Jakub Skurtys: "Prognoza na jutro jest dzisiaj nieczynna" - rozmawiał z państwem Marcin Hamkało
Nie ma już czasu, nie ma już czasu
Czas z nadawania przełączyć na nasłuch
[M. Hamkało, trenuję tren trendy]
Legnicki Fort (1997-99), który okazał się po czasie tym, co wieściła mu nieszczęśliwie nazwa – bastionem poezji obwarowanej zewsząd nazwiskami wspierających się wzajemnie autorów, nieco już zapomnianej, zarchiwizowanej do miana wielkiego performance'u i awangardowego festiwalu, wróżył swego czasu Marcinowi Hamkale wielką karierę. Niestety klucza do jego wierszy poszukiwano wtedy poprzez negację, upatrywano go w wyczerpaniu, w poezji nie tyle spektakularnej, co po prostu niebezpiecznej dla samej istoty „poetyckości”. Hamkało miał przynieść, zamiast nowej legendy i kolejnych deklaracji, chlust zimnej wody, wiadro jawnie demonstrowanej sztuczności, która wdarła się do tekstów i zakłóciła przekaz. Tak też wydaje się „poezjować” wrocławski twórca: blisko reportażu, czerpiąc z poetyki reklamy, w przestrzeni codziennej rozmowy i zalewających nas medialnych komunikatów, ale zarazem na granicy kpiny, przesuwając się w stronę banalizmu i gier językowych.
Jego twórczość jest jakby reakcją na wielką przemianę, jaka miała i musiała nastąpić po roku 89., a dokonała się pośrednio za sprawą brulionu. Poezja ta stanowi jednak nie tyle odpowiedź na dekanonizację i tryumf prywatnych narracji, co okazuje się być konsekwencją tych właśnie procesów – kapitalistyczno-globalizacyjnych metamorfoz, które uwolniły język wiersza, a zarazem pozbawiły go sakralnego wymiaru. Po pierwszym tomie limes (1996), będącym właściwie jednym, dwustronicowym poematem, a zarazem bardzo odważnym debiutem, Adam Wiedemann upatrywał w Hamkale człowieka, który może w przyszłości uczynić pisanie poezji niemożliwym:
"Inicjując swą drogę twórczą żartem z idei twórczości oryginalnej poeta wiedział, co zamierza: przy jego nowych (drukowanych w prasie) wierszach Andrzej Sosnowski i Tadeusz Pióro zdają się być poetami piszącymi szczerze i od serca."
Pisanie nie zostało jednak ani zakończone, ani tym bardziej rozpoczęte na nowo. Hamkało, owszem – zagrażał – ale znacznie bardziej na płaszczyźnie treści niż formy i języka (jeśli te sztuczne opozycje możemy jeszcze podtrzymywać). Zaznaczmy: zagrażał, choć nie wygrażał nikomu, nie demonstrował i nie opowiadał się właściwie za niczym konkretnym, pozostawiając wiersz jako pole bacznego przyglądania się rzeczywistości, również tej będącej jedynie komunikacyjną symulacją. A ona z kolei jawiła się w nie najciekawszych barwach, raczej na powrót szaro, rozczarowująco, zalana różnego rodzaju pustymi komunikatami, które nie spełniały już funkcji porozumienia i należało je jedynie zebrać, zacytować i wyszydzić:
fotomasaż, mikroprądy, vacum, ultradźwięki, mezoterapia,
kriochirurgia, elektrokoagulacja, toksyna botulinowa,
mikroiniekcja plemnika, odkryjesz swoje piękno
już po pierwszych sesjach
[wysokie o]
Co gorsza jednak, nic nie zapowiadało (i nie zapowiada – w wierszach oczywiście) kolejnej zmiany. Historia, jak chciał niegdyś Fukuyama, wypełniła się, ale oświeceniowy projekt emancypacyjny okazał się niewystarczający. Nowe społeczeństwo pozbawione zostało zarówno mitów o przeszłości (zaczęła bowiem obowiązywać dekonstrukcja mitów zbiorowych), jak i tych o przyszłości (prywatne miały się bowiem w poezji dopiero narodzić lub raczej „upublicznić” choćby za sprawą nobilitacji Dyckiego czy Wiedemanna). W tej odmitologizowanej przestrzeni wszystko musiało wydać się prostsze, mniejsze, bardziej skurczone, a zarazem ciążyła nad nią wizja „stanu wyjątkowego”, jako opacznego spełnienia dotychczasowych pragnień poezji, zarówno tej walczącej, jak i tej w pełni „antykonradowskiej”:
w ślepych kuchniach nie mogli nas za cholerę trafić więc
właściwie byliśmy bezpieczni gdyby nie świadomość
że jakoś to będzie, i że się w głowie zmieści, bez końca.
[zaper party]
Perspektywa czasu, który już się wypełnił, albo który dzieje się właśnie teraz, choć bez spektakularnych fajerwerków i wbrew dawniejszym oczekiwaniom, towarzyszy Hamkale w większości jego wierszy. To czas, a zatem również przestrzeń, które utraciły cały swój potencjał i zdolność do ewolucji, czy raczej, czego oczekiwalibyśmy po debiutującym twórcy: rewolucji. Nie ma więc propozycji nowego porządku, a zastąpić ją musi świadomość utraty dna i niekończącego się „teraz”. „Innego końca świata nie będzie”, można by rzec, przytaczając Miłosza i wtórując mu tekstem Hamkały z trzeciego tomiku nagrałem mu się: „zza winkla dwudziestu z trumnami czyli pogrzeb niosący już nie cierpiące zwłoki / czarne tercyny ale chociaż tamci z piłami czekają na znak to żadnych // znaków nie będzie będzie obojętniej” [requiem (a tam już czyhała mordercza szadź)].
Wciąż powracający brak obietnicy zapętla się w tych wierszach aż do absurdalnych konstrukcji lub jest natychmiast rozpraszany, skłaniając podmiot do porzucenia wszelkich oczekiwań, do podjęcia życia w próżni, w przestrzeni pozbawionej pamięci, gdzie obowiązuje epikurejska tautologia: „Jeśli coś mnie zaskoczy, będę zaskoczony" [jaracza 18/15]. Czasem właśnie, jak w utworze entwicklungsroman, który wymaga tu przytoczenia w całości, życie zamyka się w słowach, a czasy przestają wzajemnie do siebie przystawać, tworząc nierozwiązywalną klamrę. Koniec bowiem albo dawno już nastał, albo nie ma nawet sensu go wyczekiwać:
Kiedy już oswoił nowy rodzaj buntu i z wrodzoną
wprawą pochwalił się znajomym najnowszym
modelem tostera do banknotów i już nie pytał
jaki kolor ma krew daltonisty, ale zapytał, co czuje
facet który przez całą noc stepował w Akermanie a od-
byt przestał mu przypominać Heideggera, wtedy
ta niedziela, kiedy się
obudził senny i wyszedł na balkon zamiast do
łazienki, a w telewizji Magic powiedział że Biali
nie potrafią latać, będzie niedzielą ostatnią.
To sprawozdanie z rzeczywistości czy raczej reportaż, refleksyjny reportaż o codzienności, w którą wdzierają się zarówno lektury z „górnej półki”, jak i telewizyjna papka, zarówno przemyślenia, jak i przebicia z rozmów, fragmenty wydarzeń, przebłyski jakichś istotnych momentów oraz sny. One wszystkie – koniec końców (i bez końca!) – egzystować będą w wierszu na równych prawach. Prowadzi to nieuchronnie do uznania jeszcze jednego istotnego aspektu „późnej nowoczesności”, w którą wpisuje się Hamkało. Stan zawieszenia jest tu zarazem stanem rozmycia, w którym każde potwierdzenie wydaje się doraźne, a tęsknota nieuzasadniona: „i przypominam sobie / to, co przeczytałem i tamto, co raczej przeżyłem, choć co do szczegółów / brakuje pewności” [amsterdam]. „Wpisywać się” znaczy w tym kontekście jeszcze coś: że to właśnie wiersz przejmuje teraz funkcję życia, staje się aktywną stroną, w której głos na chwilę deklaruje własną niepodległość. A zarazem ten sam wiersz jest najbierniejszą z możliwych form wypowiedzi, zwłaszcza gdy, tak jak teksty Hamkały, atakuje bezpośrednio swoją nieautentycznością. Gdzieś w tle pozostaje życie, w stanie z założenia niemożliwym, za każdym razem wymaga się bowiem od podmiotu gry potwierdzeń, deklaracji w miejsce nieistniejących odpowiedzi: „(...) Żyjemy? Jak chcesz” [mordercza ballada]. Na tę performatywność, która nieuchronnie musiała zapanować w rozmytej przestrzeni późnej nowoczesności zwraca uwagę autor wielokrotnie:
I dobrze. Zwłaszcza kiedy otwieram oczy i pierwsze,
co widzę, to twoja wyciągnięta ręką, w której coś
mokrego w plastikowym kubku (żyjesz? jeszcze nie wiem)
[KO]
Najistotniejsza wydaje się zatem deklaracja, jak choćby ta z wiersza post, gdzie wbrew powtórzeniom, jako mechanizmom władzy („dużo cytujemy, choć o tym nie wiemy”), i zawłaszczeniom, których język i dyskurs dokonują na życiu każdej jednostki, wspomina się z pewnym lekceważeniem wtórność, skończoność i ograniczoność mówiącego. I być może nie wystarczy to, aby stać się na powrót niewinnym, ale pozwala spróbować odzyskać głos:
to, co przed nami i to, co za nami,
jest poza naszym zasięgiem, więc chociaż wiem,
że to niemożliwe, mówię swoimi słowami.
[post]
O jednej, nader istotnej rzeczy, nie było dotąd mowy, a mianowicie o samej rzeczywistości i strategiach jej włączania (tudzież: strategiach przetrwania) w wiersz. Niepodważalnie tekstualny wymiar tego, co nazywamy na ogół rzeczywistym, a z czym wiąże się cały zestaw pojęć od „postrzegalnego” po „prawdziwe”, zostaje w tych wierszach wyeksponowany i poddany ponownej weryfikacji:
(...) Mógłbym, to prawda, użyć słów
panowie i panie, gorzko! ale mogło być gorzej! albo
rozkazać prowadzić miłość cicho i powoli,
bo tak łatwiej dostrzec jej aspekt żałobny, ale chyba wolę
stroić miny do wstecznego lusterka, na całe gardło
zniekształcając szlagiery z wybranego na oślep radia.
[santana (VW)]
W tych zniekształceniach i pęknięciach lokuje się na ogół podmiot. Zabiera on głos lub stawia pauzę właśnie w miejscach, w których komunikat rozpada się i odmienia, ujmując zarówno to, o czym miał „źródłowo” informować, jak i to, co wypływa z niego bezwiednie. Taki efekt uzyskuje on choćby w tekście hymn (przytaczam w całości):
Jerzy Kukuczka, który przekroczył granicę
ludzkich możliwości, Stanisław Szozda,
to cudowne dziecko dwóch pedałów i Irena
Szewińska, wciąż prędka, choć już nie ta
świeżość w kroku, daleki przerzut skazany
na powodzenie i rośli obrończy powieszeni
w powietrzu, rozpaczliwe parady, bomba
Irlandczyka, jeszcze tylko setka, przecież
nic nie było. Spotkania o wszystko.
gdzie zbiór powszechnie znanych, komentatorskich gaf staje się pretekstem do refleksji nad samą komunikacją, a puenta zamiast zamknąć tekst silnym żartem, przesuwa go w stronę bardzo poetyckiego (wedle powszechnych gustów) wyznania. Czyżby zatem myśl o tym, że owo „spotkanie” dokonuje się tylko poprzez język, w jego granicach, ale zarazem zawieszone jest w ciągłym oczekiwaniu na pęknięcie, poddawane wielokrotnym aktom przepisania, za każdym razem z nadzieją, że coś ostatecznie „rozklei się w dobrą stronę”? Z napływem danych trzeba tu (w wierszu) walczyć nieustannie, zarazem licząc, że jakiś anakolut lub pokraczna fraza czy nieoczekiwany rym zaburzą nagle rytm, bo:
Żeby nadać znaczenie,
Trzeba więcej czasu albo cierpliwości, a w końcu
I tak nawet te najważniejsze słowa się rozklejają. I szum,
Panie, szum.
[psalm III (ma©ho łka)]
Towarzyszy nam szum w eterze, a zarazem dostatek materiału: sloganów, nazw, sfer życia jeszcze nie wyeksploatowanych przez literaturę, otwierających się właśnie przestrzeni rynkowych, które adaptują w sposób naturalny poezję jako strategię perswazji. Towarzyszy również reklama, a za nią podążająca wizja korporacji, rodzina, a w raz z nią potrzeba gromadzenia środków, pięcia się po drabinie ekonomicznego awansu i „urządzenia się” w życiu. Te możliwości wprowadza do języka Hamkało w pełni świadomie, pozwalając sobie na jawną niesubordynację, ordynarność, banał i frazes, jego wiersz bowiem nie ma estetyzować, lecz prowokować – pytanie tylko, kogo i do czego:
Wierszyk się ścibi i wierci
bo się podobać chce
A niepodobna się wierszykowi
podobać, oj, nie od podobania
jest wierszyk, by był
Ale od uwierania
[demo]
Warto zauważyć, że w ostatnim tomie wrocławskiego poety (nagrałem mu się, 2005) głos podmiotu zdaje się zyskiwać na sile, stawać się odrobinę wyraźniejszy, bardziej świadomy siebie i miejsca, które przyjdzie mu zająć. Komunikacyjna próżnia, w której „powiedzmy, że to jeszcze nie koniec, powiedz: ‘my’” [siostro] zostaje wypełniona jego oczekiwaniami, próbą rewizji relacji międzyludzkich, umiejscowienia się w hierarchiach i następstwach, jakby zasada przylegania rzeczy (lub słów) była jedyną spajającą świat. W taki półsenny sposób bytowania wprowadza nas już pierwszy tekst:
Jestem właśnie w wieku mojego ojca jak go zaczynam pamiętać,
idę przez getto i widzę głównie następców o odroczonym zwątpieniu.
Niepewnie idę, natomiast miasto nie wątpi, szczerzy skrzyżowania
[krótki sen]
Podmiot zaczyna więc prowadzić swoistą „partyzantkę” i właśnie ją należałoby zaliczyć do wspomnianych wcześniej „strategii przetrwania”: metodyczne podkopywanie wiersza (corpus del.), sprzedawanie sentencji, skandowanych fraz, pseudokomunikatów (jak w tekście m.) i językowego bełkotu (którensukinsynrżniemnienakasie). Jako że na ogół pojawiają się one na równi z każdym innym pusto- i „pełnosłowiem”, wiersz nie może się bać; musi podjąć barbarzyńskie wręcz ryzyko, żeby w ten nowy system wszczepić coś od siebie, potwierdzić status inny, niż „w konwencji ‘zaraz wracam’”, pozostając zarazem między dwoma homofonicznymi uzurpatorami: zewnętrznym dyskursem i wewnętrznym, autorskim komentarzem. To jeszcze jedno odważne wejście, któremu nie można odmówić językowego krytycyzmu ani zarzucić pustego poetyzowania. W końcu w tej poezji jest także:
centrum. Poszukiwacze znowu rozkopali miasto. Liście nawet nie
drgną, ale mosty np. i druty w napięciu, jak również kapciobiegacze
w blokach czekają na wystrzał. 1999, Polska, puszczam oko do cyklonu.
[w oku]
Jakub Skurtys