/
Wacław Grabkowski

Biogram

 

Wacław Grabkowski (1953) – prozaik. Opublikował m.in. książki: "Wypalacz drutu" (2000), "Dziewczyna Kosmity i inne opowiadania" (2002), "Dzieci z Wilczego Kąta" (2003), "Park Wschodni"(2006), "Kapelusz i bandana" (2007). Laureat nagrody miesięcznika „Odra”, nagrody głównej w ogłoszonym przez Oficynę Wydawniczą Atut konkursie na powieść współczesną. Mieszka we Wrocławiu.

 

Twórczość

 

Proza:

"Szczupaczek i inne opowiadania" (1993);
"Wypalacz drutu" (2000);
"Dziewczyna Kosmity i inne opowiadania" (2002);
"Dzieci z Wilczego Kąta" (2003);
"Guz w fiołkach" (2005);
"Park Wschodni" (2006);
"Kapelusz i bandana" (2007).

 

Inne:

"Mało im naszych łez? Dziennik z czasów powolnego upadku komunizmu 1980-2007" (2007).

 

/
Omówienie

 

 

Eden na cmentarzu – z Wacławem Grabkowskim rozmawia Andrzej Goworski

 

Andrzej Goworski: Wacławie, debiutowałeś tekstem poetyckim we wrocławskim niskonakładowym piśmie „Sigma” pod koniec lat siedemdziesiątych minionego wieku. Musiało jednak minąć ponad dziesięć lat, żeby – jako laureata ważnych ogólnopolskich nagród literackich – dostrzegło cię szersze grono czytelników. I sprawiłeś wtedy niespodziankę wyrafinowanym odbiorcom literatury i wszelakim cmokierom kunsztu pisarskiego – pojawił się artysta dojrzały, o ukształtowanym światopoglądzie i wiedzący, co chce osiągnąć. Trudno się dziwić zatem odbiorcom z zacięciem historycznoliterackim, że spróbowali zaszeregować ciebie razem z innymi pisarzami. Wojciech Browarny – historyk literatury i krytyk – wskazał w jednym z tekstów poświęconych twojej twórczości na Marka Hłaskę, Andrzeja Brychta i Marka Nowakowskiego jako patronów literackich Wacława Grabkowskiego…

Wacław Grabkowski: Nie, oni robili swoje i ja robię swoje, zaś krytyk, badający tylko tekst, nie może jednocześnie zajrzeć w osobowość pisarza. Niekiedy krytykowi udaje się poznać pisarza osobiście, wtedy ocena jego twórczości staje się trudniejsza do zdefiniowania.

A.G.: Mieczysław Orski zaś, na podstawie analizy twoich ówczesnych tekstów (koniec lat dziewięćdziesiątych XX w.) stwierdził, że niektóre z nich – cytuję – „[…] odgrzewają zbyt pokornie niegdysiejszą konwencję tzw. małego realizmu, objawiając swą wtórność w stosunku do dawnej, lumpowskiej twórczości Marka Nowakowskiego czy Andrzeja Brychta.”[1]

W.G.: Szkoda, że Mieczysław Orski nie dostrzegł w powyżej przytoczonej prozie sensu, że człowiek najwięcej ciosów otrzymuje z własnej ręki, z powodu chorobliwej ambicji, chęci odwetu, żalu i hodowania urazów, doprowadzając siebie w końcu do wyjałowienia i śmierci duchowej.

A.G.: Cóż, nieraz łatwiej jest posłużyć się całą aparaturą pojęciową, niż próbować indywidualnie podejść do nowego zjawiska. Powiedz, proszę, jak ty sam postrzegasz początki swojej twórczości? Z chęcią usłyszałbym też coś o jej głębokich źródłach.

W.G.: Może zacznę od źródeł dalekich. Moje pierwsze próby pisarskie datuję na rok 1963. Mając wtedy dziesięć lat zdałem sobie sprawę z tego, że jestem w raju. Ojciec (murarz) zimą, przy piecu, czytał mi powieści Henryka Sienkiewicza, za oknem rozciągał się Wilczy Kąt z rzeką Oławą, przy ulicy Krakowskiej, wabił zakamarkami cmentarz św. Bernarda, naprzeciwko spalonego przez Niemców browaru Haasego rosło w oczach wysypisko gruzu z Twierdzy Wrocław. Intensywność odczuwania otaczającego świata była tak silna, że byłem przekonany o swojej nieśmiertelności. Nie zmuszano mnie do nauki ani nie wpajano katolickich reguł wychowania, bez szczególnej dyscypliny rozwijałem się i wzrastałem, więc rodzicom jestem wdzięczny za to, że byłem wolny i robiłem, co chciałem. Szukałem przygód na granicy życia i śmierci. Z przyjacielem, chłopakiem wolnym jak ja, stworzyliśmy niezły, zgrany tandem, który miał bazę wypadową na poniemieckim, ewangelickim cmentarzu św. Bernarda przy kolei górnośląskiej. Byliśmy przez kilka lat zbieraczami złomu, a kiedy zabrakło go w okolicy, zwąchaliśmy, że najwięcej żelastwa jest w punkcie skupu przy ulicy Krakowskiej. Stamtąd jednak nie można było go wyjąć bezkarnie, więc wskakiwaliśmy na wagony, wywożące cenny metal z owego punktu skupu. Ze stosów żelastwa wybieraliśmy tylko ,,guz”, metal, który łatwo daje się potłuc na kawałki, no i zawoziliśmy go (już w innej postaci) z powrotem do punktu skupu. Kręcił się ten biznes, wymyślony przez dziesięciolatków, ładnych kilka lat. Grosze, jakie dostawaliśmy za łup, przeciekały nam przez palce, nie były warte życia, które ryzykowaliśmy wskakując na wagony. Wtedy zacząłem pisać swoją pierwszą powieść przygodową, czerpiąc hojną ręką z ostatnich wypraw po guz i ryzykanckich zabaw na wysypisku gruzu.

W szkole interesowała mnie tylko biblioteka. Na lekcjach nudziłem się i nie przyswajałem.

A.G.: Nie przyswajałeś materiału?

W.G.: Mówiąc ,,nie przyswajałem”, mam na myśli system, ideę panującą w szkole. Oto po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z kuriozum. W obszernym budynku zgromadzono mnóstwo rozwrzeszczanych idiotów, którzy poddani zostali stymulacji za pomocą stopni w dzienniku. Ty jesteś cacy, bo się dobrze uczysz, daleko zajdziesz, a na ciebie, nieuku, czeka łopata, której posługiwania się nie trzeba się uczyć. Mnie to nie odpowiadało, wolałem zdobywać wiedzę na własną rękę, chociażby w bibliotece albo na wagarach. Z tamtego okresu jedynie surowa polonistka wryła się w pamięć, gdyż lała nas po rękach bambusową trzciną. To ona wyrwała mnie ze szkolnej nudy i wyzwoliła moce twórcze. Napisałem, jej na złość, opowiadanie, które przeczytała przy całej klasie. Rzecz odbiegała znacznie od zadanego uczniom wypracowania, w którym mieli zrelacjonować swoje wakacyjne przygody. Każdy pisał, aby dostać ocenę albo aby chociaż nie podpaść, a tu chłopak wysmalił na złość opowiadanie, które od początku do końca wiedzie czytelnika w zakazane rejony, opisując miłość chłopaka i dziewczyny, z których jedna istota na samym, na samiutkim końcu, okazuje się psem. Opowiadanie wywołało ogólny aplauz. Oczywiście, oprócz niewinnych pocałunków w mordkę, nie było w nim żadnych innych podtekstów erotycznych.

A.G.: Nie dziwię się, też nie przepadałem za swoimi polonistkami. Wracając jednak do głównego tematu rozmowy, wspomniałeś o swoim dzieciństwie, spędzonym w Wilczym Kącie, i powiązałeś wyimki z tych wspomnień z literaturą. Czy – spoglądając z szerszej perspektywy – Wrocław, miasto, w którym się wychowałeś oraz mieszkańcy tego miasta, znajdują odbicie w Twoich książkach?

W.G.: Pisarz, który świadomie przekracza granice wstydu, patrzy w to, skąd przyszedł, z kogo czerpał i przy kim się wychował. Tak jak Maria Dąbrowska, zbieram wszystko, i gromadzę, może się kiedyś przydać. Z każdą nową powieścią rozświecam się coraz jaśniej, to znaczy widzę więcej, co paradoksalnie, coraz bardziej boli. Etyka chrześcijańska ciągle jest we mnie żywa, mimo że zwątpienie zawiodło mnie ku rzeczom, które były nie do ruszenia w Kościele. Rozpoznałem w sobie mechanizm powolnego otwierania kolejnych drzwi. Z mozołem, przez lata czekam na skrzypienie zawiasów, na dojrzałość i zdecydowanie przekraczam kolejne progi. Tych dojrzałości jest bardzo wiele, są odcieniami siwizny, za które chcę jedynie zrozumienia. Moja subiektywność w ocenie niektórych zaślubionych z Chrystusem, kondycji moralnej człowieka i stosunków międzyludzkich, jest krytykowana przez moje otoczenie. Jednak idę dalej, nie mając nic do stracenia, prócz życia bez sensu, rozjarzony świadomością, że wszystko, oprócz myśli, ulega rozpadowi.

A.G.: Świetnie! Raz, że lubię mówić o Bogu i chrześcijaństwie, wydaje mi się, że jest to temat niedoceniany i warto o to nieustannie pytać, nawet ateistów, a dwa – otworzyłeś swoimi konstatacjami drzwi dla zapowiedzianych na wstępie pytań o Wacława Grabkowskiego z tekstów krytycznoliterackich. Chciałbym cię prosić, abyś ustosunkował się do kilku wizji zawartych w recenzjach poświęconych Twoim książkom. Po pierwsze, co sądzisz na temat stwierdzenia, które wypowiedział Browarny w tekście Powieść piętnastolecia, że Twoja twórczość inspirowana jest przeżyciami religijnymi?

W.G.: Nie tylko. Inspiruje i inspirowało mnie zawsze przemijanie, a wraz z nim rozpad, beznadzieja, zwątpienie we wszelkie sensy.

A.G.: Spróbujmy dalej. Ten sam autor uważa, że, tu cytuję „[…] religijne doświadczenia są najtrwalszym składnikiem literackiego światopoglądu pisarza.” Czyli Twoim?

W.G.: Nie, bowiem jako pisarz staram się ogarniać wszystko i religia mnie w tym nie ogranicza. Wchodzę w rzeczy, za których interpretację w jaźni doktorów Kościoła zapala się ,,czerwone światełko”, vide – moje najnowsze powieści, które jeszcze się nie ukazały drukiem.

A.G.: Do tematu nowej powieści chciałbym wrócić, a tymczasem pozwól, że jeszcze spróbuję zgłębić zagadnienia dla mnie szczególnie ciekawe i ważne. Wspomniałeś o innej formie religijności, która odbiega od powszechnie przyjętych dogmatów religii rzymskokatolickiej. W książkach Grabkowskiego niejako podskórnie czuć, jak ważna jest dla autora ekologia i właściwe stosunki między ludźmi. Zatem nie mogę nie zapytać ciebie o twoją filozofię życiową. Czy coś jest nie tak ze współczesnym światem?

W.G.: Podważaniem dogmatów religijnych się nie zajmuję, mam jednie bardzo krytyczne spojrzenie na przerost tradycji, która nie może być ważniejsza od rozwoju duchowego. Przecież dusza jest tym, co najwartościowsze w człowieku, tak samo jak Chrystus w chrześcijaństwie. Gdyby nie Nauczyciel Miłości ta planetka byłaby g…. warta. Pisząc Park Wschodni już wiedziałem, że nasz świat to Eden, ale na cmentarzu. Ta książka miała być moją ostatnią. Wydruk powieści, po mojej śmierci, miała zanieść do wydawnictwa moja córka. Tak się nie stało – żyję. I nie chodziło tu o żadną chorobę ciała. Koniec, więcej nie wyjawię. W Parku Wschodnim zdradziłem swoje przeczucia, że ze światem dzieje się coś niedobrego. Pełzamy po wielkim wysypisku ŚMIERCI, które pozostawili żyjący przed nami. Wydaje się nam, że pijemy czystą wodę i oddychamy świeżym powietrzem. Wszelka materia i niemateria świata jest naznaczona przez śmierć i każdą jej cząstkę nią czuć. Jesteśmy coraz gorsi. Wydaje się, że zbliża się kres tego perpetuum mobile. Życie jest coraz słabsze, za słabe na mnogość sposobów umierania, które wymyśliła śmierć. Jesteśmy prawdziwymi kanibalami. Drzewo wydobywa dla nas z ziemi i z powietrza smakowitości, które bierzemy za czyste. Lecz wszystko jest skalane. Nieświadomi zjadamy umarłych i robimy inne, o wiele gorsze rzeczy.

A.G.: Nie proponujesz łatwych rozwiązań. Swoje tezy zaś wkładasz w usta bohaterów, którzy często pochodzą z pogranicza marginesu społecznego, a zarazem wyznają twarde zasady i głoszą idee chociażby takie, jak przed chwilą wypowiedziałeś. Jednym słowem sytuujesz ich po dobrej stronie mocy, mówiąc żartobliwie. Znam twój stosunek do krytyki literackiej i mogę podejrzewać, że nie bardzo będzie ci w smak to, co teraz powiem. Tak zwani generałowie literatury rzadko podejmują się interpretacji wartości ideowych prezentowanych w dziele i często aksjologię bohaterów takich jak np. postaci z Parku Wschodniego tłumaczą konwencjami literackimi. W przypadku twojej literatury fachowych „izmów”, określeń w cudzysłowach i wszelkich antycypacji uzbierało się niemało. Wspomniany już przeze mnie Browarny, uważa, że – cytuję – „w prozie Grabkowskiego ogromną rolę odgrywa konwencja literatury »małych ojczyzn« (wyraziste postaci, dynamiczna akcja, bezpretensjonalny, przejrzysty język – Grabkowski sięga do wzorów powieści przygodowej).” I co odpowiesz na takie dictum?

W.G.: Zgoda, powyższe odnosi się do powieści Guz w fiołkach i Dzieci z Wilczego Kąta, zaś co do mojego stosunku do krytyków, wcale nie jest niechętny. Złośliwca w sobie już dawno ujarzmiłem. Wiem, że ambitnych znawców nudzą tradycyjnie napisane powieści i pewnie sam na ich miejscu, nawet dla ożywienia umysłu, szukałbym inności. Widzisz, pozwalam ci się nade mną nieco poznęcać, gdyż czuję, że palą cię ręce pełne intelektualnych narzędzi, jakie zdobyłeś ciężką pracą na wszechnicy, a także dlatego, że wyczuwam z twojej strony odrobinę respektu do człowieka, który uważa brak klasycznego wykształcenia za zaletę.

A.G.: Hmm, spodziewałem się, że będzie trudniej. Również z Browarnego: „[…] proza Grabkowskiego wywodzi się z tradycji powieści społecznej, pisarz ukazuje środowisko ubogich wielodzietnych rodzin, zbieraczy złomu, wypalaczy drutu.”

W.G.: Nie, moja proza wywodzi się ze mnie. Przede wszystkim interesuje mnie człowiek i jego zmaganie z bezsensem, gdyż człowiek dojrzały, zbliżający się ku krawędzi, zadaje sobie pytanie, po co to wszystko?

A.G.: Inny autor i inny styl recenzji krytycznoliterackiej – Jacek Łukasiewicz w tekście Dzięcioł, zamieszczonym w „Odrze”, twierdzi, że „w książce Dzieci z Wilczego Kąta  czytelnik znajdzie dużo z konwencji powieści dla dzieci.” Czy twoim zdaniem słusznie?

W.G.: Tak, warto pisać dla dzieci i ja to robię od lat. Wydaje się, że gdy umrze czytelnictwo, dzieci będą ostatnimi, które odłożą książkę.

A.G.: O, jestem wzruszony, zaskoczony i lekko wstrząśnięty – parafrazując Romana Ingardena – taką odpowiedzią. Nie przypuszczałem, że zgodzisz się z tak perwersyjnie postawionym stwierdzeniem. Większość autorów, jak podejrzewam, odżegnywałaby się od pisania dla dzieci, a jeśli nawet, poczytywałaby sobie to za działalność akcydentalną, ot dla rozrywki popełnić książkę dla najmniejszego odbiorcy. Choć jako przeciwwagę można przywołać postać Fiodora Dostojewskiego, który w swoich powieściach najszlachetniejszymi cechami charakteru obdzielał dzieci właśnie. O wielkich pisarzach i twoich fascynacjach literackich przyjdzie nam jeszcze porozmawiać. Wracając do tekstów krytyków literackich, Ewa Nowacka – pisarka znana głównie z literatury dziecięcej – już nie na poziomie konwencji lecz fabuły uwypukla młodzieńczość Twojej prozy: „Było wiele, bardzo wiele chłopackich wspomnień – jak pisze w „Nowych książkach” o Guzie w fiołkach – i Wacław Grabkowski nie jest unikatem, tylko jednym z legionu, ale siłą jego opowiadań jest autentyczny smak i klimat miejsca owych chłopackich przeżyć.”[2]

W.G.: Dla mnie Wrocław jest miastem pierwszym. Dla moich rodziców którymś z kolei. Urodziłem się osiem lat po kapitulacji Twierdzy Wrocław. W ruinach czuć było jeszcze ,,zapach śmierci”. Hitler w tym mieście ulokował swoją ostatnią szaloną myśl – chciał pokazać światu, że za jego ideą stoją jeszcze Niemcy gotowi oddać życie. Przez długie lata bałem się miasta, nad którym jeszcze snuły się opary śmierci. Dobrze, że przyroda Wilczego Kąta tak szybko zrzuciła z siebie ślady wojny. Tam wszystko było gotowe do przyjaznego odkrycia, choć zdarzały się niespodziewane śmierci od niewypałów.

A.G.: Mówisz „gotowe”, „odkrycie”. W kontekście tych słów, trudno nie przyznać racji niektórym wypowiedziom krytycznym, ba!, nie wskazać na zręczność ich autorów w nazywaniu zjawisk literackich. Łukasiewicz w artykule Łąki wysokie i niskie zestawia dwie książki fabularnie powiązane z tą wrocławską dzielnicą: Piotra Siemiona Niskie Łąki i twojego Wypalacza drutu. W tekście czuć, że krytyk zdecydowanie cieplej omawia twoją książkę: „[…] pisanie dla tego autora [Grabkowskiego, przyp. A.G.] polega na wyłuskiwaniu – jak się zdaje – faktów mających rzeczywiste znaczenie, […] a pisanie niedużych zwartych opowiadań – to realizowanie powołania.” Trafione, prawda?

W.G.: Tak, lubię zmagać się z krótką formą opowiadania i nadawać mu rytm, co nie oznacza, że boję się szerzej ogarniać rzeczywistość i komponować wielowątkową powieść.

A.G.: Pozwól, że zacytuję kolejne zdania z tego tekstu: ,,[…] również w Wiedniu autor wygrzebuje z gruzu tamtej codzienności pasujące do siebie zdarzenia, powiedzenia, sytuacje, buduje swój – jakże podobny wrocławskiemu – »murek«. Poza takim murkiem jest powódź rozmaitych, chaotycznych zdarzeń i rzeczy, a murki, rzeczywiste i przenośne, stawia się po to, aby się oprzeć powodzi.”[3] Jak mógłbyś to skomentować?

W.G.: Jednak autor tutaj miał co innego na myśli, i zapewne szanowny krytyk pan Jacek Łukasiewicz to wie, gdyż uważnie czytał opowiadanie Śmierć granitu. Nie chodzi o ,,murek”, bohater buduje (przed powodzią Tysiąclecia) czworobok, a jedna ze ścian jest ,,ścianą wiary”, niezbędny element, aby powstało coś na zasadzie fortecy, a może sumienia niepodlegającego zniszczeniu. Granitowy czworobok ma tylko jeden słaby element, jest nim kostka brukowa, podebrana z ogniska wypalacza drutu. Pęknięty pod wpływem wysokiej temperatury granit, wmurowany w ,,ścianę wiary”, wiedzie myśl ku grzechowi pierworodnemu, więc bohater uświadamia sobie, że jest w nim cząstka, która jest słaba. Ona to u kresu pękając, spowoduje jego śmierć. Czy to wszystko skruszeje i pozostanie przykryte latami zapomnienia, aby użyźnić dopiero po latach inne umysły?

A.G.: W podobnych duchu co ty wypowiada się Mieczysław Orski i podkreśla artystyczny walor mowy alegorycznej Twoich tekstów: „Najlepsze […] są opowiadania takie jak Wypalacz drutu czy Wrocław i trzy harmonie ojca, w których realistyczny szczegół scenerii i obyczajowa obserwacja stają się punktem odniesienia dla subtelnej paraboli o melancholijnym bądź nostalgicznym zabarwieniu.” Krytycznie zaś ocenia realistyczne opowiadania: „[…] nienajlepsze zaś (delikatnie mówiąc) to na przykład naturalistyczne sprawozdania z rozrób we wrocławskich knajpach lub takie jak szczegółowy zapis historii zatrzymania pewnego nastolatka w policyjnym areszcie.”[4]

W.G.: Krytycy są ważni dla krytyków, a nie dla artystów, ponieważ nie są artystami, jednak artysta niedojrzały może zostać „splantowany” przez dojrzałego krytyka. Cenię sobie spojrzenie Orskiego na moją prozę, pomimo puszczania sygnałów dla wtajemniczonych.

A.G.: W jakiś sposób sam jestem krytykiem literackim, a krytykiem człowiek staje się wraz z rosnącą liczbą opublikowanych tekstów, i zgadzam się z twoim stwierdzeniem o wsobności mojego środowiska. Ale mam nadzieję, że nie jest to sąd ostateczny, krytycy przeżywają, mówiąc metaforycznie – zimę i za jakiś czas w ich głos znów będzie wsłuchiwać się szersza publiczność i może artyści. Na koniec zaś zostawiłem sobie spécialité de la maison rozmów z pisarzami – pytania o książkę dla ciebie najcenniejszą oraz nad czym teraz pracujesz?

W.G.: Odpowiadając na te pytania muszę przypomnieć trzy książki, które pomogły mi w rozwinięciu warsztatu pisarskiego. To są też „moje” książki, choć nie przeze mnie napisane. Pierwsza to Wojna i pokój Tołstoja. Rosyjski pisarz jest moim mistrzem. Fascynuje mnie jego osobowość, ukształtowana przez chrześcijaństwo, a także pióro, spod którego rzadko, bardzo rzadko wychodziły przymiotniki. Wojna i pokój to doskonały utwór, zrozumiały dla każdego człowieka na naszej planecie, właśnie, między innymi dlatego, że tak mało w nim przymiotników.

Drugą książką jest Słownik wyrazów bliskoznacznych Stanisława Skorupki z roku 1959. Ta książka wciągnęła mnie w głębokie pokłady słowa, nauczyła, że słowa należy używać z głębokim rozmysłem. Bardzo ciekawe są okoliczności jej zdobycia. Było to w Wiedniu w 1979 roku. Znajoma, u której wypatrzyłem niepotrzebną już dla niej rzecz, chciała mi ją podarować, jednak na przeszkodzie temu stanął jej przyjaciel, taksówkarz z Polski, potrzebujący owej książki do rozwiązywania krzyżówek. Znajoma, ceniąc nas obydwu, rozłożyła bezradnie ręce, a my wzięliśmy do rąk karty do gry.

Trzecią jest Pamiętnik Chryzostoma Paska. W tej książce znalazłem przejście do polskości i dawnych czasów. Teraz wiem, że nie tylko mnie urzekł język szlachcica Paska, wielu przede mną pisarzy także zauroczył. Za jego słowem idzie obraz doskonałej ostrości.

Teraz, po przekroczeniu pięćdziesiątki, widzę więcej i więcej mam do powiedzenia, lecz nie mam ambicji stwarzania dzieła o szerokim wydźwięku moralnym, z prostego powodu – w XXI wieku książka już tak bardzo nie oddziałuje na umysły ludzi, a pisanie dla krytyków mnie nie podnieca. Przewiduję zanik czytelnictwa, a wraz z nim zmniejszy się zapotrzebowanie na krytyków, więc pojawią się nowe rzesze bezrobotnych. Jeszcze długo natomiast ludzie będą sięgali po kryminał i powieści pisane dla gospodyń domowych. Przetrwa jedynie literatura dla dzieci i młodzieży.

Zakorkowanie przez krytyków dobrej, tradycyjnej, wysokiej literatury dla lubiących wchodzić w światy zrozumiałe, wydaje się być znakiem naszych czasów po przełomie. Tzw. ambitna literatura postmodernistyczna przy pomocy znanych krytyków i mediów wspięła się wysoko i stała się dostrzegalna, co spowodowało krótkotrwałe zainteresowanie czytelników. Gdy okazało się, że tego nie da się czytać, czytelnik odwrócił się od książki w ogóle, choć w tym czasie wychodziły książki bardzo dobre, mogące go zainteresować i spełnić jego oczekiwania.

A.G.: Powtórzę pytanie, nad czym teraz pracujesz?

W.G.: A ja powtórzę, że warto pisać dla dzieci i młodzieży, a także zająć się pisaniem scenariuszy filmowych. Nie wyjawiłem ci, że moją drugą pasją od zawsze był film. Dlatego byłem i jestem wierny takiemu szlifowaniu słowa, aby niosło obraz. I teraz, niejako znalazłem się w dobrej sytuacji. W minionym wieku literatura chyba osiągnęła szczyt swoich możliwości, ale jednocześnie narodziła się sztuka filmowa, która dynamicznie się rozwijając, zepchnęła na margines książkę. W XXI wieku codziennie na Ziemi większość ludzi ogląda telewizję, a także… czyta, ale tylko to, co przepływa wąziutkim strumykiem u dołu ekranu. Raczkujące dzieci umieją obsługiwać pilota, więc zanim nauczą się czytać i pisać, potrafią już wertować obrazy spływające do nich z całego świata. Czyżby książka umierała, tak jak umarła epoka Gutenberga? Wiesz, ja widziałem jak odchodzi epoka ruchomych czcionek. Jako jeden z ostatnich schodziłem z zecerni. Czcionki, kaszty, szufle i materiał justujący poszły na złom. Obecnie jestem świadkiem końca całej sfery kultury, która miała bardzo wielki wpływ na rozwój ludzkości. Widząc, jak ciągle coś ważnego ginie, dziwi mnie niezwykła energia twórców, myślących, że ich dzieła poruszą czytelników. Cały ten hałas wokół upadającej książki i skupianie na sobie światła już mało kogo obchodzi. Wydaje mi się, że popisywanie się zawiłymi, głębokimi, technikami pisarskimi już nie jest literaturą, a kreowaniem niezwykłości. Przecież wszystko już było. Poeci i pisarze nie chcą słyszeć, że sztuka filmowa zabrała już im krzesła, ale chyba będą kiedyś musieli usiąść, a wtedy się przebudzą. Być może książka całkowicie nie zniknie, tak jak nie zniknął znakomity przybytek kultury zwany operą. Z żalem śledzę pogrzeb książki, ale taka jest kolej rzeczy. Konkluzją niech będzie słynne biblijne zdanie: ,,Na początku było słowo”, ale, po stokroć, nie było to słowo pisane. Był dźwięk, a zaraz potem – obraz. I jesteśmy w domu. Może było to wielkie ,,bum” i być może wielkim ,,bum”, dzięki Bogu, to się nie zakończy.

A.G.: Wacławie, serdecznie dziękuję ci za rozmowę.