnoskórzy nowojorczycy, których ktoś wystrzelił do średniej wielkości europejskiego kraju na „P”, gdzie pono (w ich mniemaniu) występują niedźwiedzie. Ale Witkowski. Witkowski. Mówmy o Witkowskim.
Zwykł on uchodzić (trochę samozwańczo) za poetę się angażującego, co wychodzi mu w zasadzie na szkodę, chyba żeby kierować się taką logiką angażu społecznego literatury, która nastawiona jest na powierzchowne kolekcjonowanie tropów, na proste zaliczanie detali, na strategię wspólnego mianownika. Czyli takie podejście, która zakłada, że wystarcza rzec: Polska, a jest się poetą politycznym; że wystarczy krzyknąć: Jezus, a będzie to niechybny dowód na przynależność do konkretnej linii religijnej; że wystarcza powiedzieć: Kobieta, a już, drogi twórco pięknych wierszy, zostaniesz uznany (a na pewno uznana) za orędownika feminizmu. Albo gender. U Witkowskiego taka optyka prezentowałaby się absurdalnie. Taka optyka prezentowałaby się absurdalnie w stosunku do każdego poety.
Arkusz „Lekkie czasy ciężkich chorób” to trzynaście strumieni świadomości, które Witkowski systematyzuje porządkiem chronologii: teksty układają się w cykle lat (od 1986 do 2008 roku), i te lata jakoś na dany każdy wiersz rzutują. Najczęściej są to strzępy jakichś doświadczeń. Strzępy – albo skrzepy, bo te wiersze są lepkie od juchy, bo jest znów w nich pozwierzęca posoka, ale jeszcze bardziej zdynamizowana niż u kolegi Sadulskiego. I posiada ona inny wektor. Bestiaria Przemysława Witkowskiego są bowiem skrojone na przeżywanie wzajemnej dziwności. Warstwa tłuszczu, warstwa suchych kości („na zewnątrz, 1997”). Odwiedzamy więc te gabinety osobliwości, w której drzemią preparaty, martwe płody i szczepionka na polio. Słowem: to wiersze pachnące kwiatem tuberkulozy.
Co „jara” tego autora? Kręci go wszystko, co odszczepione, odchylone od normy, jakby opowiadający czuł się w obowiązku, by na każdym kroku podkreślać swoją odmienność – poprzez doświadczanie odmiennych stanów świadomości. Tak, jest w tym pewien szamanizm: mówiący u Witkowskiego wstrzela nas zawsze w samo centrum dziania się wiersza. Trzask, gałązek, chrzest domofonu, obudziło mnie radio („na zewnątrz”). Nafta i lizol w piwnicy, nowe bloki naprzeciwko („ziemia niczyja, 1999”). Nocne krzyki, w wannie żyletki oblepione sokiem („a one już wiedziały, 1997”). Można w tym dostrzec parę mankamentów.
Po pierwsze, postawić można byłoby zarzut przegadania, i rzeczywiście coś w tym jest, znajdziemy tu trochę waty, ale słowotoki tych fraz są zbyt nabuzowane, by zbyć je byle prychnięciem: mają w sobie wyraźną intensywność przeżywania, jakby powołaniem Witkowskiego było maksymalne rekonstruowanie przeszłych stanów i reakcji, jakie opowiadający w tych tekstach chce zawrzeć. Wiąże się z tym drugi zarzut, ponieważ niektóre obrazy są pisarsko ryzykowne (pachniało świeżymi ciałami, ołów był w żyłach [geometria kół, analiza spalin]), ale to troszkę naiwne nieokrzesanie wychodzi, generalnie, autorowi na korzyść: nie da się bowiem nie docenić pijanej rzutkości, która dominuje nad tym arkuszem, mimo że przydałaby się mu ręka redaktora, uzbrojonego w oprzyrządowanie do wykrywania słownej waty.
Leciutką zmianę przynoszą debiutanckie „Preparaty”, m.in. z racji obecności redaktora (Roman Honet), ale różnica zasadniczo tkwi w częściowej utracie kondensacji i rozrzedzeniu substancji składowych, które na „Preparaty” się składają – kondensacji stanowiącej o sile arkusza Witkowskiego. Związane jest to nie tyle z rezygnacją z datowania (co pozornie skutkowałoby utratą spójności, ale nie jest to znacząca przyczyna) i kilku wierszy z „Lekkich czasów…”, ale także z osłabieniem tempa nowych wierszy. Jedna z przyczyn: do osobliwie wykreowanej przestrzeni wierszy Witkowskiego wdzierają się bliscy (osoby z autorem związane: Ilona, Michał, mimo że wcześniej obecni byli np. niejacy Bartek i Marta), jak i sam opowiadający. I mimo że zaznaczali swoją obecność wcześniej, to stanowili oni wówczas integralny element rzeczywistości, jeden z preparatów do mierzenia dziwności świata. A teraz? Teraz sami o tym świecie stanowią, dyktują warunki, dysponują możliwością współdecydowania o ich udziale w tym szalonym przedsięwzięciu, jakim jest ta poezja. Dochodzi do ich upodmiotowienia, paradoksalnie, z utratą wiarygodności tych dziesiątek nerwowych kresek, którymi Witkowski graweruje piętrzącą się pod jego ręką (a przed naszymi oczami), jakby powiedział Witkacy, rzeczy wistość.
Gdzieś w tym zamieszaniu zauważalny jest wciąż najbardziej chyba spójny wektor: pamięć. To o pamięci przecież są w większości te teksty, o pamiętaniu zdeformowanym i zdegenerowanym, o wystawieniu pamiętania na ekstremalne próby i poddawanie go monstrualnym przeciążeniom. Witkowski eksperymentuje na tożsamości opowiadającego, rozpieprzając spójność podmiotu rytmem nadpobudliwości, technologią made by ADHD. W tym opętaniu jest metoda: pamięć fotograficzna dawno nie była tak poddawana odrealnieniu i w tej mierze falsyfikowana. Jaka piękna katastrofa. I ani słowa o Andrzeju Sosnowskim, którego – jeżeli już – czuć tu chyba tylko mimowiednie. Ale chyba jednak nie.
Grzegorz Czekański